Tajlandia, Kambodża, Wietnam

Relacja z wycieczki po Tajlandii, Kambodży i Wietnamie

Luty, Marzec 2016

[google_map_easy id=”2″]

Część 1 – Bangkok

Jeździ człowiek po świecie i jeździ… Marzenia z dzieciństwa mi się kończą :). Tym razem geneza wybranego kierunku jest zupełnie inna. Nie przypominam sobie, żebym w młodości usłyszał nazwę Angkor Wat. Choć w zasadzie powinienem, gdyż miejsce zostało ponownie odkryte jeszcze pod koniec XIX wieku, przez francuskiego podróżnika Henri Mouhot’a. Może gdyby lekcje historii nie były tak obsesyjnie skupione na wszystkich naszych nieudanych powstaniach i innych klęskach, to wspomniałyby o największej budowli sakralnej na świecie i największym imperium początków drugiego tysiąclecia. A może wspomniały, tylko ja nie uważałem? Kto to dzisiaj pamięta? Pamiętam za to, że w 2008 roku oglądałem w National Geographic serial dokumentalny „Kolosy Starożytności”. Jeden z odcinków nosił tajemniczy tytuł Angkor Wat. To wtedy po raz pierwszy dowiedziałem się więcej o całej sprawie. A w każdym razie wtedy dobrze ją sobie zapamiętałem. Niby filmy dokumentalne to taki intelektualny fast food, ale jak się nie ma czasu na studiowanie poważnych dzieł naukowych z różnych interesujących dziedzin, to dobre i to. Operatorzy NG pokazali wspaniałą świątynię o pięciu monumentalnych wieżach wyłaniających się z morza dżungli w promieniach wschodzącego słońca. Obraz był tak spektakularny, że wrył mi się w pamięć nawet bez komentarza. A narrator dodał jeszcze, że w XII wieku Khmerowie zbudowali imperium obejmujące dzisiejszą Kambodżę, Wietnam, Laos, Tajlandię i spory kawałek Myanmar. Owszem, jest taki kraj, lepiej znany pod dawną nazwą Birma. Stolicą ich imperium był Angkor – metropolia licząca sobie w XII wieku milion mieszkańców. Milion! Londyn dochodził wtedy 100 tysięcy… Naszego Krakowa nie wspomnę, to był taki Garwolin – ze 20 tysięcy dusz.

Obejrzałem ten film i chociaż wtedy jeździliśmy już po świecie, to pomyślałem, że gdzie jak gdzie, ale do Kambodży to może pojechać tylko szaleniec (ewentualnie ekipa wielkiej telewizji, jak NG czy BBC). Niemniej od tamtej pory coraz częściej obijało mi się o uszy owe Angkor Wat. Można zapytać: kto dziś nie słyszał o Angkor Wat?! Jednak nie tak dawno słyszał jeszcze mało kto. Nie minęło wiele lat i mityczny Angkor pojawił się w katalogu turystycznym Rainbow i to nie w dziale „survival dla hardcorów” tylko dla normalnych ludzi. Jakby tego było mało, to na miejsce leci nasz ulubiony Dreamliner, w którym możemy się wyspać, a nie skatować przez 10 godzin lotu. Więcej zachęt nie było trzeba. Zwiedzanie Angkoru było zawarte w kilku różnych imprezach objazdowych, z których najbardziej pasowała nam „Kambodża-Laos-Wietnam”, gdyż w żadnym z tych krajów jeszcze nie byliśmy. Tajlandię mieliśmy odfajkowaną, a zazwyczaj staramy się nie wracać do miejsc już odwiedzonych, dopóki pozostaje tak dużo nieodwiedzonych. Jednak wersja z Tajlandią występowała w odmianie Deluxe wyróżniającej się lepszymi hotelami w części objazdowej i małą, kameralną grupą. Nawet te „lepsze” (4*) hotele w tamtych krajach budziły nasze obawy, a co dopiero „zwykłe” (3*). Z obawy przed spaniem w 3-gwiazdkowych szałasach z liści palmowych, wybraliśmy „Tajlandia-Kambodża-Wietnam Deluxe”. Na wiele się nasza zapobiegliwość nie zdała, gdyż miesiąc przed wyjazdem dostaliśmy z biura info, że nie zebrała się wystarczająca ilość chętnych na Deluxe i mogą nas przenieść na zwykłą, ewentualnie możemy oczywiście całkiem zrezygnować. Super. O rezygnacji mowy nie było, więc podwoiliśmy zapasy odstraszaczy komarów, węży i skorpionów i przepisaliśmy się na Tajlandia-Kambodża-Wietnam nie-Deluxe. W takiej sytuacji można było zawczasu wybrać Kambodża-Laos-Wietnam, ale kto wiedział? A teraz już na taką zmianę za późno, bo to inny lot. Trudno. Pocieszenie tylko takie, że w Tajlandii byliśmy wyłącznie na Phuket, a teraz będzie Bangkok i Pattaya, czyli kompletnie inna część kraju.

Równe 10 miesięcy od zamówienia wycieczki do wylotu, minęło nieprzyjemnie szybko. W ogóle ostatnio czas jakoś szybko mija – coś musi być nie w porządku. 21 lutego w południe byliśmy już na Okęciu gotowi na nową przygodę. Z powodu lotu na wschód, z doby uciekło nam 6 godzin i rano dnia następnego wylądowaliśmy już w Suvarnabhumi Airport w Bangkoku. Mimo, że spaliśmy wygodnie w samolocie, to byliśmy jednak kompletnie skołowani lotem i zmianą czasu. Jak zwykle. Dzień na szczęście zapowiadał się lajtowy. Przed południem zakwaterowaliśmy się w hotelu i do wieczora było wolne. Przesiedzenie całego dnia w hotelowym pokoju, nawet w stanie skołowania długim lotem jest głupotą, więc po wstępnym odpoczynku wybraliśmy się na zwiedzenie okolicy hotelu na własną nogę. Hotel był wybrany tylko do przenocowania, więc okolica była smętna, ale lokalny koloryt jak najbardziej prawdziwy. Pewnie nawet prawdziwszy, niż w dzielnicach turystycznych. Jednak na początek trzeba było się przestawić nie tylko na nowy czas, ale jeszcze na nowy klimat. A klimat tam parszywy. Gorąco jak diabli, no i obezwładniająca wilgotność. Niby też zima, bo to półkula północna, ale w południowo-wschodniej Azji w ogóle nie występuje żadna pora roku dla nas choćby znośna. Wyszedłszy z hotelowej klimatyzacji, zaczęliśmy się aklimatyzować. Żebym ja się zaaklimatyzował do tamtego klimatu potrzeba pewnie ze 30 lat, więc zrezygnowałem z aklimatyzowania się i pociłem się zwyczajnie – bez aklimatyzacji. Jak uprzedził nas pan przewodnik Dawid, ciężko chodzi się po ulicach Bangkoku. I to nie z powodu klimatu. Przejście ulicami choćby kilkuset metrów to wyzwanie i kupa czasu. Dlaczego? Bo nie ma którędy iść. To, że chodniki są do chodzenia jest wyłącznie europejskim wymysłem. Nikt w tamtym rejonie świata nie pozwoli sobie na takie marnotrawstwo miejsca. I to miejsca najbardziej atrakcyjnego biznesowo. Ulica wprawdzie jest miejscem przemieszczania się, ale przede wszystkim po prostu życia i robienia interesów. Na chodniku można rozstawić wszystko – handel, usługi, gastronomię i każdy inny rodzaj działalności. Jak można, to się rozstawia. Od ścian budynków do krawężnika stoją stragany, wózki, z których sprzedaje się „przekąski”, uliczne garkuchnie, ewentualnie sklepiki wystawiają dodatkowo towar na ulicę – jak na niego wpadniesz, to może kupisz. Skutkiem tego zwyczajnie nie ma którędy iść. Jest ciągła walka o każdy metr – przeciskanie się, kluczenie, przepychanie między ludźmi i sprzętami. Można próbować trochę schodzić na jezdnię, ale to ryzykowne. Jezdnią władają skutery. To jest ciągły strumień skuterów od krawężnika, do krawężnika. A pieszy jest dla nich powietrzem. Nie istnieje jako przeszkoda. Nikt nawet nie próbuje go omijać, każdy jest pewny, że uskoczy w ostatniej chwili. Parę razy uskoczyłem i wróciłem na zatłoczony chodnik.

Uliczki Bangkoku
Uliczki Bangkoku

W takim to kolorycie pokonywaliśmy z trudem wąskie uliczki otaczające hotel. Z ciekawością oglądaliśmy, co ma nam do zaoferowania ulica. A było to widać, słychać i przede wszystkim – czuć. Ja wiem, że jak się jest w obcym kraju, to powinno się próbować lokalnych potraw, ale zabrakło nam odwagi, żeby sięgnąć po specjały sprzedawane z dwukołowych wózków na chodniku. Pomijam, że wygląd tych potraw do złudzenia przypominał żaby nadziane na patyki, jakieś małe upieczone w całości ptaszki, zapiekane robactwo pełzające itp., ale przede wszystkim nasze obawy budziła strona sanitarno-epidemiologiczna. To chyba pierwszy raz w życiu, kiedy doceniłem inspektorów poczciwego sanepidu. Zachodziła obawa, że mijane przez nas punkty gastronomiczne, mogłyby nie otrzymać certyfikatu dopuszczenia do prowadzenia działalności w branży spożywczej. Według mnie nie dostałyby nawet certyfikatu na działalność w branży górniczo-hutniczej. Taki był syf! Statystyczny inspektor wspomnianego sanepidu, postawiony na tej ulicy padłby na ziemię, jak rażony gromem. Najtwardsi z inspektorów, którzy wszystko już w życiu widzieli, może ustaliby na nogach, ale regularne wizyty na leżance u psychoanalityka do końca życia i tak mieliby zagwarantowane. Co ciekawe, z całej tej ulicznej gastronomii korzystały przy nas masy ludzi, pałaszowali wszystko ze smakiem, spluwali na chodnik odwłokami chrząszczy, niczym pestkami od czereśni, z ożywieniem gadali ze znajomymi i brali sobie dokładki. Nie zauważyliśmy ani jednego osobnika konającego w konwulsjach w rynsztoku, czego w zasadzie należałoby oczekiwać. Tkwiła w tym jakaś nierozwikłana przez współczesną medycynę zagadka. Swoją drogą kilka dni później zatrzymaliśmy się na postój na przydrożnym bazarku w Kambodży i zobaczyliśmy tam rzeczy, przy których ta boczna uliczka w Bangkoku jako całość, powinna otrzymać bite trzy gwiazdki w przewodniku Michelina. Ale do tego wrócimy.

Przyznam się bez ogródek – wróciliśmy do hotelu głodni. Ale żywi. Wstąpiliśmy tylko do jednego z tysięcy sklepików amerykańskiej sieci 7-11 (tamtejszy odpowiednik Biedronki), nabyliśmy butelkowane napoje i jakieś fabrycznie zapakowane przekąski. Nie chciałem psuć żonie humoru, więc nie podzieliłem się z nią moimi przemyśleniami na temat, jak może wyglądać fabryka owych przekąsek. W końcu i tak był tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać – zjeść, co kupiliśmy i z ufnością czekać następnego dnia. Zresztą tego dnia już nic ciekawego nie miało miejsca. Do wieczora pracowicie przestawialiśmy się na nowy czas i padliśmy spać o nieokreślonej godzinie. A pobudka dnia następnego, jak i wszystkich kolejnych dni objazdu, nie później, niż o 6:00. Czyli według naszego, polskiego czasu – o północy. O tej porze zwykle jeszcze nawet nie chodzę spać, nie mówiąc o wstawaniu. Nie było litości. Poranny odgłos budzika rozpoczął na poważnie przestawiać nas na nowy czas.

Od tego dnia rozpoczynała się właściwa wycieczka objazdowa i twarde zwiedzanie. Przewodnik Dawid nie wyglądał na faceta, który będzie pobłażliwie podchodził do niesubordynowanych turystów, więc nikt nie odważył się spóźnić. Powiem więcej – przez cały, 10-dniowy objazd, poza jednym małym wyjątkiem, nikt z 30-osobowej grupy nie spóźnił się nigdzie, ani razu. Co ciekawe, w Tajlandii nasz przewodnik w ogóle nie istniał – był przebrany za turystę. Prawo oprowadzania wycieczek mają tam wyłącznie lokalni przewodnicy i towarzyszył nam taki – Kitinop się nazywał. Równy i sympatyczny gość. Nasz Dawid był całkiem incognito :). Nadchodzący dzień miał zacząć się zwiedzaniem kilku najważniejszych atrakcji Bangkoku. Nam to jak najbardziej na rękę, bo nie byliśmy. Wybieraliśmy się na zwiedzanie Bangkoku podczas pobytu na Phuket w 2012 roku, jednak miasto nawiedziły wtedy największe od pół wieku powodzie, które poza szkodami fizycznymi, spowodowały poważne zagrożenie epidemiologiczne. Jak oni się bali zagrożenia epidemiologicznego, to już nie wiem, co musiało pełzać po ulicach… W każdym razie wszystkie wycieczki turystyczne do Bangkoku zostały skasowane. Wtedy żałowaliśmy, ale teraz było jak znalazł. W kilka godzin dużo się nie nazwiedza, a nie mieliśmy nawet całego dnia, gdyż do wieczora musieliśmy jeszcze dojechać do Siem Reap w Kambodży – okrągłe 400km, a droga szczególnie w Kambodży, nie była autostradą. Zaczęliśmy od świątyni Wat Traimit i posągu Złotego Buddy. W tym przypadku nazwa nie jest metaforyczna – posąg to 5 ton czystego złota! Posąg wykonano najprawdopodobniej w okolicach XIII wieku w Ayutthaya (stolica prowincji 80km na północ od Bangkoku). Stał sobie spokojnie w jakiejś świątyni przez 5 stuleci aż do najazdu birmańskiego w XVIII wieku. Wtedy w celu ochrony przed rabunkiem ogipsowano całą figurę i wywieziono do Bangkoku, jako niewiele wart gipsowy odlew Buddy. Jeden z tysięcy innych. Ktoś załatwił to profesjonalnie, i skutecznie uciszył świadków, gdyż sprawa popadła w zapomnienie na kolejnych 200 lat. Dopiero w latach 30-tych XX wieku przez przypadek odkryto, co znajduje się pod gipsem. Pewnie ktoś się potknął i przypakował Buddzie z dyni, aż się gips posypał… Choć oficjalnie utrzymują, że to były prace renowacyjne. Kto by się zajmował renowacją pospolitej, gipsowej figury? Nieważne. Posąg został ponownie odkryty, ale nadal nie było dla niego stosownego pomieszczenia. Przez następne 20 lat rezydował sobie w blaszanej wiacie (5 ton złota!) i dopiero w latach 50-tych wybudowano mu stosowne miejsce kultu w świątyni Wat Traimit, którą właśnie zwiedzaliśmy. Obejrzeliśmy złotego Oświeconego, zrobiliśmy zdjęcia i z powrotem do autobusu. Kolejny był Leżący Budda.

Posąg Złotego Buddy
Posąg Złotego Buddy

Kaplica Leżącego Buddy (Viharn Phranorn) została wzniesiona na terenie 8-hektaroego kompleksu świątyni Wat Pho przez króla Ramę III w XIX wieku. To największa i najstarsza świątynia Bangkoku, starsza niż samo miasto. Rama III uczynił z niej centrum nauki: literatury, historii, agronomii i astrologii. Do dziś jest ważnym ośrodkiem tradycyjnej medycyny, w szczególności masażu tajskiego. Sam Leżący Budda to spory obiekt: 46m długości i 15 wysokości. Jak każdy leżący Budda, przedstawiony jest na prawym boku z lewą ręką wyciągniętą wzdłuż ciała. Przedstawia Buddę osiągającego stan nirwany. Wykonany z otynkowanych cegieł, na wierzchu pozłacany. Kusiło mnie, żeby odkuć parę cegiełek – ciekawe czy w środku nie kryje się coś cennego :). Jednak pośpiech i atmosfera miejsca nie sprzyjały podjęciu prac budowlanych. Zakonotowałem sobie, że może warto tu kiedyś wrócić z młoteczkiem i przecinaczkiem… Poza samą kaplicą Leżącego i innymi typowymi dla miejsca zabudowaniami, na terenie świątyni znajduje się mnóstwo stup. Stupa to takie stożkowe, szpiczaste ustrojstwo przeważnie bogato zdobione. Służy jako relikwiarz lub grobowiec. Na terenie Wat Pho jest ich aż 99, z czego wyróżniają się 4 największe. Najstarsza środkowa została wzniesiona pod koniec XVIII wieku przez Ramę I, jako grobowiec wizerunku Buddy z Ayutthayi. Rama III zbudował północną na prochy Ramy II i południową na prochy własne. Ostania powstała już za Ramy IV i nie pamiętam po co. Pozostałe mniejsze stupy (po 5m wysokości), to grobowce dalszych krewnych Ramy III. Zaleciało nepotyzmem. Zastanawiałem się w jakiej pozycji będzie następny Budda, bo siedzący i leżący już był, ale następny był Wielki Pałac Królewski.

Leżący Budda
Leżący Budda

Tajlandia jest monarchią konstytucyjną. Obecnie panującym królem jest Rama IX. Postać o ciekawej historii, jednak wspomnę tylko, że jest władcą uwielbianym przez naród i cieszącym się wielkim szacunkiem. Jednocześnie jest najbogatszym monarchą świata – jego majątek osobisty szacuje się na 30 mld USD. Nie, nie ukradł tej kasy. Nie, monarchia nie jest utrzymywana ze skarbu państwa. Utrzymanie króla nic nie kosztuje podatników. Utrzymuje się z własnego majątku (choć pytanie, jak do niego doszedł może nie być od rzeczy), ponadto rodzina królewska funduje z własnych pieniędzy szkoły, uniwersytety i szpitale. Rama IX jest już jednak bardzo leciwy. Panuje od 1946 roku i jest najdłużej panującym władcą. Nie mogę się powstrzymać i zacytuję jego pełne, ceremonialne imię: Jego Wspaniałość, Wielki Pan, Siła Ziemi, Nieporównywalna Moc, Syn Mahidola, Potomek Boga Wisznu, Wielki Król Syjamu, Jego Królewskość, Wspaniała Ochrona. Z jego potomkami nie jest już rak różowo. Jedyny syn i oficjalny następca tronu Maha Vajiralongkorn ma na własną prośbę poważnie zszarganą reputację. Z trzech córek tylko jedna – księżniczka Sirindhorn cieszy się sympatią ludu. Spędza życie na działalności charytatywnej i uszczuplaniu fortuny rodowej na rzecz najbiedniejszych obywateli. Dwie pozostałe to typowe gwiazdy – modnie i drogo ubrane, pustawe w środku. Poza tym, że księżniczki, to jedna aktorka, a druga nie pamiętam kto.

Pałac Królewski w Bangkoku
Pałac Królewski w Bangkoku

Wielki Pałac, który zwiedzaliśmy, nie jest już rezydencją króla od 1925 roku. Król Rama VII przekazał go ludowi Tajlandii. Obecnie w znacznej części udostępniony do zwiedzania, pełni już tylko funkcje reprezentacyjne podczas wizyt oficjalnych gości króla. Przyjmowane w nim są inne koronowane głowy, prezydenci, ambasadorowie itp. Pałac zajmuje wielki obszar w pobliżu rzeki Chao Praya i robi imponujące wrażenie. Budowali go przez sto lat 1782 – 1880 i widać, że nie oszczędzali. Nie piszę przewodnika turystycznego i odsyłam do źródeł, wspomnę tylko o posążku szmaragdowego Buddy. W świątyni szmaragdowego Buddy (Wat Phra Kaeo) znajduje się jadeitowy posążek o wysokości niemal pół metra. Jego pochodzenie to przydługa legenda, ale w udokumentowanej historii najpierw spędził 34 lata w Lampang, potem 84 w Chiang Mai, a w 1552 rąbnęli go Laotańczycy i przez 226 lat przechowywali w swojej stolicy Vientianne. Dopiero w 1778 tajska armia pod przywództwem generała Chao Phra Chakri (późniejszego Ramy I) rozjechała Laos i posążek wrócił do ówczesnej stolicy Syjamu – Thonburi (uwaga: do 1949 roku Tajlandia nazywała się Syjam). Ostatecznie trafił do specjalnie dla niego wybudowanej świątyni na terenie pałacu w Bangkoku. Trzy razy do roku posążek przebiera się z wielką pompą w nowe szaty – stosownie od pory roku. W północnej Tajlandii są trzy pory roku: chłodna, gorąca oraz deszczowa. Po Wielkim Pałacu chodziliśmy sporo czasu. Właściwie, gdzie się nie obrócić, było coś ciekawego do fotografowania. I w ogóle byłoby super, gdyby nie Chińczycy. Dali nam już nieźle w kość podczas wycieczki do Chin, ale liczyłem, że na tym koniec. Nic bardziej mylnego. Rozleźli się już po całej Azji i zaczynają rozpełzać po reszcie świata. Na całej trasie naszej wycieczki było ich mrowie. Wszędzie, gdzie było coś do zwiedzania, od Bangkoku po Hanoi, nie było tego czegoś widać, bo zasłaniali Chińczycy. Dramat jakiś. W ogóle uważam, że administratorzy wszystkich poważnych zabytków powinni przynajmniej jeden dzień w tygodniu reklamować, jako „Dzień bez Chińczyków” – byłoby wiadomo, kiedy zwiedzać, żeby coś zobaczyć.

Z pałacu udaliśmy się na zasłużony obiad w restauracji na barce zacumowanej na rzece Chao Praya (po europejsku Menam). W ogóle zastanawiająca jest rozbieżność nazw „międzynarodowych” i oryginalnych tajskich. Zwykle takie nazewnictwo jest zbliżone choćby fonetycznie, a tutaj ni w ząb. Podczas całej wycieczki pan Dawid zwracał nam uwagę na takie rzeczy. Weźmy sam Bangkok – krótka nazwa tajska (oczywiście w transkrypcji na alfabet łaciński): Krung Thep (miasto aniołów) czyli w zasadzie Los Angeles… Nazwa pełniejsza: Krung Thep Maha Nakhon (miasto aniołów, wielkie miasto). Do Bangkoku nadal daleko. No to może odwrotnie: spróbujmy przełożyć fonetycznie na tajski nazwę Bangkok: otrzymujemy coś w rodzaju „tu rosną dzikie śliwki”. Europejscy podróżnicy, nadający w dawnych czasach te nazwy albo brali ciężkie zioło, albo ni cholery nie mogli się dogadać z miejscowymi… To jednak nie koniec nazwy Bangkoku. Pełna nazwa tego miasta jest wpisana do księgi rekordów Guinnessa, jako najdłuższa nazwa miasta na świecie. W oryginale brzmi ona: กรุงเทพมหานคร อมรรัตนโกสินทร์ มหินทรายุธยามหาดิลก ภพนพรัตน์ ราชธานีบุรีรมย์ อุดมราชนิเวศน์ มหาสถาน อมรพิมาน อวตารสถิต สักกะทัตติยะ วิษณุกรรมประสิทธิ์ (139 znaków tajskich nie licząc spacji). Można sobie skopiować do tłumacza Google i odsłuchać, jak brzmi: 16 sekund gadania cięgiem. W transkrypcji: Krung Thep Maha Nakhon Amon Rattanakosin Mahinthrayutthaya Maha Dilokphop Noppharat Ratchathani Burirom Udom Ratchaniwet Maha Sathan Amon Piman Awathan Sathit Sakkhathattiya Witsanukam Prasit. Po polsku zwyczajnie: Miasto aniołów, wielkie miasto, miejsce pobytu świętego klejnotu Indry (Szmaragdowy Budda), miasto boga nie do zdobycia, wielka stolica świata, ozdobiona dziewięcioma drogimi kamieniami, bogata w potężne pałace królewskie, równe niebiańskiej siedzibie odrodzonego boga, miasto podarowane przez Indrę i zbudowane przez Wisznu. Dziecko zapamięta. Tajskie dzieci w szkole mają gorzej, bo muszą się tego nauczyć na pamięć, a większość starych, tajskich słów w tej nazwie dawno wyszła z użycia i nikt ich nie zna.

Wróćmy do knajpy: to był pierwszy nasz posiłek „na mieście” w czasie wycieczki. Bardzo ostrożnie dobieraliśmy potrawy. Wprawdzie nie jestem w tej kwestii przesadnie ostrożny, jednak mając przed sobą 10 dni wycieczki objazdowej i ciągłego przemieszczania się, należy być znacznie bardziej przezornym, niż na przykład będąc na pobycie w hotelu. W hotelu najwyżej człowiek spędzi trzy dni w kiblu i wychodzi, jak nowo narodzony. Na objeździe może być prawdziwy koszmar. Posłuchałem żony: żadnej surowizny, nic nieobrobionego termicznie, żadnych napojów niepochodzących z fabrycznie zamkniętych butelek. Wiele do wyboru nie zostało. Najgorzej z piciem. Według mnie, wodę piją tylko kopytne (i to te pospolite, bo przecież szlachetny koń Zorro pił wyłącznie tequilę). Surowe soki odpadają, a wszystkie butelkowane napoje Tajowie słodzą tak, że zatrzymują mi się na zębach. Pozostało mi tylko tajskie piwo. Słabe i kiepskie, ale dla mnie to nawet lepiej. W ogóle nie przepadam za piwem, ale w życiu nie wypiłem go tyle, ile na tym wyjeździe. Zwyczajnie nic innego do picia nie było. Przyswoiliśmy obiad i z barki-restauracji przeszliśmy bezpośrednio do łodzi, która miała nas zabrać na przejażdżkę (przepływkę?) po kanałach Bangkoku czyli khlongach. Rzeka Chao-Praya od zawsze koncentrowała wokół siebie życie miasta. Potem dobudowano sieć kanałów, przy których Wenecja to makieta dla dzieci. Przez lata był to jedyny rodzaj miejskiej komunikacji i transportu towarów. Dzisiaj Bangkok przenika gęsta sieć ulic i wielopasmowych, napowietrznych estakad (jedne i drugie potwornie zakorkowane), ale życie nad kanałami pozostało. Tyle, że teraz nad brzegami nie mieszkają bogaci kupcy, a w większości biedota i ludność napływowa przybyła z obszarów wiejskich. Wielkie obszary Tajlandii są od wieków regularnie nękane powodziami i wylewami rzek. Ludność przywykła do tego w takim stopniu, że na wsi buduje się już jedynie domy na palach. Nawet tam, gdzie powodzi nikt nigdy nie widział. Taka architektura. W sumie praktyczna, bo życie codzienne toczy się w przewiewnym cieniu pod domem, a na górę czyli do domu wchodzi się tylko spać. A i to nie zawsze. Tak mieszkają wszyscy poza miastami. Problem z przyjezdnymi ze wsi do Bangkoku polega na tym, że nie widzą różnicy między wodą w rzeczkach ich rodzinnych stron, a kanałach Bangkoku. A różnica jest. Powiedziałbym, że zasadnicza. Te lokalne rzeczki na prowincji są brudne, muliste i pełne syfu, ale przy wodzie w khlongach jawią się niczym butelkowana Perrier po $5 za flaszeczkę. Władze miasta, jak wszędzie na świecie, nie są przychylne ciągłemu napływowi wiejskiej biedoty szukającej w mieście lepszego życia i starają się migrantów zniechęcić różnymi sposobami. Kiedy już ostatecznie godzą się na ich osiedlenie (oczywiście zawsze są to miejsca najtańsze, czyli brzegi kanałów), to doprowadzają im przynajmniej bieżącą wodę w celach sanitarnych, żeby przeciwdziałać epidemiom i innym zarazom. I tu robi się problem. Nieskomplikowany tok myślenia takiego wieśniaka przebiega szablonowo: „Najpierw chcieli się mnie stąd pozbyć na wszelkie sposoby, a teraz jak już się zgodzili, to każą mi pić wodę wyłącznie z tej niebieskiej rurki… Jak nic chcą mnie otruć! Ojciec pił wodę z rzeki, dziad pił i pradziad też – to niby czemu ja mam nie pić?!”. Ponieważ woda w khlongach to naprawdę diabelska mikstura (od ścieków przemysłowych, po zanieczyszczenia biologiczne i zwyczajne ścieki komunalne – takie zbiorowe szambo), to skutki są natychmiastowe i opłakane. Nie pomagają żadne tłumaczenia. Do tych ludzi nic nie dociera. Szpitale fundowane przez rodzinę królewską zwyczajnie nie dają rady. Poza szybkimi, są także skutki długofalowe – ogromne nasilenie wrodzonych wad genetycznych u dzieci. Rodzą się prawdziwe potworki – jest nawet jakaś ekspozycja takich „mutantów” oczywiście już spreparowanych. Nie skusiliśmy się na oglądanie. Co zobaczyliśmy na brzegach kanałów, to widać na kilku zdjęciach. Nie sfotografowałem jakoś tych co bardziej drastycznych miejsc. Tym pouczającym akcentem zakończyliśmy zwiedzanie Bangkoku. Trzeba było zapakować się do autokaru i wyruszyć do Kambodży.

Bieda-domki nad Khlongami
Bieda-domki nad Khlongami

Część 2 – Droga do Kambodży

Na szczęście podróż choć długa, nie była nudna – pan Dawid zdecydowanie stanął na wysokości zadania i przez wiele godzin podróży nie wypuszczał mikrofonu z ręki. Właśnie tego wszyscy oczekują od dobrego przewodnika. Opowiadał trochę o tym, co mijaliśmy po drodze, ale i o Tajlandii i Azji południowo-wschodniej w ogóle. Facet wiedział o czym mówi, gdyż w zasadzie większość roku spędza zwykle właśnie w tej okolicy, a w Polsce bywa raczej okazjonalnie. Napomknął nam nawet, że ma żonę Chinkę. Taką prawdziwą – Chinkę z Chin (zapamiętałem, żeby przy nim za bardzo nie jechać na Chińskich turystów, ale okazało się, że on sam po nich zdrowo jechał). Choćby z tego jednego powodu, wie co w trawie piszczy i jak życie się toczy. Co warto opowiedzieć o Tajlandii? No oczywiście: świat duchów. W Tajlandii mieszkają wprawdzie Tajowie, ale przede wszystkim duchy przodków. To nie są jakieś mityczne stwory, o których ktoś słyszał sto lat temu. Z duchami każdy Taj spotyka się co dzień i ich istnienie jest tak oczywiste, jak wszystko, co wokół widać. Przy każdym domu, zakładzie pracy, czy urzędzie państwowym stoją domki dla duchów. Im większy i bogatszy dom, czy ważniejsza instytucja, tym bardziej okazały domek dla duchów się koło niej znajduje. Jest przecież oczywiste dla każdego, że duchy muszą gdzieś mieszkać, żeby nie pałętały się cały czas między ludźmi i nie powodowały niepotrzebnego zamieszania. Jeśli wprowadzasz się do nowo kupionego mieszkania czy domu, wiadomo że czyjś duch już tam mieszka. Pytanie: czyj?! I czy to jest duch dobry, czy zły? Potężny czy słaby, usposobiony przyjaźnie, czy tylko czekający okazji, żeby narobić brudów? Żeby odpowiedzieć na te nurtujące i jakże ważne pytania, wzywa się buddyjskiego mnicha, który posiadł umiejętność kontaktowania się z duchami. Czasem taki wywiad z duchem trwa kilka godzin, ale czasem tydzień. Przez ten czas mnich musi mieć zapewniony spokój i pełne utrzymanie, bo kontakt z duchem (który jest czystą energią) wymaga bardzo wiele wysiłku i energii. Zdarza się, że nie można się z duchem dogadać, bo duch mówi w niezrozumiałym języku, wtedy kłopot podwójny – trzeba szukać mnicha poligloty. Żeby z duchami żyć w zgodzie trzeba im zapewnić dach nad głową i pełne wyżywienie. Dach nad głową organizuje się właśnie w postaci specjalnych domków: niektóre proste, ale bywają naprawdę niezwykle kunsztownie wykonane i bogato zdobione. Są posadowione na kolumnie wysokości około metra. W domkach trzeba duchom zapewnić wikt. W znaczeniu dosłownym. Można tam znaleźć wszystko: od kanapek i owoców, po Coca-Colę w puszkach i napoje wyskokowe. Skąd wiadomo, co lubi duch? To między innymi ma ustalić mnich. Jeśli okaże się, że koło naszego domu pomieszkuje duch dziadka Zenka, to wiadomo, co dziadek lubił – przecież co wieczór wpadał na kielicha! Ale jeśli mieszka u nas też duch babci Hildegardy, to rozsądniej postawić osobny domek z wyszynkiem dla dziadka z tyłu domu, żeby mógł w spokoju walnąć sobie jednego. Przecież cała rodzina wie, że babcia źle znosiła skłonności dziadka do procentów i jeśli teraz jej duch będzie duchowi dziadka znowu ciosał kołki na łbie przy okazji każdego kieliszka, to wnerwiony duch dziadka może nam narobić zdrowych kłopotów, zamiast okazać wdzięczność, że o niego dbamy. Takie sprawy są dla Tajów oczywiste. Kiedy zapytać ich, jak wytłumaczą, że pozostawione dla duchów potrawy i napoje nie znikają, patrzą na pytającego, jak na niedorozwiniętego – przecież duchy są energią i z pozostawionych im wiktuałów wysysają samą energię, pozostawiając tylko nic nie wartą część materialną. Taka wyssana z energii kanapka nadaje się już co najwyżej dla psa. Trochę trudno jest mi powstrzymać się od opisania tego z nutami humoru, ale w Tajlandii nikt nie traktuje tych spraw lekko. Łożą mnóstwo wysiłku, czasu i pieniędzy, żeby dobrze żyć z duchami i nie narazić się na ich gniew. Z tego samego powodu rynek samochodów używanych praktycznie nie istnieje – kto jest stuknięty na tyle, żeby kupić samochód z duchem poprzedniego właściciela?! Istota buddyzmu polega właśnie na tym, że przez całe życie należy zbierać dobrą energię (karmę) i dążyć do oświecenia. Jeśli nie uda się w obecnym wcieleniu, to z pewnością uda się w którymś z kolejnych. Jeśli byłeś wredny, to zebrałeś złą energię i masz, jak w banku, że ona do ciebie wróci. Jak żyłeś, jak świnia, to wiadomo, w jakim wcieleniu się odrodzisz, nie? Pan Dawid poświęcił mnóstwo czasu na obeznanie nas z podstawami religioznawstwa azjatyckiego, jednak ja – zakuty łeb, nie mogę pojąć nawet o chodzi w bajkach opowiadanych przez naszych magików w czarnych sukienkach, więc tym bardziej nie byłem w stanie docenić kunsztu tamtejszych czarnoksiężników. Odpuszczam temat.

Kolejna sprawa z życia Tajów (ale także Khmerów), która mocno wryła mi się w pamięć. Swaty i małżeństwo. Tu są dopiero ciekawe zwyczaje. Obecnie młodzi poznają się już podobnie, jak w reszcie świata – w pracy, w szkole, na jakiejś zabawie. Małżeństwa aranżowane należą już do rzadkości i zdarzają się tylko w naprawdę zabitych dechami, konserwatywnych wiochach. Tak więc młodzi mogą się poznać w dość pospolitych okolicznościach, zaczynają mieć się ku sobie i ostatecznie dochodzą do wniosku, że decydują się spędzić ze sobą życie (albo przynajmniej spróbować). I tu zaczynają się schody. Dla chłopaka. Jeśli obydwoje nie chcą zostać odsądzeni od czci i wiary i przepędzeni na zbity pysk ze swoich rodzinnych domów i nawet okolicy, w której mieszkali, to absztyfikant musi bezwzględnie uzyskać zgodę ojca swojej wybranki na ożenek. Od czego zgoda zależy? Ano głównie od dwóch rzeczy: po pierwsze od przepowiedni, którą na zlecenie ojca przygotuje wynajęty w tym celu wróżbita, po drugie od wpłacenia przez młodego, z góry ustalonej kwoty zabezpieczenia… Wróżbita może opowiadać różne rzeczy o spodziewanym przyszłym zamążpójściu, jednak ojciec przyszłej panny młodej jest zazwyczaj zainteresowany głównie spodziewaną ilością i płcią przyszłych wnuków. Jak w większości społeczeństw prymitywnych (z naszego punktu widzenia), zabezpieczeniem rodziny na przyszłość są dzieci. Dzieci i wnuki, w szczególności chłopaki, są twoją emeryturą. Im więcej ich jest, tym większe oparcie będziesz miał na starość. W Tajlandii czy Kambodży termin „życie rodzinne” nabiera zgoła innego znaczenia, niż u nas. Tam każdy ma w telefonie 200, a czasem i 300 kontaktów samych członków rodziny. I jest to rodzina dobrze znana, z którą nierzadko się spotyka i ma sporo wspólnych spraw. Nie wliczamy w to krewnych, których widziało się raz w życiu z okazji jakiegoś ślubu lub pogrzebu. Tam naprawdę żyje się rodzinnie. Dzieciom nie przychodzi do głowy, żeby wypiąć się na rodziców, kiedy już staną na własnych nogach. Podobno zaczynają zdarzać się takie przypadki, jednak są piętnowane nawet w telewizji, jako coś niebywałego. Tak więc pytanie wróżbity o ilość spodziewanych wnuków bywa ważniejsze, niż na przykład to, czy przyszły zięć będzie dobrze traktował żonę…

No i sprawa najciekawsza: finansowe zabezpieczenie dla panny młodej. Kwestia nie jest uregulowana prawnie, jednak jest przestrzegana zdecydowanie rygorystycznej, niż oficjalne zapisy w kodeksach. Wyjątków od tej reguły nie ma. Otóż kandydat na męża musi rodzicom dziewczyny zapłacić w gotówce z góry równowartość 10-letniego utrzymania swojej wybranki na takim poziomie, jaki ma w domu rodzinnym. Wartość tego „okupu” może być bardzo różna w zależności od statusu dziewczyny. Od kilku do kilkudziesięciu tysięcy dolarów. Kwota jest ustalana w trakcie formalnych negocjacji chłopaka z ojcem dziewczyny. Dopóki nie zostanie wpłacona, nie ma mowy o ślubie. Po czym najłatwiej, na pierwszy rzut oka, poznać ów status dziewczęcia? Banalnie prosto – po kolorze skóry. Im jaśniejsza, tym wyższy status społeczny (i wyższa kwota zabezpieczenia). Oczywiście ważne jest też wykształcenie dziewczyny, status ekonomiczny rodziny itd. W całej Azji ten kolor skóry kobiety jest zwyczajowym wskaźnikiem jej „atrakcyjności”. Coś jak u nas rok produkcji samochodu – przy sprzedaży nieważne w jakim stanie, czy dobrze utrzymany i zadbany, tylko: – Rocznik, panie, który rocznik?! Tam z dziewczynami to samo: kulawa paskuda z jasną skórą będzie miała trzy razy większe branie, niż śniada piękność. Zabiegi wybielania skóry są jednymi z najpopularniejszych w tej części świata. Nie dziwota, że nie spotkasz Azjatki opalającej się na plaży. Kryją się pod parasolkami, zakładają maseczki, długie sukienki i rękawiczki za łokieć w najgorszy upał. Jak masz ciemną skórę, toś z pospólstwa i wiochy. Jak jasną, to z miasta i wysokiej klasy społecznej. Oczywiście jeżeli córka, to także i mamuśka musi się wybielić, żeby swoim kolorem skóry nie zdradzić, że w mieście to rodzina mieszka od kilku lat, a nie pokoleń. Żeby podtrzymać analogię do samochodów, to wybielanie kojarzy mi się z cofaniem licznika przed sprzedażą. Czysty obłęd. Wracając do finansów pana młodego – wpłacona kwota jest bezzwrotna. Jeśli małżeństwo się posypie, nieważne z czyjej winy, chłopak nie zobaczy ani grosza z wpłaconych pieniędzy. Dlaczego? Z prostego powodu – dziewczyna, która miała chłopaka (nie mówiąc już, że męża, lub jakieś dzieci) jest „spalona”. Nie ma najmniejszych szans, żeby ponownie ktoś się nią zainteresował. Takie są zwyczaje społeczne od setek lat i nic się na to nie poradzi. Zmiany mentalności zachodzą pokoleniami. W Tajlandii jest ogromna ilość małżeństw mieszanych: Tajek z obcokrajowcami i w przeważającej większość to są właśnie te dziewczyny, które są po nieudanym związku „lokalnym”. One nie szukają młodych Europejczyków lub Australijczyków, ale właśnie panów 50+. Z prostego powodu – młodemu zawsze może coś palnąć do łba i dziewczyna znowu zostanie na lodzie, natomiast starszy pan będzie bardziej stateczny i przywiązany do młodej żony, dodatkowo naprawdę dobrze o niego dbającej. Obcokrajowcy w żadnym wypadku nie są zwolnieni z wpłaty zabezpieczenia za pannę młodą. Z tą tylko różnicą, że kwota jest automatycznie potrojona. Z jakiego powodu? Bo jest znacznie większa szansa, że takie mieszane małżeństwo się rozpadnie. Ponadto biały mężczyzna z pierwszego świata jest automatycznie uznawany za bogacza i zwyczajnie stać go na więcej. Jeden ze znajomych naszego przewodnika wdał się w taki związek z Tajką, ale jak to Polak, kombinował żeby „myta” nie zapłacić. Tak się złożyło, że sama dziewczyna nie nalegała, więc mimo przestróg od wszystkich obeznanych z tematem, wypiął się na miejscowy zwyczaj i nie zapłacił (chodziło o całkiem spore pieniądze). Nawet Polacy dłużej tam mieszkający (w tym pan Dawid) doradzali, żeby zapłacił.
– Zapłać chłopie, będziesz miał spokój. Jak nie zapłacisz, dopadnie cię plaga zdychających bawołów.
Uparł się jednak i zrobił po swojemu. Oczywiście wieść o chytrym, bogatym Europejczyku (a dla nich bidny Polak czy bogaty Niemiec, to i tak jeden milioner) rozniosła się po rodzinie panny młodej lotem błyskawicy. Rodzina, jak to rodzina – kilkaset osób, a tak bulwersująca sprawa zmobilizowała nawet dalszych krewnych, więc pewnie zebrało się z tysiąc Święcie Oburzonych. Nie dalej jak miesiąc po ślubie rozpoczęły się wizyty. Codziennie młodą rodzinę odwiedzali jacyś krewni dziewczyny, których właśnie spotkało straszne nieszczęście i prosili nowego, bogatego krewnego o wsparcie finansowe. U nich to nic takiego – wszak został członkiem rodziny, a wszyscy muszą się wspierać. Nie można powiedzieć, żeby ktoś go straszył czy groził. Po prostu nękali go na zabój. Przychodzili rano, wieczorem, za dnia i czasem w nocy. Coraz to nowi krewni w trudnej sytuacji. Facet kończył się nerwowo. Zasadniczo wszystkim krewniakom pochodzącym ze wsi niespodziewanie zdechł bawół i rodzina z dnia na dzień została bez środków do życia. Głodne dzieci, chora babcia bez lekarstw – nędza i tragedia. Jak zamożny Europejczyk mógłby nie wspomóc rodziny w tak strasznej sytuacji?! Tak właśnie wygląda Plaga Zdychających Bawołów. Życzliwi znajomi ponownie wytłumaczyli chłopakowi o co chodzi – zapłacisz rodzinie zabezpieczenie i przy każdej takiej wizycie powiesz:
– Niestety nie mam już ani grosza, bo wszystkie oszczędności zapłaciłem teściowi za moją piękną żonę!
Ostatecznie nie wytrzymał nerwowo i zapłacił „okup”. Nie miał nawet okazji nikomu się tym tłumaczyć, gdyż wszystkie bawoły natychmiast wyzdrowiały, a niektóre nawet zmartwychwstały. Wszelkie inne nieszczęścia także zaczęły omijać familię. Cisza i spokój. Sielanka.

Do zgromadzenia przez pana młodego pieniędzy na „zabezpieczenie” dochodzi jeszcze jeden problem. Wynajęty wróżbita, przy okazji, na podstawie dat urodzenia (bardzo ważny jest dzień tygodnia, na który u nas nie zwraca się uwagi) i innych przesłanek wyznacza optymalną datę ślubu. Obowiązuje tamtejszy kalendarz, więc może to być na przykład „siódmy miesiąc roku małpy”. Jak rok małpy właśnie się zaczął, to masz chłopie siedem miesięcy na zgromadzenie kasy. Jak nie zdążysz, to następny rok małpy może być za 10 lat… Trzeba przyznać, że jeśli kandydat na zięcia podoba się rodzinie i przepowiednia jest pomyślna, to często idą na ustępstwa – na przykład rozłożą chłopakowi kwotę na raty. Ale nie ma zmiłuj – zapłacić trzeba!

Byliśmy już bliżej Kambodży, ale jeszcze jedna ciekawa historia o Tajach, a właściwie mieszkańcach Bangkoku (Bangkokczykach?). Otóż wyznacznikiem statusu w Bangkoku jest posiadanie samochodu. Jeśli chcesz być kimś, musisz mieć samochód i nim jeździć. Mimo, że możesz dojechać do pracy skuterem w kilkanaście minut, a samochodem w 2 godziny (tak się często zdarza), to chcąc zachować swój status musisz jechać samochodem. Będąc na przykład jakimś kierownikiem, nawet nad kilkoma osobami, nie możesz jeździć skuterem. Zostaniesz wezwany przez wyższego szefa i ostro zastrugany za niszczenie wizerunku firmy. Jako kierownik musisz być przykładem dla pracowników, wskazywać im ścieżkę kariery i pokazywać na własnym przykładzie, że ciężką pracą mogą do czegoś dojść (kupić samochód). Jeśli oni jeżdżą skuterami i ty też, to jaki dajesz przykład? Na cholerę mają się starać, skoro po awansie nadal będą jeździć skuterami?! Porażająco logiczne. Obowiązuje zasada: zastaw się, a postaw się. Weź kredyt, zapożycz się, mieszkaj pod mostem, jedz resztki, ale samochód musisz kupić. I najlepiej nowy, żeby nie odziedziczyć z dobrodziejstwem inwentarza nieznanego ducha… Już w Wietnamie mamy przykład skrajnie odwrotnej postawy. Wietnamczycy, jako ludzie praktyczni, pragmatyczni i nierobiący niczego na pokaz, jeżdżą tym, czym jest najszybciej i najwygodniej. Manager wysokiego szczebla, którego stać na mercedesa (i często go ma), będzie jeździł skuterem, bo jest tanio, a przede wszystkim szybko! Nikt się temu nie dziwi, bo każdy myśli tak, jak on.

Na takich pouczających historiach mijała nam droga i ani się obejrzeliśmy, jak dojechaliśmy do granicy Kambodży. Żeby taką granicę w tamtym rejonie świata przekroczyć, trzeba mieć stosowną ilość oświadczeń, zaświadczeń, zezwoleń, wypełnionych druczków, przystawionych pieczątek itd. „Stosowna ilość” oznacza w tym przypadku „mnóstwo”. Tak się składa, że większości z tych druczków chyba nikt, nigdy nawet nie widział na oczy. Oficjalna procedura jest tak ustawiona, żeby była praktycznie nie do przejścia. Przykładowo: Pan Urzędnik po przejrzeniu segregatora twoich dokumentów powie, że brakuje ci wypełnionego druczku nr AZ/18-45C. Grzecznie pytasz, skąd możesz wziąć taki druczek, żeby go pracowicie i zgodnie z najlepszą wiedzą wypełnić. Pan Urzędnik odpowiada, że słyszał kiedyś, iż rzekomo takie druczki można było dostać w kancelarii Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Phnom Penh, a jego dziadek ponoć nawet taki druk widział na własne oczy!
– Tak, oczywiście, Panie Urzędniku, ale żeby się dostać do Phnom Penh, to muszę jakoś wjechać na teren Kambodży!
– No to masz problem! – usłyszysz od Pana Urzędnika. Na szczęście wszędzie przyjmowane są druki zastępcze – takie zielone, z wizerunkami prezydentów Stanów Zjednoczonych. Zastępują z powodzeniem każdy inny dokument i każdą pieczątkę. Dlatego, jeśli w tamtych okolicach uda ci się zostać Urzędnikiem, to praktycznie jesteś ustawiony do końca życia. Ale żeby zostać Urzędnikiem… wiadomo – całe mnóstwo druków!

Nasze biuro turystyczne ma opracowane metody przekraczania granic i umówionych Urzędników, którym przekazuje zawczasu stosowne ilości Druków Zastępczych. Dzięki temu my nie musimy już mieć żadnych druków poza paszportem. Przed granicą zebrano od nas nawet paszporty i otrzymaliśmy je dopiero w Kambodży. Przekraczamy zatem granicę bez zbędnych formalności (i bez paszportów). Jednak musieliśmy zmienić autokar, a naszych waliz nie mogliśmy tachać sami przez całą szerokość pasa „ziemi niczyjej”. Z tajskiego autokaru nasze bagaże zostały przeładowane na rozlatujące się drewniane wózki-samoróbki i następnie przepchane przez granicę przez specjalnie wyselekcjonowanych ludzi. Jak stwierdził pan Dawid: najlepszych ludzi. Najlepszych z najlepszych. Dzięki temu ilość i zawartość naszych walizek nie powinna ulec zmianie podczas przekraczania granicy. Jakoś się udało – najlepsi z najlepszych (przyjąwszy uprzednio stosowną ilość Druków Zastępczych) dostarczyli nasze klamoty do nowego autokaru po Kambodżańskiej stronie i nikt nie stwierdził żadnych braków.

Najlepsi z najlepszych
Najlepsi z najlepszych

Pierwsze kilometry przez Kambodżę uświadomiły nam, że Tajlandia to bogaty i dostatni kraj. Tu naprawdę była bieda. Trzeba uczciwie przyznać, że Kambodża to państwo naprawdę ciężko doświadczone przez historię. Od kiedy upadło wielkie imperium Khmerów, którego spuścizną jest właśnie Angkor, wszyscy obcy tu sobie używali. Tajowie, Laotańczycy, Wietnamczycy, Francuzi… Czemu nie dali rady obcy najeźdźcy, to w najnowszej już historii zniszczyli sami Kambodżanie. Nie będę tu pisał historii reżimu Czerwonych Khmerów, ale jest to historia tragiczna. Można powiedzieć, że był to eksperyment socjologiczny na skalę całego narodu przeprowadzony bez żadnej kontroli na milionach żywych ludzi. Eksperyment tragiczny i okrutny. Całkowicie nieudany. Doprowadził do cofnięcia kraju do czasów średniowiecza i to bez przenośni. Wyludniono miasta, zniszczono przemysł, a ludzi osadzono na roli do pracy gołymi rękami. Pozbawiono ich nawet imion – każdy dostał tylko numer. Mogłeś się na przykład nazywać „Brat nr 15698”. Szaleńcy doprowadzili do śmierci milionów i nie pozostawili po sobie nawet zaoranej ziemi. Ziemia owszem została, ale zaminowana. Po rozbiciu reżimu, zlikwidowaniu Demokratycznej Kampuczy (cóż za przewrotna nazwa) i zajęciu kraju przez Wietnamczyków w 1979, Kambodża była najbardziej zaminowanym obszarem świata. Pola minowe drugiej wojny światowej, to przy tym pestka. Samo rozminowywanie trwało lata i pochłonęło tysiące ofiar. Nie skończyło się do dzisiaj. A po tym trzeba było jeszcze odtworzyć państwo, które zwyczajnie nie istniało. Wietnam przekazał władzę Khmerom (ale już nie czerwonym) i wycofał się z Kambodży. Przynajmniej militarnie, bo gospodarczo został… Chociaż kraj się rozwija, to jednak pod koniec XX wieku startował z poziomu plemion myśliwsko-zbierackich. Dużo jeszcze przed nimi. Asfaltowa droga, którą jechaliśmy, to jedna z KILKU istniejących w Kambodży. Kolej w ogóle nie istnieje. Kiedyś Francuzi zbudowali jedną linię, ale została zaorana. Podobno szykują się, żeby ją odbudować. Cały transport jest wyłącznie wodny i samochodowy. Paliwa brakuje. Na stacjach benzynowych praktycznie go nie ma. W tej sytuacji kwitnie oczywiście czarny rynek – paliwo przemycone z Tajlandii jest sprzedawane (bez żadnego krycia się) wzdłuż dróg, między innymi tej, którą jechaliśmy. Na wózkach i straganach wzdłuż drogi stoją tysiące plastikowych butelek po napojach, wypełnione żółtą cieczą. To są prywatne stacje benzynowe. W zasadzie po drogach jeżdżą tylko skutery, więc taka forma handlu jest całkiem praktyczna. Nasz autokar, jako pojazd urzędowy, był gdzieś normalnie zatankowany, ale Kambodżanie kupują benzynę na butelki po Coca-Coli. Podejrzewam, że każdy, kto chce dodatkowo zarobić, jeszcze tę benzynę „wzbogaca”. Nawet nie chcę wiedzieć czym. Współczesny silnik na tym nie pojedzie, ale skuter z zeszłego wieku? Spoko.

Ulice w Kambodży
Ulice w Kambodży

Gwoli wyjaśnienia, bo zamiennie piszę Kambodżanie i Khmerzy. Khmerzy to nazwa grupy etnicznej stanowiącej ponad 90% ludności kraju. Jest oficjalnie używana i u nikogo nie budzi żadnych złych skojarzeń z reżimem CZERWONYCH Khmerów. Współczesna Kambodża ma niewiele do zaoferowania. Na szczęście dawne pokolenia Khmerów sprzed niemal tysiąca lat, pozostawiły upominek, który teraz jest jednym z najpoważniejszych źródeł dochodów kraju. Oczywiście mam na myśli kompleks Angkor przyciągający w te strony dwa miliony turystów z całego świata rocznie. Przyciągnął także nas, bo co tu ukrywać: słowo-klucz do naszej wycieczki brzmi właśnie Angkor Wat. To dlatego tam pojechaliśmy. Dlatego przyjeżdżają inni i przywożą mnóstwo Druków Zastępczych. Biznes turystyczny związany z Angkorem jest wart dwa miliardy dolarów rok w rok. Kambodża stała się modna. Trzeba się tam pokazać. Pokazują się przywódcy państw: prezydenci, premierzy i koronowane głowy oraz inni celebryci: aktorzy, biznesmeni, znane osobistości. W 2001 roku w Kambodży kręcono zdjęcia do filmu Lara Croft: Tomb Raider z Angeliną Jolie. Po tym pobycie aktorka zaangażowała się w działalność humanitarną i nawet adoptowała kambodżańskie dziecko.

Celem naszej podróży tego dnia było miasto Siem Reap położone w bezpośredniej bliskości świątyń i budowli Angkoru. Jest właściwie jedynym w Kambodży oferującym przyzwoity poziom obsługi turystycznej. Mnóstwo hoteli, w tym drogich i luksusowych, kawiarnie, restauracje, dosyć bogate życie nocne. Enklawa względnego dostatku i akceptowalnego dla przyjezdnych poziomu usług. Nawet stolica kraju – Phnom Penh nie oferuje takich atrakcji, a w nocy życie praktycznie zamiera. Siem Reap jest czynne 24/7. Trafiliśmy do całkiem fajnego hotelu i po krótkim odpoczynku udaliśmy się jeszcze pooglądać nocne życie Kambodży. Zapewniono nas, że także w nocy miasto jest całkowicie bezpieczne. Podreptaliśmy ponad kilometr spacerkiem przez naprawdę gwarne ulice, przyglądając się ciekawie wszystkiemu wokół. Przedziwna mieszanina współczesnego świata, kultur prymitywnych i pospolitej biedy. Z jednej strony ulicy niemal normalny market z produktami globalnych koncernów, z drugiej pieczone gryzonie i insekty na wózkach ulicznych sprzedawców. Morze skuterów i tuk-tuków, gdzieniegdzie nowy Land Rover za sto tysięcy dolców. Kupiliśmy na prezenty i pamiątki drobiazgi, co do których nie zachodziło podejrzenie, że pochodzą z chińskiej fabryki. Postanowiliśmy też wrócić do hotelu tuk-tukiem. Nie, żeby oszczędzić nogi, ale z ciekawości. Kambodżański tuk-tuk to skrzyżowanie skutera i rikszy. Za siodełkiem skutera zamocowany jest zaczep, a do niego dwuosobowa dwukółka z daszkiem dla pasażerów. Półtora kilometra do hotelu – 2$. Nawet mi się nie chciało targować. Mimo późnej godziny, było jednak parno i duszno. Nie poświęcałem do tej pory więcej uwagi pogodzie, bo może nie było tak strasznie, ale to jednak południowo-wschodnia Azja. Człowiek łazi spocony i zmęczony gorącem i wilgotnością i nawet przestaje już na to zwracać uwagę. Chyba najgorzej było w Bangkoku – w mieście zawsze gorąco bardziej doskwiera. Na późniejszych etapach było łatwiej. Przejażdżka tuk-tukiem zapewniła wiatr we włosach, ale ten wiatr nie był chłodny i orzeźwiający. Dopiero w klimatyzowanym pokoju hotelowym mój wewnętrzny wskaźnik temperatury ciała wrócił na zielone pole. Poszliśmy spać, bo następnego dnia punkt kulminacyjny – Angkor Wat.

Przejażdżka tuk-tukiem - Taxi za 2$
Przejażdżka tuk-tukiem – Taxi za 2$

Część 3 – Angkor

Nie żebym się czepiał, ale codzienne pobudki o 5 lub 6 rano przez cały objazd zakrawały na czystą złośliwość. Ponieważ w kraju nie należę do rannych ptaszków i nie chodzę do roboty na 5, to sytuacja stała się podwójnie zła. Do i tak bolesnej, 6-godzinnej zmiany czasu doszło kolejnych kilka godzin ze względu na wstawanie dobre 3 godzinki wcześniej, niż w domu. To się akurat zsumowało, więc czułem się jakbym wylądował w strefie czasowej Japonii. Lipa. Niemniej wstać rano trzeba, bo chcemy zdążyć do Angkoru chociaż trochę przed Chińczykami. Ale oni są wszędzie. I zawsze. Na samym początku pan Dawid dostał u mnie parę plusów (które ledwie zniwelowały minusy za konieczność wstawania w środku nocy). Oświadczył mianowicie, że tylko leszcze (i Chińczycy) jadą z samego rana oglądać Angkor Wat. Spójrzcie na mapę i kierunki świata – doradził. Spojrzałem. No jasne – do świątyni wiedzie obecnie jedno wejście od strony zachodniej. Z rana będziemy mieli cały kompleks wprost pod wschodzące słońce. Zdjęcia w tej sytuacji nie wyjdą powalające. Jeszcze pstrykanie pod ognisty zachód słońca ma swoje uroki, ale pod zimny, niebieski świt, ma uroki już jedynie dla profesjonalistów najwyższych lotów, umiejących połączyć to zimne, oślepiające światło z resztą kadru tak, aby wyszła SZTUKA. Nie odczuwałem tego ranka potrzeby robienia sztuki, więc posłusznie zostawiliśmy wieże Angkoru po prawej i udaliśmy się na początek, do małej, zagubionej w dżungli świątyni Ta Prohm. Może warto wyjaśnić, że osławiona Angkor Wat nie jest sama w sobie skończoną całością. Nie jest nawet największym obiektem kompleksu. „Wat” oznacza świątynię. „Angkor” we współczesnym języku khmerskim znaczy Stolica lub Święte Miasto – i w istocie jest stolicą dawnego państwa Khmerów. Angkor Wat to centralna świątynia miasta. Jednak stolica potężnego imperium nie składała się oczywiście z jednej świątyni, ale z mnóstwa okazałych i imponujących kamiennych budowli, z których znaczna część w lepszym lub gorszym stanie zachowała się do dzisiaj. Dodatkowo stolicę Khmerów tworzyło jeszcze większe mnóstwo drewniano-kamiennych domków zwykłych mieszkańców (a było ich milion), a po tych kamień na kamieniu nie został, choć inny ślad został (jeszcze o tym wspomnę). Poza różnymi zabudowaniami w skład kompleksu wchodził jeszcze jeden element, który tak naprawdę leżał u podstaw wielowiekowej potęgi, a w końcu stał się przyczyną upadku imperium. Ten element to niezwykle rozbudowany system wodny składający się z wykopanych kilometrów kanałów i ogromnych, sztucznych zbiorników wodnych. Ten system budzi podziw nawet z punktu widzenia współczesnej inżynierii. To, że zaprojektowano i wybudowano go w czasach średniowiecza, jest czymś nieprawdopodobnym.

Dawna stolica imperium zajmuje obszar ok. 400 km2, a więc duże, współczesne miasto (cała Warszawa ma ok. 500 km2). Obecnie to obszar w znacznej części porośnięty dżunglą, nad którą górują wspaniałe pałace i świątynie wzniesione tysiąc lat temu. Nadal doskonale widoczny (szczególnie z powietrza) pozostaje genialny system wodny. Angkor jest położony na równinie zalewowej Mekongu. To potężna i kapryśna rzeka. Starożytni Khmerzy ujarzmili ją (my do dzisiaj nie możemy okiełznać Wisły), wykopali dziesiątki kilometrów kanałów i sztuczne zbiorniki, w tym dwa pozostające do dzisiaj największymi sztucznymi zbiornikami wody na świecie – tak zwane Barai. Zachodni Barai ma powierzchnię 16 km2, szacuje się, że do jego budowy potrzeba było ok. dwustu tysięcy ludzi. To musiała być spora firma budowlana… W latach i miesiącach obfitych opadów system wodny Khmerów chronił ich przed powodziami i gromadził ogromne ilości wody wystarczające na wieloletnie okresy suszy. Był skonstruowany tak perfekcyjnie, że działał właściwie sam i nie wymagał specjalnego nadzoru. Hydrologiczny majstersztyk. Dzięki niemu zapanowali nad przyrodą. Mogli prowadzić zbiory ryżu trzy lub cztery razy do roku. Dzisiaj, po tysiącu lat bez jakichkolwiek prac konserwacyjnych, te rezerwuary wody nadal nawadniają pola ryżowe Kambodży. Ostatecznie zmiana biegu Mekongu i skierowanie zbyt dużej ilości ludzi do budowy kamiennych pałaców i świątyń, a zbyt małej do utrzymania systemu nawadniania i upraw rolniczych, spowodowało upadek imperium. Jakoś tak znajomo brzmi – czasem wydaje mi się, że ludzkość kompletnie nie uczy się na błędach dawnych pokoleń.

Khmerowie opuścili swoje miasto ok. 600 lat temu. Od tego czasu we władanie przejęła je dżungla. Budowle przetrwały wiele dawnych wojen, a w wielu miejscach noszą też ślady całkiem współczesnej broni automatycznej. Jednak, jak widać na wielu naszych zdjęciach, to właśnie monumentalne drzewa strefy zwrotnikowej spowodowały najwięcej zniszczeń. W wielu miejscach praktycznie zespoliły się z kamiennymi budowlami w nierozerwalną całość. Jeśli usunąć ogromne pnie, pozostałe kamienne konstrukcja natychmiast się zawalą. Jeśli je pozostawić, będą rosły nadal i rozsadzały budowle. Niezły orzech do zgryzienia dla archeologów i speców od zabezpieczenia zabytków. A jest ich tam mnóstwo z całego świata. Obiecałem jeszcze wspomnieć coś o setkach tysięcy zwykłych mieszkańców, którzy zbudowali wspaniałości Angkoru, chronili i żywili wielkie miasto. Nie mieszkali w płacach, a ich domy z drewna i słomy nie przetrwały wieków. O tym gdzie i jak żyli dowiadujemy się dopiero dzięki zastosowaniu współczesnych technologii – skanowanie wielkiego terenu Angkoru lidarem (laserowy radar) z pokładu śmigłowców, ujawniło szczegółowe ukształtowanie terenu skryte pod poszyciem dżungli. Ukazało przebieg starożytnych dróg i zarośniętych kanałów, ślady domostw i wielu małych obiektów. Dzięki pozyskaniu takich precyzyjnych informacji, można było przeprowadzić szczegółowe badania w terenie, które rzuciły światło na życie setek tysięcy średniowiecznych mieszkańców. Zainteresowanych odsyłam do źródeł, bo i tak bardzo dużo już miejsca poświęciłem pisaniu przewodnika po Angkorze. Staram się unikać takich rzeczy, bo profesjonaliści robią to sto razy lepiej. Jednak to, co zobaczyliśmy w kambodżańskiej dżungli sprowokowało mnie do szerszego komentarza. Znudzonych przepraszam.

To był dla nas pracowity dzień. Obejrzeliśmy kolejno świątynię Ta Prohm, wschodnią bramę kompleksu Angkor Thom, świątynie Bajon, Baphuon i Phimeanakas, Taras Słoni, Tars Trędowatego Króla i na sam koniec najwspanialszą z najwspanialszych – Angkor Wat. Cały dzień chodzenia w upale, jednak coraz to nowe, wspaniałe budowle ukazujące się naszym oczom nie pozwalały o tym myśleć. Wszystko można obejrzeć na zdjęciach, a dodatkowo do każdego zwiedzanego miejsca pan Dawid przekazywał nam ciekawe opowiadanie. Dzień mijał bardzo szybko. Kiedy słońce zaczęło chylić się już ku zachodniej stronie nieboskłonu, stanęliśmy przed zewnętrzną fosą Angkor Wat. Sama fosa ma wymiary 1,5 na 1,3 kilometra i jest szeroka na dwieście metrów. To nie europejska rynna, którą można było przekroczyć prowizorycznym mostkiem. Angkor Wat od momentu wybudowania do dzisiaj pozostaje największym obiektem sakralnym na świece. Przekroczyliśmy fosę przez zachodnią groblę mając przed sobą ogromny, zewnętrzny pierścień murów, a nad nim widoczne z oddali pięć wspaniałych wież świątyni wewnętrznej w kształcie pąków lotosu. Od początku grobli do serca świątyni jest niemal kilometr. Na rozległym terenie pomiędzy zewnętrznym i wewnętrznym pierścieniem murów, po obu stronach głównej drogi (zarezerwowanej niegdyś dla najwyższych kapłanów i koronowanych głów) stoją tzw. Świątynie Literatury. Dwa niewielkie budyneczki, w których gromadzono pełną dokumentację budowy. Khmerzy byli w tym bardzo skrupulatni. Oczywiście żadne zapisy na nietrwałych materiałach się nie zachowały, jednak wiele informacji wyryli także na kamiennych płytach i ścianach. Dzięki temu wiemy dzisiaj ilu ludzi brało udział w budowie, ile i jakich zużyto materiałów, jak długo trwała budowa i ile pochłonęła środków. Takie „świątynie literatury” wznosili przy wielu swoich budowlach. Minęliśmy dwa wewnętrzne rezerwuary wody (mieli chyba na tym punkcie lekka obsesję) i stanęliśmy przy środkowym pierścieniu murów. Poza funkcją czysto praktyczną, ten prostokąt murów jest jedną z największych galerii sztuki na świecie. Całą jego długość, czyli dziewięćset metrów, zdobi nieprzerwany pas reliefów. Płaskorzeźby nie były robione „na metry”. Przedstawiają dwadzieścia tysięcy postaci wyrytych z wyjątkową precyzją i dbałością o szczegóły. Żadne z przestawionych osób się nie powtarzają, każda jest oryginalna. Całość przedstawia epizody z Ramajny i Mahabharty – hinduistycznych eposów. Jednak w wielu miejscach można znaleźć sceny z życia królów, słynnych dowódców i ogólnie życie dworskie. Niegdyś pomalowane żywymi kolorami, dzisiaj są już tylko szarymi, kamiennymi płaskorzeźbami. Nadal robią zachwycające wrażenie. Obejrzeliśmy z uwagą kilkaset metrów tego średniowiecznego „filmu”. Ostatecznie przekroczyliśmy ostatni, trzeci, wewnętrzny prostokąt murów i przed nami ukazała się świątynia wewnętrzna – owych najlepiej rozpoznawalnych, pięć wspaniałych, kamiennych wież, całych okrytych rzeźbami i innymi zdobieniami. Choć tak naprawdę w narożnikach wewnętrznego pierścienia murów stoją kolejne cztery wieże, nieco mniejsze i niższe. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie Chińczycy. Teren Angor Wat (i tysięcy innych światowych zabytków) wygląda pięknie i malowniczo tylko na filmach BBC i NG. Taka ekipa filmowa ma wystarczającą siłę przebicia, żeby wywalić z filmowanego obiektu wszystkich zwiedzaczy (w tym Chińczyków). Robią piękne zdjęcia i filmy, na których jest to, co ma być, a nie morze głów i kolorowych T-shirtów. Próbowałem namówić strażnika, żeby wszystkich wywalił na żółty pysk, bo jestem tajnym fotografem National Geographic i chcę zrobić tajne zdjęcia, ale nie miałem wystarczającej ilości druków zastępczych, żeby go przekonać. Ostatecznie udało mi się jednak wyczekać kilka momentów, kiedy żółte człowieki rozeszły się trochę na boki i kilka zdjęć zrobić. Część naszej grupy stanęła w kolejce do wejścia na górę centralnej części świątyni. Trochę tego nie rozumiałem, bo przewodnik dał nam godzinę wolnego czasu, a gołym okiem było widać, że sama kolejka była na ponad dwie godziny stania. Ale czy ja wszystko muszę rozumieć?

Świątynia Wewnętrzna
Świątynia Wewnętrzna

Na szczęście Angor Wat jest tak wielki, że nawet żółtków wystarczyło tylko do zapełnienia wewnętrznego dziedzińca. Szybko zorientowałem się, że w sumie jest to najgorsze miejsce do fotografowania. Po pierwsze przez ten rozwrzeszczany, kolorowy tłum, po drugie przez beznadziejną perspektywę. Żeby z tego miejsca objąć świątynię musiałem użyć ultra-szerokokątnego obiektywu, a taki obiektyw uniesiony dodatkowo wysoko do góry powoduje, że wszystkie uwiecznione obiekty „walą się” do środka zdjęcia. Nawet w cyfrowej obróbce trudno potem taką pochyloną perspektywę choć trochę wyprostować. A jak na siłę wyprostujesz, to zdjęcie i tak wygląda nienaturalnie. Na szczęście żółtasy fotografujące telefonami (tfu!), nie mogły tego pojąć i kłębiły się u podnóża wież Angkoru. Poprowadziłem Iwonkę krużgankami wzdłuż murów ku kolejnym przejściom na zewnątrz. Im dalej od środka byliśmy, tym lepszy mieliśmy plan do zdjęć i tym mniej ludzi było wokół. Ostatecznie wydostaliśmy się po południowej stronie na rozległy teren pomiędzy zewnętrznym (przy fosie) i środkowym pierścieniem murów. Pusto. Cicho. Ciepłe światło zachodu i złocące się w nim tysiącletnie wieże Angkor Wat. Jak się ruszy głową, to nie trzeba być tajnym wysłannikiem wielkiego magazynu, żeby zrobić zdjęcia. Zrobiliśmy. I jestem z tego bardzo zadowolony. Spacerkiem szliśmy w stronę zewnętrznych murów. Szliśmy do południowego, a nie centralnego przejścia, więc wokół naprawdę było pusto. Mogliśmy w spokoju podziwiać kunszt budowniczych sprzed tysiąca lat. Widok był urzekający. Próbowałem wyobrazić sobie to miejsce w chwilach świetności imperium. Choć może dobrze, że te chwile minęły, bo nikt by mnie tam nie wpuścił (chyba że do roboty). Kilkaset metrów w prawo od nas, po centralnej drodze łączącej główne wejście ze świątynią, płynęła nieprzerwana rzeka ludzi. Tu gdzie byliśmy, nie było nawet słychać ich gwaru, a widok z boku był nieporównanie lepszy. Patrząc centralnie, widać tylko trzy wieże świątyni, my mieliśmy wspaniały widok na całość. Owczy pęd, do bycia w stadzie nie popłaca. Natura samotnego wilka często przynosi korzyści.

Pierścień zewnętrzny Angkor Wat
Pierścień zewnętrzny Angkor Wat

Spokojnie stawiliśmy się o wyznaczonej porze w miejscu zbiórki. Ci, którzy stanęli w kolejce nie zdążyli ani nic zobaczyć, bo biegiem wracali do autokaru przez tłum Chińczyków, ani nie weszli na górę, bo oczywiście nie zdążyli. Niemniej nie psułem nikomu humoru chwaląc się swoim niezaprzeczalnym geniuszem :). To był jedyny moment całej wycieczki, kiedy dwie turystki z naszej grupy nie stawiły się w porę do autokaru. Dawid wykazał się stoicką cierpliwością, czekając dodatkowe 15min i szukając pań po okolicy z kambodżańskim przewodnikiem Za Dukiem (tak się nazywał – Za Duk…). Nie znaleźli i pojechaliśmy. Zadzwoniły po kilku minutach, że „straciły poczucie czasu”. Nie ganię ich za to – w Angkor Wat można stracić. Mam tylko nadzieję, że nie stały w tej kolejce… Dostały polecenie wrócenia do hotelu tuk-tukiem. Gapowate kosztuje, choć w tym przypadku niedrogo. Wieczorem poszliśmy jeszcze na krótki spacer po głównej turystycznej arterii Siem Reap.

Część 4 – Jezioro Tonle Sap i Phnom Penh

Dzień kolejny był teoretycznie wolny, ale dla chętnych rejs po jeziorze Tonle Sap i zwiedzanie kilku kolejnych (mniej uczęszczanych) budowli dawnego imperium. Nie po to lecieliśmy 8500 km, żeby teraz siedzieć w hotelu, więc wcześnie rano siedzieliśmy już w autokarze. Tonle Sap, to największe jezioro południowo-wschodniej Azji. W porze suchej zajmuje 2% powierzchni Kambodży. W porze deszczowej 10%. Mówiąc krótko – „rośnie” pięciokrotnie. Aktualnie od wielu lat trwa susza, i jezioro jest małe (stosunkowo). Cechą charakterystyczną Tonle Sap są pływające wioski. Tysiące biednych ludzi, których po prostu nie stać na kawałek własnej ziemi, mieszka na wodzie. Poza tym, że na brzegach jest mnóstwo domków na palach, to na samej powierzchni jeziora, na tysiącach łodzi, barek tratw i przeróżnych samoróbek unoszących się na wodzie, mieszkają całe wielopokoleniowe rodziny. Mają tam pływające „ogródki”, widzieliśmy nawet psy (nie wyglądało, żeby były przeznaczone na kiełbasę). Jest pływająca szkoła i pływający kościół (z krzyżem, więc zapewne katolicki, dla wiernych o wietnamskich korzeniach). Bardziej przedsiębiorczy założyli pływające sklepy i bary, bo coraz więcej turystów pojawia się na Tonle Sap. Jednak pływające „domki” zwykłych ludzi wyglądają potwornie biednie. Wszystko to robi przygnębiające wrażenie. W takich miejscach człowiekowi robi się zwyczajnie nieswojo, a czasem wręcz wstyd, że jest stosunkowo dobrze sytuowany. Przynajmniej niektórym się robi – tym którzy mają w sobie dosyć wrażliwości. Mi się zrobiło. Dla ludzi, którzy z pływających lepianek się do nas uśmiechali, nasza motorowa łódź była pełna samych Billów Gatesów.

Wioski na wodzie
Wioski na wodzie

Jednak, jak opowiedział nam Dawid, nie wszyscy cechują się choćby szczątkową wrażliwością na ludzkie nieszczęście. Jest mnóstwo takich, którzy jeszcze żerują na biedzie i nieświadomości tej pływającej społeczności. Największym marzeniem ludzi z jeziora, jest wydostać się z wody i mieć choćby skrawek własnego „suchego lądu”. Bywają niestety bezlitośnie oszukiwani i wyzyskiwani przez podłych złodziei. Najpodlejszych z podłych. Znane są przypadki, „urzędników państwowych”, którzy pojawiali się na jeziorze i proponowali zakup państwowej ziemi na suchym lądzie za dosyć atrakcyjne ceny. Działek małych i nieatrakcyjnych, ale na własnej, suchej ziemi. Niektórzy z mieszkańców jeziora przeznaczali na zakup takiej działki oszczędności całego życia, czasem zbierały się całe rodziny i kilka pokoleń. Dostawali stosowne papiery i pozwolenia, budowali jakiś biedny domek i szczęśliwi mieszkali. Kilka lat. Aż pojawiał się prawdziwy państwowy urzędnik z zapytaniem, jakim prawem tu mieszkają. Oczywiście pokazywali swoje „dokumenty” i „tytuły własności”, które okazywały się nic niewartymi druczkami z taniej drukarki. Po czym biedota z jeziora miała to poznać? Dla nich każdy papier z czerwoną pieczątką to niemal relikwia. „Urzędnik”, który im ziemię „sprzedał” nigdy żadnym urzędnikiem nie był i nikt o nim nie słyszał. Eksmisja z powrotem na jezioro. Są pewne rzeczy, za które powinno się zabijać bez sądu. Takie oszustwo na jednych z najbiedniejszych ludzi na ziemi, to właśnie jedna z takich rzeczy. Pozostawiam bez komentarza. Jedna z pływających wiosek jest na naszych zdjęciach. Warto zwrócić uwagę, na jak wysokich betonowych palach posadowiony jest radiowy maszt przekaźnikowy. To daje wyobrażenie, jak ogromne bywają różnice poziomu wody w jeziorze.

Bezpieczna wyskość
Bezpieczna wyskość

Reszta tego dnia to zwiedzanie Banteay Srei (Twierdza Kobiet) i świątyni Banteay Samre. Twierdza kobiet, to obiekt mały i kameralny. Nieoblegany przez turystów, za to doskonale zachowany. Tysiącletnie budowle wyglądają na niemal nienaruszone zębem czasu. Piękne rzeźby, reliefy i zdobienia architektoniczne wyglądają, jak wykonane kilka lat temu. Całość przypomina trochę makietę Angkor Wat. Jest wszystko łącznie z fosą, tylko piętnastokrotnie pomniejszone. Wszystko bardzo ładne i daje poczucie bliższego „obcowania” z dawnymi twórcami, niż wielka i nieco „komercyjna” Angkor Wat. Banteay Samre to niewielka świątynia, jak setki innych. Dlaczego akurat do niej pojechaliśmy? Bo nikt inny nie jeździ. Jednak mieliśmy niezwykłego pecha – na miejscu była jakaś nieliczna (ale jednak) grupa Chińczyków. Dawid soczyście sklął główne bóstwo świątyni (już nie pamiętam jakie) i zapowiedział mu, że nie będzie żadnych więcej turystów z Polski i żadnych ofiar ku czci! Umowa była na wyłączność. Jak są skośnoocy, to umowa jest nieważna! Kropka! Trzasnąłby drzwiami, ale w tysiącletnich, kamiennych framugach żadnych nie było.

Banteay Srei - Twierdza Kobiet
Banteay Srei – Twierdza Kobiet

Tego wieczoru został nam jeszcze pokaz ludowych tańców khmerskich połączony z lokalną kolacją. Kolacja była bardzo dobra, a tańce wyglądają trochę jak balet puszczony w zwolnionym tempie. Przynajmniej mi tak się skojarzyły. Niezwykle ozdobnie ubrane i w mocnym makijażu tancerki poruszały się bardzo wolno wyginając w charakterystyczny sposób (w tę nienaturalną stronę) palce dłoni. Podobno niektóre ćwiczą do tego paluszki już od wczesnego dzieciństwa. Niezwykle powolny taniec wytłumaczyłem sobie tym, że w dawnych czasach nie było klimatyzowanych sal, a wywijanie obertasów w podzwrotnikowym klimacie to nie jest dobry pomysł. Kto by potem chciał gadać z taką tancerką spoconą, jak kobyła po wielkiej pardubickiej?

Tradycyjny taniec Khmerski
Tradycyjny taniec Khmerski

Dnia następnego opuszczamy już turystyczne Siem Reap i jedziemy do stolicy kraju – Phnom Penh. Podróż przez Kambodżę daje nam dalszy ciąg znanego już obrazu biedy. Pola ryżowe, wieśniacy pracujący z nogami w wodzie i głowami w słońcu (jak ryż), domki na palach, przydrożne stacje benzynowe z butelkami po coli, stare, zdezelowane skutery, a na nich po 5 osób… Nie przelewa się. A jedziemy przecież najgłówniejszą drogą, łączącą dwa największe miasta Kambodży. Jak jest w głębi kraju na prowincji? Nie muszę wiedzieć. I tak widziałem już pływającą wioskę. Wystarczy mi. Z tego odcinka drogi warto wspomnieć zabytkowy, kamienny most Preah Tis. W średniowiecznej Kambodży były tysiące takich mostów. Po wojnach i pożogach został ten jeden. Aby zachować go przed zniszczeniem, został całkowicie wyłączony z ruchu samochodowego. Tylko piesi, rowery i skutery. Jeszcze jedna „atrakcja” utkwiła mi w pamięci i na karcie aparatu fotograficznego. Przydrożny zajazd oferujący, poza owocami, specyficzne przysmaki. Osobiście hołduję zasadzie, że wszystko, co ma więcej niż cztery nogi należy zabić natychmiast po dostrzeżeniu. Kambodżanie w zasadzie zgadzają się ze mną, jednak rozszerzyli moją regułę: „wszystko, co ma więcej, niż cztery nogi trzeba zabić, upiec i zjeść”… Proszę pooglądać zdjęcia. Ja nawet na własnych zdjęciach z trudem na to patrzę.

Zabytkowy most Preah Tis
Zabytkowy most Preah Tis

Do Phnom Penh dotarliśmy w południe. Pierwsze wrażenia? Miasto, w którym mieszkają i pracują ludzie, jednak pozbawione jakiegoś specjalnego uroku, czy „duszy”. Przynajmniej ja nie zauważyłem. Trochę pokazowych, szerokich arterii. Mało samochodów, dużo skuterów. Phnom Penh leży nad Mekongiem, jednak Kambodży na razie nie stać na most (nawet w stolicy), więc miasto leży tylko na zachodnim brzegu. Praktycznie rzecz biorąc jedyny most z prawdziwego zdarzenia na Mekongu w Kambodży to Neak Loeung. Przejechaliśmy nim następnego dnia jadąc do Sajgonu. Ufundowali i wybudowali go Japończycy. Chyba z litości i dobrego serca. Całe szczęście, bo przed 2011 rokiem musielibyśmy przekraczać Mekong promem. A określenie „kambodżański prom” budzi duży niepokój. Natomiast „japoński most” nie budzi żadnego. Na początek zobaczyliśmy centralną buddyjską świątynię Wat Phnom. Jest stosunkowo mała, ale stara (z 1373r) i stoi na stromej 27-metrowej górce. Trzeba wejść po schodach. Koło świątyni przywitała nas małpa. Tak normalna, znaczy z ogonem. W ogóle spodziewałem się zatrzęsienia małp na tej wycieczce, a tymczasem była tylko ta jedna i to w środku dużego miasta. Gdzie reszta? Zjedli młodszych braci? Świątynia bez szerszego komentarza. Zostało kilka zdjęć.

Świątynia Wat Phnom
Świątynia Wat Phnom

W następnej kolejności był Pałac Królewski. I tu wyszło od razu, że kraj (czytaj obywatele) nie musi być zamożny, żeby pałac królewski budził wielki podziw. Powiedzieć, że „na bogato”, to nie oddaje istoty sprawy. Pałac przepiękny, zadbany i dopieszczony w każdym szczególe. Poezja. A na most kasy nie ma. Z Pałacu Królewskiego pojechaliśmy do bardzo przygnębiającego miejsca. Więzienie S-21 (Toul Sleng), to jedno z miejsc upamiętniających zbrodnie szalonego reżimu. Oficjalnie: „Muzeum Ludobójstwa Tuol Sleng”. Więzienie S-21 to dawna szkoła średnia zamieniona w miejsce kaźni, tortur i eksterminacji. Nawet nie wrogów reżimu, ale każdego kto znalazł się tam czy to przez anonimowe oskarżenie, czy przez przypadek lub pomyłkę, czy w ogóle bez żadnego powodu. Na wszelki wypadek winny był każdy. A najbardziej winni byli ci, którzy mieli jakiekolwiek, choćby podstawowe wykształcenie. Wystarczyło się przez przypadek zdradzić, że umie się czytać. Kula w łeb. To jak miałeś szczęście, bo mogło być znacznie gorzej. Wysłuchaliśmy sporo historii o tym miejscu. Nie chcę ich powtarzać. Wspomnę tylko, że komendantami mającymi władzę absolutną nad życiem i śmiercią tysięcy więźniów często byli nastoletni chłopcy z całkowicie wypranymi mózgami. Przychodziły im do głowy rzeczy z pogranicza paranoi, szaleństwa i psychodelicznych snów narkomana. Kiwnęli palcem i ludzie szli na śmierć lub wymyślne tortury. W takim obozie, samobójstwo było luksusem, którego bardzo starannie wszystkim broniono. Nawet nad własną śmiercią nie miało się władzy. To szalony nastolatek decydował kiedy i jak zginiesz. Z siedemnastu tysięcy więźniów wiadomo o dwunastu ludziach, którzy przeżyli. Na nocleg zatrzymaliśmy się w nowoczesnym, dość wysokim hotelu. Phnom Penh nie jest miastem drapaczy chmur, więc z tarasu na 15 piętrze mieliśmy panoramę na prawie na całe miasto. Dziwnie wyglądają światła dużego miasta na brzegu rzeki, podczas kiedy na drugim brzegu panuje kompletna ciemność.

Srebrna Pagoda w Pałacu Królewskim
Srebrna Pagoda w Pałacu Królewskim

Część 5 – Świątynia Cao Dai i tunele Cu-Chi

Wcześnie rano (jak zwykle, cholera), wyruszyliśmy w drogę do Sajgonu w Wietnamie. Kiedy tylko wyjechaliśmy z centrum na przedmieścia Phnom Penh, charakter miasta natychmiast się zmienił. Szerokie (choć pustawe) arterie centrum zamieniły się w ulice dziurawe, zakurzone, żwirowe lub zgoła gruntowe. Za to ruch skuterów zgęstniał. Od razu widać, że ścisłe centrum jest dla władzy, obcokrajowców i na pokaz. Prawdziwe, choć biedne życie toczy się wokół. Niestety na granicy kambodżańsko-wietnamskiej nie ma już takich cudów, jak pomiędzy Tajlandią i Kambodżą. Wietnam wydaje się dużo bardziej cywilizowany (z naszego punktu widzenia) i sformalizowany. Każdy musiał zabrać swoje manele, normalnie przejść kontrolę paszportową i załadować się do nowego, wietnamskiego autokaru. Poszło w miarę sprawnie. Jednak nie jedziemy wprost do Sajgonu (przepraszam, do miasta Ho Chi Ming). Po drodze mamy dwa ciekawe punkty zwiedzania.

Po pierwsze świątynia Cao Dai. Kaodaizm to religia synkretyczna – czerpiąca różne elementy z innych religii. W tym przypadku buddyzmu, chrześcijaństwa, taoizmu i konfucjanizmu (kupa trudnych słów w jednym zdaniu). Taki miszmasz. Twierdzą, że wszyscy przed nimi eksperymentowali i coś tam powymyślali, ale to dopiero oni połączyli do kupy prawdziwe klocki i są ukoronowaniem poprzedników. Tradycyjnie nie komentuję i nie zabieram głosu na temat wierzeń, bo jak kto nie ma prawa jazdy, to nie powinien robić za motoryzacyjnego eksperta. Pan Dawid za to miał kolejną okazję, żeby się spełnić i dobre pół godziny objaśniał zasady, którymi kierują się wyznawcy Cao Dai. Szału nie ma, bo jest ich dwa i pół miliona całego inwentarza, z czego ogromna większość w Wietnamie.. Podobno w czasach rozkwitu (lata 60-te XX wieku) konkurowali w południowym Wietnamie z chrześcijaństwem, ale lata rozkwitu minęły. Cała sprawa nie budziła w autokarze mojego wielkiego zainteresowania, ale podjechaliśmy właśnie do samej najgłówniejszej świątyni kaodaistów, więc wziąłem aparat i poszedłem zobaczyć i sfotografować ichni Watykan. Muszę szczerze powiedzieć, że tak wesołej i kolorowej świątyni jeszcze nie widziałem. Całe wnętrze w rzeźbach, witrażach i malowidłach – węże, kwiaty, smoki i przeróżne inne straszydła, a wszystko tak obłędnie jaskrawe i kolorowe, że ciemne okulary bardziej wskazane w środku, niż na zewnątrz. Bankowo mają stały abonament i zarąbisty rabat w najbliższej hurtowni z farbami. Mieliśmy farta, bo wewnątrz akurat trwało nabożeństwo. Pozwalają, więc weszliśmy bocznym wejściem zachowując względną ciszę, żeby przyjrzeć się obrzędom. Wiernych może nie zatrzęsienie, ale za to wszyscy w białych szatach i rozstawieni idealnie w równiutkich rzędach i szeregach, żeby ładnie wyglądało. Jak wojsko na placu musztry, tylko nie stali, a siedzieli po turecku. Z kolei kapłani w szatach kolorowych, ale każdy w jednym kolorze: kilku żółtych, kilku niebieskich i kilku czerwonych. Świątynia, jak reklama kolorowej drukarki, ale oni całkowicie monochromatyczni. Całość wyglądała, jak scena testowa to badania jakości odwzorowania kolorów w aparatach fotograficznych. Zrobiłem zatem parę testowych zdjęć – wyszły świetnie. Chcieliśmy przejść na drugą stronę świątyni, ale okazało się, że akurat tego nie można. W świątyni trwały pieśni i modlitwy, a to powodowało, że przez sam środek budynku od ołtarza, przez chór i dalej na zewnątrz kościoła biegł strumień boskiej energii. Gdybyśmy go przecięli mógłby nas uszkodzić. Istotnie zauważyłem, że wierni wewnątrz siedzą po obu stronach, ale na samej podłużnej osi centralnej nie ma nikogo. Może dlatego są w takich idealnych szeregach – żeby się kto przez pomyłkę nie zapałętał na środek i nie został unicestwiony przez promień śmierci? Mają przez środek kościoła coś na kształt przejścia przez ruchliwą autostradę… Dopiero, kiedy po kilku minutach modlitwa ustała, można było przekroczyć niewidzialną barierę. Ostrożnie wysunąłem przed siebie kijek do selfie – wolę mieć krótszy kijek, niż obcięte palce, a cholera wie, czy któryś gość w białej sukience nie mamrotał nadal pod nosem modlitwy, albo nie nucił świętej pieśni… Kijek nie zapłonął ogniem, więc szybko kicnęliśmy na drugą stronę. Zrobiliśmy jeszcze kilka super-kolorowych zdjęć i z powrotem do autobusu i w dalszą drogę.

Świątynia Cao Dai
Świątynia Cao Dai

Kolejny przystanek: tunele Cu-Chi. Każdy, kto oglądał jakieś filmy o wojnie w Wietnamie, wie, że cwani Wietnamczycy wykopali sieć podziemnych tuneli, w których mogli się kryć i nękać regularne amerykańskie jednostki. Wyłaniali się znikąd, czasem w środku amerykańskiego obozu, zabijali i znikali pod ziemią. Z kolei, kiedy mieli nad głowami silny oddział, nie mogli wyjść z tuneli tygodniami, aż Amerykanie przenieśli się w inne miejsce. Amerykanie niszczyli tunele (wraz z zawartością) ciężkim sprzętem i potężnymi bombami tektonicznymi, w tym słynną „kosiarką stokrotek” (daisy cutter). Bomba BLU-82, to najpotężniejsza bomba konwencjonalna. Waży blisko 7 ton i powoduje lokalne trzęsienia ziemi, zawalając podziemne tunele i pomieszczenia. Dlaczego „kosiarka stokrotek”? Wojskowe poczucie humoru: była używana jeszcze w innym celu, kiedy trzeba było przygotować w dżungli lądowisko dla śmigłowca (na przykład do szybkiej ewakuacji) – jeden wybuch „kosił” ogromne drzewa na dużym terenie i odrzucał je tak daleko, że tworzył wystarczającą wolną przestrzeń do lądowania helikoptera. Wróćmy do tuneli Ch-Chi: Wietnamczycy nie mogąc stanąć do otwartej walki, rozwinęli w niespotykanym stopniu metody wojny partyzanckiej. Tunele, zasadzki, pułapki – dżungla była tym wszystkim najeżona. Obecnie udostępniony turystom kompleks Cu-Chi, poza samymi tunelami, pokazuje także różne inne aspekty tej walki. Obejrzeliśmy całą wystawę wymyślnych pułapek na ludzi. Są rozwinięciem tych stosowanych na zwierzęta od tysięcy lat, jednak mają jedną charakterystyczną cechę – są tak skonstruowane, żeby okaleczyć, ale nie zabić. Wietnamczycy doskonale zdawali sobie sprawę z politycznego, a nie tylko militarnego wymiaru walki. Zabity amerykański żołnierz, to po prostu kolejna pozycja w wojennej statystyce. Żołnierz okaleczony, który wróci do USA jest wodą na młyn przeciwników wojny w samych Stanach Zjednoczonych. Trzeba go do końca życia utrzymywać, pacyfiści pokazują go w telewizji przekonując coraz więcej Amerykanów do sprzeciwu przeciwko wojnie. Kolejny krzyż na cmentarzu w Arlington nigdy nie zrobi takiego wrażenia, jak żywy, ale dożywotnio okaleczony i cierpiący młody, amerykański chłopak. Takimi metodami Wietnam wygrał tę wojnę. Nie mógł otwarcie wygrać jej militarnie, więc wygrał podstępem i polityką.

Ukryte wejścia do tuneli
Ukryte wejścia do tuneli

Niestety nie ma żadnych szans, żeby osobiście zobaczyć jak wyglądały prawdziwe tunele Vietcongu. Pomijam, czy komuś będzie się chciało czołgać z robalami pod ziemią, czy nie. Bardzo zwyczajnie, prawie nikt z nas nie ma szans się tam zmieścić. Jak wynika ze statystyk Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) Wietnamczycy wciąż pozostają najchudszym narodem świata. W latach 70-tych było tak samo. Dobrze o tym wiedzieli, więc rozmiar wejść do tuneli dopasowali do siebie, a nie spasionych Hamburgerios z Ameryki. Z całej naszej grupy tylko jedna drobna dziewczyna zmieściła się w wejściu do tunelu. Inni nawet nie próbowali, żeby się dodatkowo nie ośmieszać. Wejście to prostokątna klapka ukryta całkowicie w poszyciu lasu o wymiarach odpowiednich dla średniej wielkości psa (gdyby mu się chciało wcisnąć do środka). Można przejść po niej i nic się nie zauważy. W dżungli ukryte są wejścia, co nie jest specjalnie trudne, ale także wentylacja, co jest już bardzo trudne. Wietnamczycy palili w tunelach ogień – potrzebowali dla niego sporo świeżego powietrza, ale musieli też wyprowadzić dym, tak żeby nie było go widać. Na wszystko znaleźli sposoby. Otwory wentylacyjne były np. w kopcach termitów. Kiedy Amerykanie sprowadzili psy szkolone do wywąchiwania wylotów powietrza z tuneli, Wietnamczycy pakowali w nie skarpetki poległych amerykańskich żołnierzy. Każda akcja budziła reakcję. Jak się to skończyło, wszyscy wiemy.

Kiedy chodziliśmy po kompleksie Cu-Chi, co jakiś czas słychać było strzały. Takie prawdziwe z broni palnej. Raz głośniej, raz ciszej, ale zdarzały się nawet regularne serie z broni automatycznej. Początkowo myślałem, że to taki efekt, żeby wprowadzić zwiedzających w nastrój wojenny, jednak im bliżej końca wycieczki, tym głośniejsza i bliższa stawała się kanonada. Wojna? Jacyś fanatyczni żołnierze vitcongu wyszli z zapomnianych tuneli i koszą turystów? Ludzie zaczęli się niespokojnie oglądać na siebie. Teraz już strzały słychać było tak głośno, że zaczęliśmy zatykać uszy. Ki czort? Ostatecznie wyszliśmy na teren sporej strzelnicy… Po wojnie (wcale nie tak odległej) wietnamcom zostało kupę wojskowego sprzętu. To cholernie praktyczny naród, więc postanowili zrobić z niego użytek. Akurat od czasu uporządkowania sprawy Czerwonych Khmerów w sąsiedniej Kambodży, nie bardzo mieli do kogo strzelać, więc wpadli na lepszy pomysł. Na prawo od nas, bezpiecznie zamocowane na niewysokim murku czekało na chętnych kilkadziesiąt sztuk broni palnej. Do wyboru wszystko, czym Amerykanie i Wietnamczycy nawzajem wyprawiali się na lepszy świat. Oryginalne amerykańskie M16, kałachy (rosyjskie AK-47), ale także cięższe karabiny maszynowe, niektóre nadal zamocowane na podwoziach amerykańskich Jeepów. Chcesz postrzelać z prawdziwych zabawek dużych chłopców? No problem. Nigdzie na świece, nikt nie da ci do ręki tak niebezpiecznej broni, bez kupy szkoleń, zaświadczeń, zezwoleń itd. (no chyba, że pójdziesz do marketu w Teksasie). Tutaj można bez szkolenia – wystarczy mieć ze sobą portfel :). Jako oferma trwale niezdolna do służby wojskowej (kategoria E), patrzyłem tylko ciekawie z daleka, jak fujary jeszcze gorsze ode mnie rąbały seriami w odległy o ponad 100 metrów nasyp. Były tam jakieś tarcze, ale mało kto trafiał nawet w sam nasyp. Ewidentnie chodziło o samą frajdę i adrenalinę strzelania. Niespodziewanie zauważyłem dziwny błysk w oku żony. Niemożliwe. A jednak… Poszliśmy do części biznesowej, gdzie można było wymienić dolary amerykańskie na naboje. Kurs nad wyraz uczciwy – jeden do jednego. Naboje do cięższych karabinów maszynowych były droższe, ale do osobistej broni strzeleckiej po dolcu. Nie umiem strzelać, ale pewne techniczne pojęcie o broni mam. Wietnamczyk mający ewidentnie duże doświadczenie, potwierdził mój wybór: dla pani M16. Za marne 12$ zakupiliśmy pełny magazynek i udaliśmy się w stronę stanowisk strzeleckich. Wietnamczycy też nie są takimi wariatami, żeby dawać ludziom broń, ostrą amunicję i puszczać ich, żeby sobie postrzelali. Od czasu, kiedy nabyliśmy naboje, mieliśmy już opiekuna. Bardzo sympatyczny Wietnamczyk zaprowadził nas na stanowisko ogniowe. Broń była zamocowana w specjalnych pierścieniach, które uniemożliwiały zwrócenie jej w inną stronę, niż bezpieczny nasyp. Nasz opiekun dał nam słuchawki ochronne, przeładował Iwonce M16, pokazał jak ma się złożyć do strzelania, stanął za nią i przytrzymał ręką za prawe ramię. Wiedziałem dlaczego. Mimo specjalnego zamocowania w murku, taka broń kopie, jak indiański koń. Krzyknąłem jeszcze do żony, żeby mocno przycisnęła kolbę do ramienia, bo inaczej będą siniaki wielkości talerza. Ostanie moje słowa zginęły już w huku wystrzałów. Mimo słuchawek, był ogłuszający. Czy z wojny wszyscy wracają głusi? Iwonka nie strzelała serią, delektowała się utrupianiem wyimaginowanych przeciwników pojedynczymi strzałami. Chyba nawet po kilku pierwszych strzałach panu bogu w okno, zaczęła się zbliżać do tarczy. Ja też wyćwiczonym ruchem podniosłem broń do oka i wycelowałem prosto w żonę. Najpierw kilka szybkich pojedynczych strzałów, potem seria w rozdzielczości 4K i szybkości 30 klatek na sekundę :). Bezbłędnie uchwyciłem wszystko! Nie wiem, czy Iwonka trafiła w tarczę, ale ja w nią na pewno. Dowody zostały na karcie pamięci. Mamy zdjęcia i film, jak wywala cały magazynek ostrej amunicji z amerykańskiego karabinu szturmowego. Bezcenne :).

Ostre strzelanie z M16
Ostre strzelanie z M16

Kiedy Iwonka skończyła kosić wrogów i adrenalina zaczęła jej opadać, rozejrzałem się jeszcze wokół. Na widok sporej grupy amerykańskich turystów korzystających ze strzelnicy, naszła mnie pewna refleksja. Ilu z nich zastanawia się, czy karabiny, z których właśnie strzelają, to nie jest przypadkiem ich własna broń? Czy szukają podświadomie jakichś charakterystycznych znaków na kolbach? A ilu uśmiechniętych Wietnamczyków obsługujących strzelnicę, pamięta huk wystrzałów, wybuchy bomb lotniczych i inne okropności wojny? Ponieważ na ogół byli w średnim wieku, to zapewne pamiętają niemal wszyscy. Czy nie tak dawni przeciwnicy ukradkiem patrzą na siebie wrogo? Ależ skąd. Wojna to martwa historia. Zakopana głęboko w ziemi przeszłość. Dawid opowiedział nam o tym parę słów. Kiedyś zapytał znajomego Wietnamczyka, jak toleruje teraz najazd Amerykańskich turystów, z którymi przecież była wojna. Ten się szczerze przeraził:
– Jaka wojna?! Gdzie?! Z Ameryką?!!!
– No tak, przecież zginęło tyle ludzi, walki były tak brutalne…
– Człowieku, co ty mówisz, jaka wojna??!!
– No nie tak dawno się skończyła! Dopiero w 1975 roku!
– Aaaaa, tamta wojna. Ale mnie przestraszyłeś! Kto by myślał o tamtej wojnie?! To tak odległe czasy! Amerykanie to nasi najlepsi przyjaciele. Nasze kraje współpracują politycznie, gospodarczo i na wielu innych płaszczyznach. Po co wygrzebywać takie rzeczy? To relikt odległej epoki. Tak naprawdę walczyły ze sobą dwa mocarstwa i dwa systemy polityczne, my po prostu znaleźliśmy się na ich drodze. Przecież Amerykanie nic nie mieli do nas, to była zastępcza wojna ze Związkiem Radzieckim. My to rozumiemy. Zobacz – senator McCain, który kandydował w wyborach prezydenckich, walczył w tamtej wojnie. Na samym początku jego Phantom został zestrzelony nad Hanoi, a on trafił do obozu jenieckiego, nazywanego przewrotnie przez Amerykanów Hanoi Hilton. Spędził w wietnamskiej niewoli kilka lat. Obecnie jest ambasadorem przyjaźni między naszymi krajami. Bardzo często przylatuje do Wietnamu, pomaga nawiązywać współpracę gospodarczą, bierze udział w różnych wydarzeniach kulturalnych. On nie wraca do tamtych spraw, dlaczego my mielibyśmy to robić? Zadumałem się nad tym, co usłyszałem. Jakże odmienna postawa od naszej (szczególnie polskiej). Oni patrzą w przyszłość i szukają przyjaciół. My ciągle patrzymy w przeszłość i szukamy wrogów… A spróbuj wyrwać się z tego kręgu – natychmiast usłyszysz, że wyrzekasz się polskości i nie jesteś patriotą. To na czym ten patriotyzm ma polegać? Na szukaniu dla kraju dobrej przyszłości, czy na grzebaniu w historii od neandertalczyków począwszy i wyszukiwaniu, komu i co powinniśmy po kres czasu pamiętać? Jeżeli patriotyzm ma polegać na wiecznym wynajdowaniu wrogów, a korzenie narodowe rosną tylko w nienawiści, to przepraszam, ale mam w dupie – nie jestem patriotą.

Jeszcze jedno spostrzeżenie, które uświadomiło mi, że ten naród daleko zajdzie. Mianowicie chodzi o kible… Jeździmy sobie po szerokim świecie, czasem w krajach siódmego świata, czasem pierwszego i to tego z górnej półki – np. Norwegia. Wszędzie sytuacja analogiczna: przy obiektach do zwiedzania toalety damska i męska (czasem z palmowych liści, czasem, jak w pałacu), jednak nie o ilość sedesowych gwiazdek chodzi. Wszędzie powtarza się ten sam schemat: do damskiej toalety kolejka jak po szynkę w PRL-u, w męskiej pusto. Dlaczego tak się dzieje, to temat na pracę doktorską z technik używania toalety, ale intuicyjnie wszyscy znamy odpowiedź. W każdym razie faceci wysikani i chcą lecieć dalej, kiedy ich partnerki dopiero zaczynają się przesuwać w kolejce. Problem nierozwiązywalny przez współczesną naukę. Do czasu, aż zajęli się nim Wietnamczycy. Przy kasach i budynkach administracji kompleksu Cu Chi oczywiście są toalety. Minąłem damską i idę do męskiej. W ostatniej chwili zauważyłem jednak, ze ta męska też jest damska. Kurde! Dawaj nazad szukać prawdziwej męskiej. Aha, w sąsiednim budyneczku. Lecę do sąsiedniego, pędzę do kibelka… Stop! Damski. Ki czort?! Idę z drugiej strony drugiego budynku – jest męski! Uffff. I tu refleksja przy rozpinaniu portek: zrobili TRZY toalety damskie i jedną męską. Nigdzie nie ma kolejki. Kwadratura koła rozwiązana. Brawo oni!

Część 6 – Ho Chi Ming City (Sajgon)

Późnym popołudniem jechaliśmy już przedmieściami Sajgonu. Ruch uliczny to coś nie do opisania. Powoli zapadał zmrok, a wszędzie wokół płynęły strumienie, rzeczki i wielkie rzeki skuterów. Skuterowe tsunami. Wydzielone (i odgrodzone murkiem) szerokie pasy jezdni dla skuterów i obok, wcale nie szersze, dla samochodów. Na skrzyżowaniach nieprzerwane rzeki motorków zdają się ze sobą krzyżować w jakiś magiczny sposób. Powinni zderzyć się wszyscy ze wszystkimi, a oni się po prostu nawet nie mijają, ale wręcz przenikają. Dawid wyjaśnił, że tu na skuterach jeżdżą wszyscy od kołyski. Jazda skuterem jest naturalna jak oddychanie. Dla nich to takie szybsze chodzenie. Przecież na chodnikach nie mamy wyznaczonych pasów ruchu, a nie zderzamy się z innymi przechodniami. Bo chodzenie mamy instynktownie opanowane do perfekcji. Oni też. Z tym, że „chodzenie na skuterach”. Patrząc z autokaru na ten sajgon, zrozumiałem skąd wzięło się to powiedzenie.

Wieczorny ruch w Sajgonie
Wieczorny ruch w Sajgonie

W hotelu trafiliśmy dwupokojowy apartament, ale nie ma się z czego cieszyć, bo to i tak tylko jedna, krótka noc. Na Sajgon, mamy bardzo mało czasu. Mimo zmęczenia chcemy jeszcze zobaczyć Sajgon nocą, więc wychodzimy z hotelu i bacznie obserwując mapę na telefonie zagłębiamy się odrobinkę w miasto. Szczęśliwie hotel mamy blisko popularnego, turystycznego deptaku Nguyen Hue. Ucinamy sobie spacerek wśród tysięcy turystów i miejscowych. Mimo wilgotnego skwaru, miasto żyje pełną piersią. Na deptaku tłumy ludzi, na ulicach tłumy skuterów. Wysokie wieżowce, fontanny, hotele i sklepy – wszystko pięknie, kolorowo oświetlone. To jest kraj, który ledwie czterdzieści lat temu został obrzucony taką ilością bomb, że naprawdę trudno było znaleźć kamień na kamieniu. Pancerne walki na lądzie i w miastach, naloty dywanowe, ataki napalmem i nie ma co ukrywać, także bronią chemiczną – niesławny Agent Orange. Podobno jeszcze całkiem niedawno wszystko tu wyglądało jak w typowym kraju socjalistycznym, tylko biedniej. Ślad po tym nie został. Ponoć dalej panuje socjalizm, tylko nikt nie wie gdzie i na czym właściwie polega. Jest pełna swoboda robienia interesów. A naród jest bardzo przedsiębiorczy, niezwykle pomysłowy i zaradny, a przede wszystkim obłędnie pracowity. Bardzo niebezpieczna mieszanka cech. Niebezpieczna dla innych, bo Wietnam rozwija się w imponującym tempie. Daleko zajdą. Prawdą jest chyba stwierdzenie, że XIX wiek należał do Europy, XX do Ameryki, a XXI będzie należał do Azji. Spacerujemy, robimy wieczorne zdjęcia i wracamy spać. Nie muszę chyba wspominać, że pobudka bladym świtem…

Deptak Nguyen Hue
Deptak Nguyen Hue

Poranek w Ho Chi Ming City. Przed nami krótkie, kilkugodzinne zwiedzanie i lot na północ Wietnamu do Haipong. O godzinie 8 rano deptak, który poprzedniego wieczoru tętnił życiem jest wymarły. W ogóle trudno sobie uświadomić, że to jest to samo miejsce. Robimy krótki spacer do katedry, która stanowi pozostałość po Francuzach i czasach kolonialnych, ale jest nadal czynna. Następnie zabytkowa Poczta Główna. Szalonych atrakcji nie ma. Kolejny przystanek: mała świątynka Pagoda Jade, dalej manufaktura produktów z laki, gdzie oglądamy proces ręcznego wytwarzania, a potem możemy oczywiście kupić przeróżne wyroby w sklepie przyzakładowym. Iwonka coś kupiła. Po zakupach jeszcze jedna świątynia – Thien Hau i na lotnisko Tan Son Nhat, z którego odlatujemy na północ. To, co od dłuższego czasu przykuwa moją uwagę, to zabawna architektura Wietnamu. Mam na myśli, normalne, prywatne domy stojące wzdłuż miejskich ulic. Ich nietypowość polega na tym, że są niezwykle wąskie i stosunkowo wysokie. Wyglądają wyjątkowo nieproporcjonalnie. Dawid pospieszył z wyjaśnieniami. Ponieważ każdy w Wietnamie chce robić jakiś biznes, to najcenniejszy jest wszędzie dostęp do ulicy. Jeśli budujesz dom, to na dole zawsze będzie miejsce na jakiś interes, a na górnych piętrach jest część mieszkalna. Nie mają specjalnych problemów z poczuciem prywatności. Zdarzyło się, że kiedy Dawid ze znajomymi siedzieli w barze właśnie na parterze takiej kamienicy, to po zapytaniu o toaletę zostali skierowani na górę do normalnej łazienki domowników, gdzie akurat ktoś się kąpał i musieli iść jeszcze piętro wyżej, do kolejnej prywatnej łazienki. Dla nas trochę nie do pomyślenia. Domy są tak wąskie, bo żeby dla wszystkich wystarczyło, można zgodnie z przepisami zająć 4 metry długości ulicy. O ile jest tak dużo miejsca, bo zdarza się wcisnąć budynek w 3-metrową lukę. Z tego powodu trzeba zmieścić wszystko w niezwykle wąskiej przestrzeni. No a żeby złapać trochę metrażu, to można uciekać tylko w górę. Tak właśnie robią – dobudowują kolejne piętra, a na upartego to można wszędzie sięgnąć rękami od ściany do ściany… Zrobiłem trochę zdjęć takich wynalazków. Tak im to weszło w krew, że wiele razy widziałem takie domy na wsi w szczerym polu, gdzie można się pobudować na 100 metrów w każdą stronę. Tam dopiero zabawnie wyglądają… Zachęcam do obejrzenia zdjęć. W południe odlecieliśmy do Haiphong na północy.

Charakterystyczne wietnamskie domy
Charakterystyczne wietnamskie domy

Część 7 – Ha Long i Hanoi

Jeszcze tego samego dnia wieczorem przejechaliśmy autokarem z lotniska Haiphong nad zatokę Ha Long. Ja wiem, że te wszystkie nazwy podobne, ale przy odrobinie wysiłku można się połapać. Miałem wgrane w telefon i tablet precyzyjne mapy wszystkich krajów, które odwiedziliśmy i zawsze dokładnie wiedziałem gdzie jesteśmy i gdzie będziemy. W czasach wszechobecnych odbiorników GPS to nie jest trudne. Poza tym lubię mapy. Przez całą drogę 24/7 (poza pobytami w hotelach) miałem przy sobie włączony TrackLogger GPS, który rejestrował pozycję co sekundę. Potem taki ślad GPS łączy się ze zrobionymi zdjęciami w odpowiednim programie i dzięki temu, każde moje zdjęcie ma zapisane precyzyjne współrzędne geograficzne, miejsca gdzie zostało zrobione. Dokładność jest rzędu 2-3 metrów. To wszystko jest bardzo proste. Jakkolwiek istotnie wydaje się, że byłem w tym trochę odosobniony. Nie wiem dlaczego.

Zatoka Ha Long (Lądującego Smoka), to bardzo malownicze miejsce, pełne niezwykłych formacji skalnych. Po nocy spędzonej w nowym i ładnym hotelu, mieliśmy zamówiony rejs krajobrazowy po zatoce. Pogoda była piękna, bo byliśmy 1100km na północ od Sajgonu i temperatura była jak w Polsce wiosną. Pomiędzy 15 i 20 stopni Celsjusza. Dla mnie absolutnie idealna strefa komfortu. Pojęcia nie mam, czemu niektórzy poubierali się, jakby szli zdobywać Everest zimą. Musieli te grube ciuchy wlec z Polski. Niepojęte. Ja byłem nadal w krótkim rękawku, tylko dla odmiany teraz czułem się komfortowo. Tak to można zwiedzać. To, co zobaczyliśmy na zatoce Ha Long przypomina wyspy na morzu Andamańskim, wśród których odbyliśmy rejs, będąc pierwszy raz w Tajlandii w 2012 roku. Piękne i malownicze miejsce. Można fotografować, aż się dostanie skurczu palca. Poużywałem sobie. Po zakończonym rejsie trzeba było pakować się do autokaru i jechać do Hanoi. Spory kawał drogi. W Hanoi zawitaliśmy późnym popołudniem. W planie był jeszcze pokaz kukiełek wodnych w specjalnym teatrze z wodną sceną. Aktorzy stoją po pas w wodzie, za kurtyną opadającą do samej wody i są niewidoczni. Za pomocą podwodnych wysięgników wyposażonych w dosyć wymyślne mechanizmy sterują kukiełkami, które poruszają na powierzchni wody po stronie widzów. To stara tradycja. Im bardziej skomplikowane lalki (mające więcej ruchomych części) i wyższy kunszt sterujących nimi aktorów, tym atrakcyjniejsze przedstawienie. Może nie jest to oszałamiające widowisko, ale też i na pewno nie nudne, co sugerowali niektórzy. Ponadto charakterystyczne dla północnego Wietnamu, więc z pewnością warto było je obejrzeć. Z hotelu mieliśmy do teatru kilka minut spacerkiem.

Rejs po zatoce Ha Long
Rejs po zatoce Ha Long

Hanoi to miasto jezior. Zostało założone wśród nich, a obecnie wewnątrz granic miasta jest ich ok. 110. Około połowa jest stworzona sztucznie lub przynajmniej powiększona. Biorąc pod uwagę, że przez miasto płynie jeszcze duża Rzeka Czerwona, to na brak wody nie można narzekać. Dożo większy powierzchniowo Sajgon, ma jakiś jeden mały stawik. Najpiękniejszym i najbardziej znanym spośród tych jezior, jest Jezioro Zwróconego Miecza – Ho Hoan Kiem. Położone między starym miastem, a piękną francuską dzielnicą kolonialną stanowi serce miasta. Na małej wysepce na jeziorze znajduje się Wieża Żółwia, będąca obecnie symbolem miasta. Wszystkie te dziwne nazwy są związane z dawną legendą. W XV wieku podczas najazdu Chińczyków (ale nie turystycznego, tylko takiego jakby bardziej militarnego) biedny rybak otrzymał od Złotego Żółwia z jeziora magiczny miecz, którym przepędził na zbitą twarz całą armię dynastii Ming. Oczywiście został królem i wrócił nad jezioro, gdzie znów pojawił się Złoty Żółw i zażądał zwrotu miecza. Zwrócony miecz zamienił się w nefrytowego smoka, polatał nad jeziorem i ostatecznie skrył w głębinach. Wdzięczny, młody król w dowód wdzięczności wybudował na małej wysepce na jeziorze trzypiętrową wieżę – Thap Rua (Wieżę Żółwia). Teraz wszystko jasne? Jak słońce. Nie wiem, czym się zaciągali twórcy tych legend, ale miało piorunujące działanie.

Tak się złożyło, że jezioro Zwróconego Miecza było 5 minut spacerem od naszego hotelu. Nie mogliśmy odmówić sobie tego spaceru, tym bardziej, że odkąd zawitaliśmy na północy Wietnamu, upał nie doskwierał i pogoda była wspaniała. Całe jezioro, rosnące wzdłuż brzegów drzewa, Wieża Żółwia i okoliczne zabudowania są wieczorem przepięknie oświetlone. Widoki były urzekające, a nad jeziorem mnóstwo mieszkańców miasta (i sporo turystów z naszej grupy…). Miałem tylko mały aparacik, ale obiecałem sobie, że następnego wieczora przyjdę z dużym i zrobię piękne, nocne zdjęcia. Tymczasem pora spać, bo pobudka o 6 rano (jakby mi żółw dał miecz, to bym kogoś ukatrupił).

Wieża Żółwia na Jeziorze Zwróconego Miecza
Wieża Żółwia na Jeziorze Zwróconego Miecza

Ostatni dzień wycieczki objazdowej i zwiedzania. Po Hanoi chodzi się śladami Ho Chi Minh’a. Zaczęliśmy od najświętszego miejsca, czyli mauzoleum Wujaszka Ho. Wujaszek spoczywa w szklanej trumnie, delikatnie oświetlony i zachowany w całkiem dobrym stanie. Cała heca wzięła się oczywiście od socjalistycznych braci z Moskwy, którzy w ten sposób zabalsamowali swojego Wujaszka Wołodię Ilicza. Żeby zakonserwować wodza dla przyszłych pokoleń, złamano nawet jego ostatnią wolę, gdyż w żadnym wypadku nie życzył sobie takiej szopki. Trudno. Obeszliśmy miejsce spoczynku ojca narodu w nabożnym milczeniu, wśród tysięcy innych zwiedzających, w tym delegacji zakładów pracy i licznych wycieczek szkolnych. Wietnam północny i południowy nadal bardzo się różnią, choć są już zjednoczonym krajem i nikt z nikim nie walczy. Południe to pośpiech i biznes. Tętniące życiem mrowisko. Północ jest krajem artystów i poetów. Lecz także zwycięskiej armii Vietcongu… Po mauzoleum była rezydencja wodza zatrzymana w czasie. W miarę skromna. Sam Ho był zresztą skromnym człowiekiem i wierzył w swoją rację i słuszność propagowanych idei. Nie dożył nawet końca wojny. Nie wiem, czy podobałby mu się współczesny Wietnam. Pewnie byłby potężnie zdziwiony…

Mauzoleum Ho Chi Minha
Mauzoleum Ho Chi Minha

Została nam już tylko Świątynia Literatury, ale tym razem prawdziwa. Taka nazwa nadana budynkom zwierającym dokumentację przy świątyniach Khmerskich to zupełnie współczesny wymysł. W Hanoi jest prawdziwa Świątynia Literatury (Van Mieu) pochodząca z 1070 roku. Jest to przybytek nauki. Kształcono w nim urzędników państwowych zgodnie z zasadami konfucjanizmu. W tamtych czasach byle żłób nie mógł zostać urzędnikiem. Wymagane było wykształcenie na poziomie współczesnego profesora zwyczajnego. Kandydaci kształcili się przez wiele lat i albo przesuwali się o szczebel wyżej (i bliżej Świątyni Literatury), albo odpadali z wyścigu. Nauka w Van Mieu była ostatnim, najwyższym szczeblem wiedzy. Ciekawe miejsce. I ciekawe zwyczaje. Gdyby je wprowadzić dzisiaj, to musielibyśmy się pewnie zadowolić z dziesięcioma urzędnikami na cały kraj. To był koniec formalnego zwiedzania. Została nam przejażdżka po mieście Tuk-Tukami, które tutaj dla odmiany mają napęd rowerowy, a kabina pasażerów, jest przed, a nie za kierowcą. To była jedna z ostatnich okazji do zrobienia zdjęć. Wieczorem udałem się jeszcze na nocne fotografowanie Jeziora Zwróconego Miecza i Wieży Żółwia. Niestety nie miałem statywu, ale nadrabiałem jakością aparatu. Nie wyszło źle.

Świątynia Literatury
Świątynia Literatury

Ostatnia informacja związana z Wietnamem: mało kto wie, ale ten kraj jest drugim na świecie producentem kawy (zaraz po Brazylii). Jak na ironię trudno kupić w Wietnamie dobrą kawę. Rynek „podróbek” jest wspaniale rozwinięty. Pisząc „podróbka” nie mam na myśli czegoś, co kawę udaje, ale nią nie jest, tylko zastępowanie drogich, szlachetnych gatunków tanimi i pospolitymi. Bardzo trudno się przed tym bronić, bo nie spróbujesz przecież kawy, którą właśnie kupujesz w fabrycznym opakowaniu. Opakowania są nie do odróżnienia. Trzeba zdać się po prostu na całkowicie zaufane źródło, bo inaczej można kupić byle co za spore pieniądze nawet w dużych sklepach. Dawid miał jakoby zaufanego dostawcę i własną głową ręczył, że kawa przez niego dostarczona będzie oryginalna. Oczywiście największym zainteresowaniem wycieczki z miejsca zaczęła cieszyć się „kawa wysrana”, przepraszam za kolokwializm. Chodzi oczywiście o najdroższą kawę świata, która w pierwszym świecie (Europa i Stany) osiąga ceny w okolicach 1000$ za kilogram. Dla niewtajemniczonych: są to ziarenka kawy, które zjadł łaskun (zwany też cywetą) – taki mały ssak z rodziny łaszowatych, nie strawił i wydalił. Podobno po przejściu przez przewód pokarmowy tego zwierzaka, kawa nabiera nadzwyczajnych walorów smakowych. Ponadto same łaskuny wybierają ponoć do zeżarcia tylko najlepsze owoce. Ja jestem prosty chłopak z bloku, więc ta historia przemawia do mnie, jak promień śmierci w świątyni Cao Dai. Lubię dobrą kawę, ale żeby spożywał ją jeszcze ktoś przede mną, to już chyba przesada? Jednak cena nie była zaporowa więc zdecydowaliśmy się zamówić 300g, żeby popróbować samemu i pochwalić się przed znajomymi. Jak dla wszystkich nie wystarczy, to się ich poczęstuje Jacobsem – i tak się nie połapią (Trzeba się uczyć od Wietnamczyków, nie?). Na razie, kiedy piszę tę relację, zafajdana kawa leży jeszcze nierozpieczętowana, więc nie mogę się wypowiedzieć, co do jej smaku. Ani aromatu… W celu przerabiania kawy zwykłej na wysraną, zakłada się całe hodowle łaskunów, jednak jest z nimi kupa zachodu. Po pierwsze to są drapieżniki i kawą ich nie wykarmisz. Muszą żreć coś konkretnego, a ziarenka kawy mogą sobie walnąć na deserek. Ponadto przez dwa miesiące w roku mają w ogóle od kawy urlop na poratowanie zdrowia, bo sranie kawą bez przerwy im szkodzi. Czyli wszystko zgodnie z kodeksem pracy…

Część 8 – Pattaya

Następnego dnia rano (Cholera! Dlaczego tak rano?!), mieliśmy samolot z powrotem do Bangkoku a stamtąd przejechaliśmy Autokarem do Pattayi. Tam zostało nam kilka ostatnich dni na wypoczynek po intensywnym zwiedzaniu. Czy po wszystkich atrakcjach ostatnich dni coś ciekawego działo się jeszcze w Pattayi? No coś tam się działo. Pewną atrakcją, choć może bardziej ciekawostką jest sama Pattaya. O tym za chwilę. Ale przed nami była jeszcze jedna impreza zorganizowana: rewia transseksualistów. Kiedy jeszcze w Polsce czytaliśmy plan całej wycieczki, w tym imprez fakultatywnych, to akurat ten punkt całkowicie zgodnie (jak rzadko) wykreśliliśmy sobie na samym początku. Jednak pan Dawid zbierając od nas zgłoszenia chętnych na różne imprezy dodatkowe, o każdej z tych rzeczy opowiedział, co tak naprawdę zobaczymy, a co nie wynikało z suchego opisu w katalogu. Początkowo z naszej grupy, podobnie jak my, właściwie nikt się tam nie wybierał. Jednak po „zachętce” Dawida zapisali się niemal wszyscy. A uczciwie trzeba przyznać, że nie wszystko reklamował na siłę – niektóre pozycje zasugerował delikatnie, jako nie warte czasu i pieniędzy. Dlaczego rewia transseksualistów? Otóż okazuje się, że Tajlandia z bliżej nieznanych powodów jest światową stolicą tego nurtu. Zjawisko, głęboko zresztą zakorzenione w tradycji, przyjęło taką skalę, że kilka lat temu oficjalnie wprowadzono w przepisach prawa cywilnego „trzecią płeć” – Kathoey. Taki wpis można mieć w dowodzie osobistym. Teoretycznie obowiązuje to w obie strony, jednak w praktyce odbywa się tylko w jedną – chłopcy zostają dziewczynami. Ponieważ skala jest naprawdę ogromna, to zjawisko z pewnością jest w tym rejonie jakoś uwarunkowane genetycznie. Chłopcy, którzy psychicznie czują się dziewczynkami rozpoczynają proces zmiany płci już jako dzieci. Wraz z wiekiem przechodzą kolejne stopnie za pomocą odziaływań farmakologicznych (hormonalnych) i chirurgicznych, aby ostatecznie wkraczając w dorosłość nie posiadać już praktycznie żadnych fizycznych cech męskich. Cech psychicznych nie mieli w zasadzie od urodzenia. Zdaję sobie sprawę, jak tego typu rzeczy odbierane są w naszym kręgu kulturowym, zresztą nie jesteśmy wyjątkiem od stereotypu, dlatego od razu odfajkowaliśmy sobie sprawę, jako nieinteresującą. Skoro jednak zawsze oglądamy rzeczy odmienne i charakterystyczne dla miejsca, w którym przebywamy, to po doinformowaniu nas o wszystkich aspektach przez Dawida, jednak się zapisaliśmy.

Rewia odbywała się w dużym teatrze Alcazar. Jeśli chodzi o stronę techniczną i artystyczną, to mucha nie siada. Może nie jestem znawcą takich występów, ale wszystko było dopięte na ostatni guzik. Wspaniałe dekoracje z wielkim rozmachem, wymienne sceny, światła, muzyka – wszystko na najwyższym poziomie. Co najważniejsze – przedstawienie w żadnym wypadku nie było tak skonstruowane, żeby jakimś istotnym jego punktem był sam fakt, że na scenie występowały osoby płci innej, niż ich naturalna biologiczna. Składało się z kilku osobnych scenek narodowych: tajska, chińska, arabska, wietnamska, khmerska, nawet rosyjska. Pewnie pod adresem turystów występujących w znaczących ilościach. Do każdej dobrana była charakterystyczna scenografia, muzyka, choreografia i bardzo bogate stroje. Jak dla mnie występy na naprawdę wysokim poziomie. Na scenie mężczyźni i kobiety, ciekawe tańce narodowe, bardzo fajna muzyka, wspaniałe dekoracje podkreślone bardzo profesjonalnym oświetleniem. Kilka kabaretowo-humorystycznych wtrąceń. Gdzieś z tyłu głowy człowiek cały czas miał świadomość, że wszystkie osoby występujące na scenie urodziły się, jako chłopcy, jednak patrząc na występy… zero szans, żeby coś zauważyć. Nawet będąc świadomymi, na co patrzymy, nie mogliśmy wyszukać żadnej „fałszywki”. Nie mając tej świadomości każdy zachwycałby się wyjątkowo pięknymi dziewczynami tańczącymi na scenie. Sylwetki, twarze, detale, na które mimo woli zwracaliśmy nawet baczniejszą uwagę, niż przy „normalnych” występach scenicznych. Nic nie zdradzało „podmiany”. Powiem tak – od tamtej pory, jeśli miałbym się zadać z jakąś Tajką, to raczej sprawdzę akt urodzenia. Własnym oczom na pewno wierzyć nie można. Pytaliśmy Dawida po czym można odróżnić. Właściwie po niczym. Tajki nie są wysokie, więc jeśli spotkasz piękną dziewczynę z długimi nogami, to ewentualnie można mieć pewne podejrzenia. Poza tym zostaje tylko sprawdzenie metryki, lub szczegółowe badania medyczne. Wyszliśmy z rewii nieco skonfundowani…

Rewia w teatrze Alcazar
Rewia w teatrze Alcazar

No i jeszcze sama Pattaya. Do lat 60-tych ubiegłego wieku, była to niewielka rybacka wioska 120km na południowy wschód od Bangkoku. Nic szczególnego. Losy tego miejsca odmieniła wojna w Wietnamie. Żołnierze Wietnamscy walczyli oczywiście 24/7/365, ale Amerykanie mogli sobie pozwolić na rotacyjną wymianę oddziałów. Wojsko zluzowane z linii frontu potrzebowało rozrywek, żeby oderwać się od okropności wojny. Jakich rozrywek najbardziej oczekują prości żołnierze, będący dodatkowo po drugiej stronie kuli ziemskiej od swoich domów, dziewczyn czy żon? No wiadomo. Właśnie takie rozrywki zaczęły być świadczone w Tajlandii, gdzie Amerykanie mieli swoje „bazy wypoczynkowe”. Stolicą tej zabawy została Pattaya. Po zakończeniu wojny ubyło żołnierzy, ale rozkręcony biznes zaczął przyciągać cywilnych klientów. W ten sposób Pattaya została światową stolicą sex-turystyki, a mówiąc bez ogródek: największym burdelem Azji. Obecna Pattaya to już nie wioska, tylko niemal 100-tysięczne miasto. Natomiast z całą przyległą aglomeracją zbliża się do pół miliona mieszkańców. Do tego dochodzi blisko 7 milionów turystów rocznie (Angkor odwiedza 2 miliony). Znamienne, biorąc pod uwagę, że do zwiedzania właściwie nic tu nie ma, a plaże są raczej kiepskie. Po cholerę ta kupa ludzi tam jedzie? Może nie konkretnie po cholerę, ale po inne choroby na pewno. Miasto rozłożyło się nad średniej wielkości zatoką i cały nadmorski bulwar o długości blisko 5km począwszy od godziny 20 zaczyna zamieniać się w wystawę żywego towaru wszelkiego wieku, wymiarów, koloru, budowy i płci. Poszukujący bez problemów znajdzie wszystko. Jednak wzdłuż długiego bulwaru Beach Road nie jest to bardzo nachalne. Natomiast końcowe, południowe 500 metrów, wydzielone bramami i noszące nazwę Walking Street (nazwa stosowna, bo to deptak), to już stężone i skoncentrowane siedlisko zła i zepsucia.

Wejście na Walking Street
Wejście na Walking Street

Bezpośrednio po wyjściu z rewii w teatrze Alcazar, postanowiliśmy jeszcze z jednymi znajomymi z naszej grupy udać się do tej jaskini lwa i szatana i własnymi oczami zajrzeć w bramy piekieł. Podjechaliśmy kawałek taką oryginalną taksówką (otwarty z tyłu pickup z ławkami) i w odległości jakichś 100 metrów od wejściowej bramy z wielkim świecącym napisem „Walking Street”, stanęliśmy na własnych nogach. Wszyscy przybraliśmy odważne miny ludzi, którzy wiedzą, czego chcą, niczego się nie boją i nic ich nie zaskoczy i udaliśmy się w stronę wyzywających czerwonych świateł, aby zmierzyć się ze złem wcielonym. Wieczorem na bulwarze jest tłoczno, ale po wejściu w samą Walking Street zrobił się po prostu dziki tłok. Kasyna, kluby go-go, głośna, ciężka muzyka, bary i knajpy podejrzanej reputacji, ale także lokale o zdecydowanie wysokim standardzie. Jednak przede wszystkim wszędzie dziewczyny. W kusych (często bardziej, niż kusych) strojach firmowych, w kolorze danego lokalu, z numerami na tabliczkach. Tu już nikt nic nie udaje. Wszyscy wiedzą o co chodzi i po co tu są. Oczywiście rzeka ludzi tłoczących się na deptaku, to pewnie w 95% turyści ciekawi tego miejsca, jak my, ale nawet pozostałe 5% to i tak kupa klientów. Ciekawie rozglądaliśmy się na boki, robiliśmy zdjęcia (nie ma z tym problemu, nie trzeba fotografować półgołych dziewczyn ukradkiem) i w pewnym sensie chłonęliśmy atmosferę miejsca. Bardzo specyficzną. Lecz, co rzuciło mi się w oczy od samego początku, to że ta atmosfera jest kompletnie aseksualna. Całe otoczenie, tłum i zgiełk, hałas, wyziewy z kuchni i co tam jeszcze, powodują, że można myśleć o wszystkim, tylko nie o… wiadomo czym. Nie zmieniają tego nawet niektóre całkiem atrakcyjne dziewczyny dodatkowo niedwuznacznie usiłujące na siebie zwrócić uwagę na wszelkie możliwe sposoby. Wyrywają facetów z tłumu niemal jak na wędkę. Jesteś z własną kobietą? No problem! Dla niej też się zraz ktoś znajdzie – mamy super facetów!… Trochę jakby szokujące :). Jednak z całą pewnością na tej ulicy była reprezentowana bardzo liczna grupa, której wszystkie wymienione czynniki nie przeszkadzają, i która bez problemu skupia się na meritum tego miejsca. W końcu bez popytu nie ma podaży. A podaż była tam na poziomie Everestu. Z trudem przebiliśmy się na drugi koniec deptaka i zaczęło się przerzedzać. Wyszliśmy za drugą bramę i skręciliśmy na długie, morskie molo, żeby trochę odetchnąć i nabrać powietrza i sił na drogę powrotną. Trzeba było przebić się przez ten przybytek ponownie, w przeciwnym kierunku. Wracaliśmy już znacznie pewniej, gdyż wiedzieliśmy czego się spodziewać.

Jaskinia lwa
Jaskinia lwa

Po pewnym czasie wróciliśmy na bulwar Beach Road, z którego przybyliśmy. Mieliśmy do wyboru szukać jakiegoś transportu, lub pokonać z buta dzielące nas od hotelu ponad 4 km. Żeby ochłonąć poszliśmy piechotą. Wzdłuż całego nadmorskiego bulwaru w dalszym ciągu pełno było pań oferujących swoje wdzięki, jednak po dwukrotnym przejściu przez Walking Street, traktowaliśmy je już jak dekoracje uliczne. Jako facet powinienem się chyba jakoś ustosunkować do całej sprawy. Powiem tak: pomijając już nawet kwestie etyczne, moralne (choć dla mnie osobiście są nie do pominięcia), lokalowe, fizjologiczne i jakie tam jeszcze – nawet gdybym był samotnym kawalerem, który właśnie wrócił z 10-letniego pobytu na bezludnej wyspie: nie skorzystałbym. I wcale nie sztywny kręgosłup moralny jest główną przeszkodą, tylko zwykła niechęć do sposobu serwowania usług, a przede wszystkim pospolity instynkt samozachowawczy. W dzisiejszych czasach taki numerek można przypłacić całkowicie śmiertelną chorobą. W miejscu takim jak to, powiedziałbym, że dużo większa jest szansa coś złapać, niż nie złapać. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak można ryzykować życie dla takiej sprawy. Szaleństwo. A jednak, jak przytomnie zauważyły nasze panie, szaleńców mijaliśmy właśnie całe grupy. Dopiero na luźniejszym bulwarze zwróciliśmy uwagę na, powiedziałbym, hordy facetów podążające w stronę, z której my właśnie wracaliśmy. Facetów w większości siwych, łysych, grubych i niemłodych. Ciacha to nie były. Szli grupami w wiadomym kierunku. Niemal wszyscy biali, głównie Australijczycy i Europejczycy, niektórzy z piwkiem w ręku dla dodania sobie animuszu, niektórzy z nieobecnymi, rozszerzonymi źrenicami, więc po czymś mocniejszym niż piwko, czy nawet mocny trunek. Widać nie zawsze wystarcza odwagi, żeby stanąć do walki z otwartą przyłbicą. Niektórzy się znieczulają. Naszła mnie refleksja, że to nie jest wesołe miejsce. Nasz hotel stał na północnym końcu bulwaru, a więc dokładnie po drugiej stronie, niż Walking Street, ale nawet jeszcze tu zdarzały się panie oczekujące na ulicy, na szybki zarobek, lub księcia z bajki, który na zawsze zabierze je do lepszego świata. Podobno to też się zdarza.

To był ostatni akcent wyprawy. Choć byliśmy w Pattayi jeszcze kilka dni, to nie wybraliśmy się więcej na Walking Street (bez żalu), a nadmorskim bulwarem spacerowaliśmy tylko za dnia. Po kilku dniach Dreamliner Lotu bez żadnych przygód zabrał nas do Warszawy i kolejna nasza wyprawa dobiegła końca. Na razie nie mamy planu, gdzie w przyszłym roku. Iwonka planowała RPA, ale wycofali loty Dreamlinerem, więc sprawa upadła. Czekamy na nowe oferty i ciekawe kierunki.

Norweskie Fiordy

Relacja z rejsu po norweskich fiordach

Sierpień 2015

[google_map_easy id=”1″]

Część 1 – z Paryża do Calais

Skąd nieco dziwny pomysł na norweskie fiordy? Uczciwie trzeba przyznać, że właściwie wszystkie nasze dotychczasowe wycieczki mniej lub bardziej przybliżały nas do równika, a nie koła podbiegunowego. Czemu ta zmiana? Ano przede wszystkim z powodu lekko uciążliwego klimatu, który funduje nam ostatnio mocno upalne lata w Polsce. Osobiście nie kryję faktu, że od zawsze jestem zimnolubny, więc już nasze lato bywa dla mnie trudne, a letnie wyjazdy do jeszcze cieplejszych krajów mogą być koszmarem. Pomyślałem, że może dobrze będzie zmienić zasady i w zimie jeździć po staremu do ciepłych krajów, a w lecie do zimnych. Człowiekowi zawsze pasuje coś odwrotnego, niż akurat ma, więc chyba będzie ok…

A że akurat fiordy? Gdzieś na dnie znowu leżą wspomnienia z dzieciństwa. Od późnych klas podstawówki uwielbiałem książki marynistyczne Karola Olgierda Borchardta opisujące w łatwych i przyjemnych opowiadaniach rozwój polskiej marynarki handlowej w okresie międzywojennym oraz jej losy w czasie wojny i niedługo po niej. Otóż w tamtym okresie Polska posiadała kilka transatlantyków obsługujących głównie pasażerskie linie żeglugowe przez Atlantyk i na Morzu Śródziemnym, ale pływające także na wycieczki turystyczne za koło podbiegunowe, aż do Nordkappu. Kilka z opowiadań Borchardta traktuje właśnie o rejsach turystycznych po fiordach Norwegii i wszystkim przyświeca wspólna myśl przewodnia: „Nad dalekim, cichym fiordem”. Naczytałem się opisów przepięknych krajobrazów, zabawnych i ciekawych anegdot o mieszkańcach i pewnie gdzieś tam z tyłu głowy została mi myśl, że fajnie byłoby zobaczyć to na własne oczy. W dwudziestoleciu międzywojennym na rejs turystyczny do Norwegii mogło sobie pozwolić niemal wyłącznie towarzystwo „ministerialne”, ale dzisiaj taka przyjemność bywa dostępna dla szaraków, więc droga wolna! Przy okazji zaświtała mi jeszcze refleksja, że chyba dobrze mi się życie ułożyło, jeśli mogę sobie teraz realizować różne marzenia z dzieciństwa o podróżowaniu po świecie…

Czasy się zmieniły (oczywiście na lepsze) i Polska żadnych pasażerskich statków oceanicznych już nie posiada. Ostatni z naszych przedwojennych transatlantyków – Batory został na początku lat siedemdziesiątych XX wieku pocięty na żyletki. Może w kontekście naszej wycieczki ciekawe jest jeszcze to, że Chrobry (zwodowany przed samą wojną) znalazł swój tragiczny, wojenny koniec właśnie w lodowatych wodach Norwegii w fiordzie Vestfjord zbombardowany przez Luftwaffe 14 maja 1940 roku. Jego agonię także bardzo szczegółowo opisał Borchardt, który był na nim wówczas pierwszym oficerem.

Może i nic dziwnego, że nie mamy obecnie transatlantyków, gdyż jak wiadomo ciężar turystki i przewozu osób ogólnie przeniósł się głównie na transport lotniczy. Niby szybki i sprawny, ale zwiedzania fiordów z samolotu jakoś sobie nie wyobrażam. Trzeba było zatem poszukać wycieczki u obcych armatorów. W poszukiwaniach wydatnie pomogło nam biuro Rainbow Tours organizujące całą imprezę od samej Warszawy. Jako, że transatlantyki ostatnio do Warszawy nie zawijają (niski poziom Wisły?), to sprawa jest logistycznie nieco skomplikowana. Stosownymi statkami dysponują między innymi Francuzi, zatem pierwszy etap naszej wycieczki, to przelot Airfrance z Warszawy do Paryża.

Nasza grupa licząca sobie trochę ponad dwadzieścia osób skompletowała się na Okęciu. Poznaliśmy też tam naszego pilota, Pana Miłka, który towarzyszył nam już przez całą imprezę aż do powrotu do Warszawy. Po krótkim locie znaleźliśmy się na Charles de Gaulle pod Paryżem w samo południe. Może to będzie dla kogoś zaskoczenie, ale okazuje się, że po Sekwanie transatlantyki też nie pływają. Cholera! Nasz wycieczkowiec Horizon jest w stanie odebrać nas jedynie z portu w Calais na kanale La Manche. I to następnego dnia.

Mając w Paryżu wolne popołudnie, część naszej grupy postanowiła wybrać się na wycieczkę do centrum, żeby odwiedzić stare kąty (jak my) lub zobaczyć je po raz pierwszy (jak niektórzy). Pojechaliśmy metrem w okolice Pól Elizejskich i następnie spacerkiem po bulwarach nad Sekwaną od mostu Alexandra III aż do wyspy Ile de la Cite pomiędzy odnogami rzeki i znowu do metra. To dobrze ponad pięć kilometrów drogi, ale pogoda była przyjemna i nigdzie nam się nie spieszyło, więc spokojnie dreptaliśmy. Przypomniały mi się miejsca, które zwiedzaliśmy podczas citytour po Paryżu w 2010 roku. Po drodze zaczepiliśmy o Luwr (oczywiście bez wchodzenia do środka), mijaliśmy kolejne mosty aż do Pont des Arts słynący z tego, że zakochani wieszają na nim kłódki, mające zapewnić im nierozerwalność związku. Pamiętam dziesiątki tysięcy tych kłódek z poprzedniej wizyty w Paryżu. Mam dla zakochanych złą wiadomość – przystosowany tylko do ruchu pieszego mostek groził już zawaleniem od ciężaru kłódek, w związku z czym władze miasta postanowiły wszystkie te symbole dozgonnej miłości zdemontować (razem z barierkami mostu) i bezceremonialnie wywieźć na złom. Pewnie solidnie podreperowali tym budżet Paryża. Relację z tego wiekopomnego zdarzenia oglądałem nawet w naszej TV chyba na wiosnę tego roku. Żeby jeszcze bardziej zaleźć za skórę zakochanym, na moście zamontowano nowe barierki, skonstruowane w taki sposób, że nie da się na nich wieszać kłódek. Skandal.

Pont des Arts
Pont des Arts

Po przejściu na Ile de la Cite skierowaliśmy się oczywiście w kierunku Notre Dame de Paris. W odróżnieniu od kłódek zakochanych, katedra stoi, jak stała (pewnie dlatego, że nie nadaje się na złom). Strzeliliśmy dla przypomnienia kilka fotek i zaczęliśmy szukać stacji metra, z której dałoby się wrócić w okolice hotelu. Tu wynikła różnica zdań między pilotem Miłkiem i mną (a konkretnie moim smartfonem) – otóż według smartfona w miejscu, gdzie się kierowaliśmy nie było stacji. Jednak pilot (i niektórzy uczestnicy wycieczki) mieli papierowe mapki, na których stacja była, więc mnie przegłosowali. A co mi tam. Smartfon z mapami aktualizowanymi na bieżąco miał oczywiście rację – stacja zamknięta od dłuższego już czasu. Poszliśmy przez most w kierunku stacji Chatelet. Kolejna różnica zdań: według mnie (smartfona) wejście do stacji jest na końcu ulicy, a według wycieczki tuż za mostem. Weszliśmy oczywiście tuż za mostem, w związku z czym przez całą długość ulicy Place du Chatelet szliśmy do właściwej stacji podziemnym korytarzem, jak krety, zamiast ulicą wśród drzew i zabytkowej zabudowy. Postanowiłem się już nie odzywać – ciągłe manie racji jest męczące. Na usprawiedliwienie naszego pilota dodam, że był przwodnikiem po Norwegii, a nie Paryżu i na ten spacer zabrał nas w ogóle z dobrego serca – dzięki mu za to.

Notre-Dame de Paris
Notre-Dame de Paris

Powrót metrem do hotelu zakończył pierwszy dzień wycieczki. Pomny przygód z Rzymu, niezwykle uważnie pilnowałem swoich rzeczy i na każdego łypałem, jak na złodzieja. Pewnie się wiele nie pomyliłem, bo w wagonie poza naszą grupą byli właściwie sami biali inaczej, co według moich rasistowskich stereotypów oznacza, że każdy miał coś ciemnego na sumieniu. Nic mi nie zginęło. Daliśmy tylko 2€ staruszkowi, który bardzo ładnie grał w wagonie na akordeonie, ale on był biały normalnie.

Kolejny dzień to transfer z Paryża do Calais. Pod hotel zajechał po nas autokarem kierowca (absolutny negatyw białego) ważący dodatkowo ze 200kg. Poczułem się przy nim, jak anorektyk… Iwonka bała się dać mu walizki do załadowania do luku, ale jakoś się przemogliśmy… Gość okazał się ok, poza tym, że obsesyjnie dbał o czystość w autokarze. Zero szans, żeby wejść do środka z kruszącą się kanapką, lub niedojedzonym owocem. Drobne papierki z kieszeni też trzeba było zdać przed drzwiami :). Podejrzewam, że takich „manier” nauczyło go bolesne doświadczenie z pasażerami. Wiem, w jakim stanie ludzie potrafią zostawić autobus… Jadąc kilkaset kilometrów przez północną Francję mieliśmy okazję pooglądać trochę kraj przez okna. Byliśmy w lekkim szoku, bo większość wiejskich zabudowań, które mijaliśmy, przypominało zwykłe rudery. Dodatkowo w obejściu syf, bród i śmietnik. Nawet gospodarstwa naszych rolników z Lubelszczyzny wyglądają przy tym naprawdę bogato i porządnie. I to nie był odseparowany przypadek. Wiele takiego dziadostwa mijaliśmy podczas kilkugodzinnej drogi.

Dojeżdżając do Calais minęliśmy obozy uchodźców, o których tak ostatnio głośno w mediach w całej Europie. Z przykrością muszę stwierdzić, że cechuję się bardzo niejednoznaczną opinią o tym problemie, co jest niepoprawne politycznie, rasistowskie, ksenofobiczne, egoistyczne i godne potępienia. Nie żebym miał coś osobiście do tych ludzi, z których większość jest w naprawdę beznadziejnej sytuacji i ucieka przed biedą i wojną. Moja niechęć ma podłoże światopoglądowo-historyczno-religijno-polityczne i dotyczy ich jako części ogólnego problemu emigracji z krajów afrykańskich, głównie islamskich. A samym sednem problemu jest jak zwykle religia, bo to ona jest silnikiem konfliktu kultur. Nie jestem politykiem, więc mogę mówić co myślę. A myślę, że po wyłowieniu z Morza Śródziemnego powinno się odstawiać tych ludzi z powrotem na południowe brzegi tego akwenu. Straż przybrzeżna jest po to, by ochraniać granice morskie, a nie pomagać nielegalnie je przekraczać. Paradoksalnie na dłuższą metę to byłoby dla dobra tych biedaków, bo natychmiast by się o tym dowiedzieli (wraz z resztą świata) z lamentujących mediów i przestali tysiącami wsiadać po afrykańskiej stronie do łódek, w których się potem masowo topią w modrych wodach Morza Śródziemnego. Chyba że ich właśnie przez szczęśliwy przypadek wyłowi włoska, grecka, czy jaka tam jeszcze straż przybrzeżna. Dla mnie te działania, to zachęcanie ich do narażania się na śmierć wraz z całymi rodzinami. Rozumiem, że część z nich to zwykli ludzie uciekający przed okropnościami wojny i szaleńcami z ISIS, ale nie ma takiej możliwości, żeby Syria przesiedliła się do Europy. Trzeba załatwić tę sprawę na miejscu: w Syrii. Wydaje się tylko, że zupełnie brak woli politycznej, żeby to zrobić. A wola polityczna powinna płynąć przede wszystkim zza Atlantyku, bo jakby nie analizować sytuacji, to zawsze na koniec dnia pojawia się ten sam wniosek: do zdestabilizowania Afryki północnej przyczynili się głównie jankesi, tradycyjnie poruszając się po arenie międzynarodowej polityki, jak szympans po cukierni. Trudno się zresztą dziwić biorąc pod uwagę ich pojęcie o świecie i różnicach społeczno-kulturowych. Uważają, że świat to taka większa Ameryka, a jedynym marzeniem każdego mieszkańca planety jest zamieszkanie w domku na przedmieściu z dzieciakami, psem i kanarkiem… Tak więc, jeśli już z powodów humanitarnych wyławia się tych biednych ludzi z Morza Śródziemnego, to po mojemu powinno się ich od razu przeładowywać na większe statki i odsyłać prosto na Florydę. Obozy pod Calais otoczone są kilkoma rzędami wysokich na 4 metry ogrodzeń, zwojami drutów kolczastych i zasieków i generalnie wyglądają bardzo zniechęcająco. Chyba o to chodzi.

Ostatecznie nasz autokar sprawnie wymanewrował między wszystkimi przeciwimigranckimi zaporami, bramami i posterunkami. Choć kierowca był hebanowy, to ze względu na jego gabaryty nikt nie posądził go, że jest głodującym imigrantem. Czyli rozmiar ma znaczenie. Zatrzymaliśmy się przy nabrzeżu, do którego zacumowany był Horizon – nasz pływający dom na najbliższy tydzień. Z nabrzeża taki statek wygląda trochę jak stalowa góra. I faktycznie jest spory: ma 208m długości i 30 szerokości. Zabiera ponad 1840 pasażerów i 600 członków załogi. Pływa pod maltańską banderą i na rufie ma wypisany port macierzysty Valletta, jednak należy do francuskiego armatora i praktycznie rzecz biorąc pasażerami są niemal sami Francuzi. Poza naszą polską, na pokładzie były dwie grupy tureckie i jedna maltańska, czyli razem ze 100 osób. Pozostałe 1740 to żabojady. Na szczęście obsługa statku była międzynarodowa (z 30 krajów świata), więc w odróżnieniu od większości pasażerów władała normalnymi językami z angielskim na czele. Nie było problemu. Także wieczorne przedstawienia w statkowym teatrze były dwujęzyczne, a przede wszystkim przygotowane w taki sposób, aby kwestie mówione ograniczyć do absolutnego minimum lub całkiem wyeliminować. Do statku nie mogliśmy mieć większych zastrzeżeń.

Horizon
Horizon

Jako doświadczeni podróżnicy, zapobiegawczo wykupiliśmy sobie kajutę z balkonem, co dodatkowo zapewniło nam status pasażerów vip i kilka dodatkowych przywilejów. Zawsze warto zainwestować w dobrą kabinę i nie chodzi tu wcale o sam balkon. Po pierwsze takie kabiny mają najlepszą lokalizację na statku – są wysoko, daleko od maszynowni i związanych z nią hałasów, wibracji i zapachów. Po drugie, nie chodzi nawet o to, żeby na samym balkonie siedzieć, ale przede wszystkim można go otworzyć. Jeżeli kajuta ma tylko okno, to nigdy nie jest ono otwierane. Niby na statku jest wentylacja, ale do szerokiego otwarcia balkonu ma się to nijak. W czasie całego, tygodniowego rejsu po fiordach, nasz balkon był właściwie cały czas otwarty, w tym całe noce. Niby noce tam zimne i często bardzo wietrzne, ale super było układać się do snu słuchając szumu morza, odgłosów nocnych ptaków (a zawsze coś dzioby darło) i czując orzeźwiające powiewy. Okrętowe ogrzewanie i tak wyrównywało temperaturę.

Tymczasem staliśmy na nabrzeżu, jak mrówki koło słonia. Sprawne przeładowanie 1840 pasażerów, to nie lada wyzwanie organizacyjne. W jak najkrótszym czasie trzeba opróżnić statek z poprzednich wycieczkowiczów, wszystko wysprzątać i załadować nowych. Dobrze jeśli przy tym nikt nie wpadnie do basenu portowego, nie zgubi się ani nie utopi niczyich bagaży i wszyscy trafią sprawnie w miejsca, w których powinni się znaleźć. To nie jest proste na statku mającym jedenaście pokładów, a na każdym pokładzie blisko pół kilometra korytarzy. Po kilku dniach pobytu na statku wszystko staje się w miarę proste (przynajmniej dla niektórych), ale kiedy wchodzi się na niego pierwszy raz, to prawdziwy labirynt. Żeby ułatwić sprawę i uniezależnić się od pogody, na nabrzeżu stoi ogromny namiot w którym odbywa się większość operacji logistycznych. Tam przyjmuje się nowych pasażerów, załatwia z nimi wszelkie formalności, wydaje karty pokładowe i odbiera od nich bagaż, który zostanie im dostarczony prosto do kabin. Wchodząc na burtę przechodzi się jeszcze drobiazgową kontrolę bezpieczeństwa (jak do samolotu). Nie żeby ktoś miał pretensje o shotguna w walizce, ale powinien zostać zdeponowany na czas rejsu. Schodzący ze statku pobierają swój bagaż, zawczasu odebrany podczas ostatniej nocy i przygotowany dla nich w specjalnych, oznaczonych kolorami sektorach w namiocie. Nie ma takiej możliwości, żeby kilometrami korytarzy i windami między pokładami taszczyć swoje walizy. Przeładunek trwałby tydzień.

Wszystko odbyło się całkiem sprawnie, z czego wynika, że załoga ma już spore doświadczenie w tej zabawie. Kajuta przestronna (jak na kajutę), balkon jest, lokalizacja na najwyższym poziomie (powyżej tylko restauracja i pokład słoneczny). Przed kajutą walizki i o dziwo – nasze własne. Czary jakieś. Jednak zanim mogliśmy się do tej kajuty udać, mieliśmy obowiązkowe dwie godziny zwiedzania statku (pewnie w tym czasie sprzątali). Jako właściciele kabiny z balkonem, mieliśmy All Inclusive o podwyższonym standardzie. Podwyższenie obejmowało głównie dodatkowe gatunki alkoholi, zatem zwiedzanie zaczęliśmy od znalezienia baru. Ważne rzeczy najpierw. W zasadzie mogliśmy na tym także zakończyć… :). Jednak po wstępnym wyregulowaniu ilości promili (którą przez resztę rejsu należało skrupulatnie utrzymywać), odważnie postanowiliśmy udać się na zwiady (trzeba było znaleźć jeszcze toaletę i restaurację). Wnętrza są nieźle oznakowane, więc w miarę sprawnie odszukaliśmy wszystko, co przez tydzień może nam być potrzebne do życia. Zresztą newralgiczne miejsca były zlokalizowane blisko nas na górnych pokładach. Jedynie teatr był na 7 i 8 poziomie (był wysoki i łączył dwa piętra). Ostatecznie zwiedziwszy interesujące nas miejsca, dotarliśmy do naszego mieszkanka, które tymczasem zostało wysprzątane i przygotowane do zasiedlenia. Statek nadal był przycumowany w porcie, więc po zainstalowaniu się w kajucie, poszliśmy na górny pokład i obserwowaliśmy przygotowania do wypłynięcia. Opadły kolejne cumy, stery strumieniowe wzburzyły wodę i odsunęły kolosa od nabrzeża i na koniec główny napęd popchnął nas do przodu pomiędzy główki portu

Port Calais z pokładu Horizon
Port Calais z pokładu Horizon

Część 2 – Morze Północne

Jeszcze przez długi czas płynęła za nami łódź pilotowa, która dopiero kilka kilometrów po opuszczeniu portu zabrała z pokładu pilota portowego i zawróciła z nim do Calais. Przyspieszyliśmy i podróż się rozpoczęła. Początkowo płynęliśmy po uczęszczanych wodach kanału La Manche, więc dookoła było sporo jednostek. W oddali wypatrzyliśmy nawet linię klifów Dover po angielskiej stronie kanału. Stopniowo wypływaliśmy jednak na szersze wody Morza Północnego i ostatnie ślady lądu zniknęły za horyzontem. Jednak jeszcze przez bardzo długi czas płynęliśmy wzdłuż ogromnych farm turbin wiatrowych osadzonych wprost w morskim dnie. Setki gigantycznych wiatraków stoją w morzu i tworzą wielokilometrowe „lasy” obsadzone równymi rzędami stalowych pni. To przedsięwzięcia inżynieryjne na niewyobrażalną skalę. Towarzyszyły nam aż do zachodu słońca.

Farma turbin wiatrowych
Farma turbin wiatrowych

 

Pierwszy pełny dzień na statku to rejs przez Morze Północne do zachodnich brzegów Norwegii. Do przepłynięcia z Calais do Stavanger było 520 mil co przy prędkości 20 węzłów daje ponad dobę. Niewiele jest do oglądania na pełnym morzu, więc mieliśmy czas na nicnierobienie i byczenie się. Jak wiadomo, chwile wolne od nicnierobienia najlepiej wypełnić drinkami, ewentualnie dożeraniem, żeby nie drinkować na pusto, co jest niezdrowe. Zastosowaliśmy się do powyższych reguł, gdyż zdrowie rzecz najważniejsza. Mimo tak napiętego planu dnia, pozostało nam jednak jeszcze trochę czasu na spacery po pokładzie słonecznym i podziwianie majestatu morza. Niby spotkanie jednostek pływających na Morzu Północnym nie jest niczym dziwnym, ale spotkaliśmy ich niewiele. Za to wiele spotkaliśmy platform wiertniczych. Widać czym teraz żyje świat. Mimo wcześniejszych obaw wynikających ze złej sławy tych akwenów, Morze Północne było gładkie jak stół. Żeby znacząco pokiwać wypierającym blisko pięćdziesiąt tysięcy ton kolosem trzeba sporej fali, ale nie było nawet fali, która pokiwałaby żaglówką. Akurat w tej sprawie nie zamierzaliśmy składać zażalenia. Zbyt dobrze pamiętałem jeszcze 8 w skali Beauforta na Korsyce, żeby tęsknić za sztormem.

Platforma wiertnicza
Platforma wiertnicza

Przed południem było jeszcze spotkanie informacyjne z niejaką Panią Olgą. Pani Olga okazała się wybitnie słowiańską blondynką, władającą wieloma językami w tym polskim (z lekkim wschodnim akcentem). Do jej obowiązków na statku należało zajmowanie się wszystkimi tymi dziwnymi pasażerami, którzy z jakichś niezrozumiałych względów nie mówią po francusku. Pani Olga zrobiła nam typowy briefing, wyjaśniła co, gdzie i kiedy na statku należy robić, a czego pod żadnym pozorem robić nie należy. Zapowiedziała, że będzie do naszej dyspozycji w recepcji w razie potrzeby, oraz że będzie przygotowywała dla nas statkową, codzienną gazetkę w języku polskim oraz polskie menu w restauracji a la carte. Z góry przeprosiła za ewentualne błędy, ale nie było ich wiele. Tylko indyk z kaczką mylił się permanentnie czyniąc życie ciekawym: co też kelner przyniesie? Zgodnie z podejrzeniami Olga okazała się rodowitą Ukrainką, stałym członkiem załogi. Nie była zresztą odosobniona, gdyż między innymi także pierwszy oficer pochodził z Ukrainy. Grecki kapitan Nikolaos Chazapis miał pod sobą oficerów i szefów działów z Argentyny, Ukrainy, Hondurasu, Rumunii, Malty, Brazylii, Chile i Kandy. Prawdziwa wieża Babel. Jak oni się dogadują?! Zresztą może się nie lubią i w ogóle ze sobą nie gadają? Dzień upłynął spokojnie i szum morza ukołysał nas do snu.

Część 3 – Stavanger i Lysefiord

Kiedy obudziliśmy się następnego dnia, statek stał już w Stavanger, gdzie przybił ok. 7 rano. Nie nastawiałem sobie budzika, stwierdziłem że zaryzykuję i nie będę nadzorował kapitana Nikosia przy cumowaniu. Jakoś mu się udało nie zaryć dziobem w betonowe nabrzeże. Wyjrzawszy przez balkon odniosłem nieco przygnębiające wrażenie – niskie, stalowoszare chmury i ołowiane wody fiordu w ciemnym świetle poranka nie nastrajały optymistycznie. Wokół na wyspach, półwyspach, wysepkach i innych kawałkach ziemi lub skał wystających z wody, rozrzucone były zabudowania miasta. Wszystko razem połączone mostami (trzy duże w zasięgu wzroku), wszędzie przystanie i łodzie. Generalnie, jak masz dom na wyspie nie mającej nawet kilometra długości, to pewnie faktycznie lepiej mieć pod domem hangar lub pomost dla łodzi, niż garaż. Niby co z tym samochodem robić? Jeździć mostami i po serpentynach wokół fiordów nadkładając nieraz kilkadziesiąt kilometrów do miejsca odległego o 500m tyle, że przez wodę? Łódką wszędzie blisko.

Stavanger - Fiord Amo
Stavanger – Fiord Amo

Stavanger to miasto portowe założone w 1125 roku. Jak nietrudno zgadnąć, głównym zajęciem mieszkańców było rybołówstwo. Pewnie z tego powodu przed wojną było tu mnóstwo niewielkich wytwórni konserw. Zgaduję, że rybnych. W czasie wojny technologie konserwowania żywności na potrzeby wojska rozwinęły się jednak tak bardzo, że niewielkie manufaktury produkujące konserwy przestały mieć rację bytu. Jedna została zachowana jako muzeum na starym mieście. A my nasz spacer zaczęliśmy właśnie od starej części miasta (Gamle Stavanger), która jest zresztą położna rzut beretem od nabrzeża, przy którym usadowił się nasz Horizon. To nie jest starówka w stylu miast europejskich. Brak murowanych kamienic i typowego rozkładu. Spacerowaliśmy pieszymi alejkami pomiędzy białymi domkami obłożonymi drewnianym sidingiem i pokrytymi pomarańczową dachówką. Domki niekoniecznie w stanie kwitnącym, ale wszędzie obsesyjny ład i porządek oraz mnóstwo kwiatów. Na tej szerokości geograficznej zdecydowana większość roku jest jak czarno-biały film – długa zima, podczas której dzień trwa 4 godziny, słońce jest nisko nad horyzontem, a wszystko pokryte śniegiem. Pewnie dlatego krótkie lato mieszkańcy starają się uczynić jak najbardziej kolorowym i otaczają się kwiatami wszędzie, gdzie tylko da się je wyeksponować. Podobno zakup lichego domku w tej dzielnicy, to wydatek w okolicach pół miliona euro. Przedyskutowaliśmy to z Iwonką i mimo niewątpliwych zalet, skłaniamy się jednak lekko do niezamieszkiwania na stałe w miejscu, gdzie zima trwa 9 miesięcy. Obecnie miasto liczy sobie ok. 130 tysięcy istnień, więc na warunki norweskie jest metropolią i czwartym pod tym względem miastem w kraju. Dalej łowią ryby, ale rozwinęli też przemysł stoczniowy. Generalnie zajmują się wszystkim, co ma związek z wodą i morzem.

Gamle Stavanger (starówka)
Gamle Stavanger (starówka)

Przeszedłszy między drewnianymi chałupkami, skierowaliśmy się w kierunku katedry romańskiej z początku XII wieku. Jest najważniejszym zabytkiem miasta, więc wszyscy muszą ją zobaczyć. Zobaczyliśmy. Potem już prosto do portu, gdzie mieliśmy wsiąść na mniejszy stateczek, który zabierze nas na wycieczkę w głąb Lysefjordu, w którym oceaniczny statek zwyczajnie się nie zmieści. Tymczasem zrobiło się widniej, ale pogoda nadal była „szara” i chłodna. Niemniej nie padało, a to już maksimum tego, na co można liczyć w Norwegii. Stateczek wycieczkowy miał zamkniętą, przeszkloną część na dole i dla kozaków otwarty pokład na górze. Nie muszę mówić, gdzie się umieściłem z moimi zabawkami do fotografowania. Jednak, co ciekawe także żona odważnie do mnie dołączyła. Nie wiedziała, co ja czeka. Ja zresztą też nie wiedziałem.

Romańska katedra w Stavanger
Romańska katedra w Stavanger

Zanim odbiliśmy, zdążyłem jeszcze zauważyć na nabrzeżu duży, biały autokar z napisem „PKS Szczecin”. Zrobiłem zdjęcie, żeby mieć świadectwo, że nasi tu są. Początkowo stateczek spokojnie płynął przez wąski port i mieliśmy okazję obejrzeć nasz wycieczkowiec z poziomu wody. Faktycznie wielkie bydle. Potem zrobiło się szerzej i nasz kierowca przyspieszył. Natychmiast zastanowiłem się, czy aby na pewno dobrze zrobiłem lokując się na górze i do tego jeszcze samym dziobie. Żona schowała się za mną. Wiatr zaczął porządnie targać ubraniem, a temperatura odczuwalna spadła o dobre 10 stopni. Niemniej uparcie trwałem, bo do fotografowania miejsce faktycznie było najlepsze na całej łajbie. Skierowaliśmy się pod jeden z dużych mostów, które widziałem jeszcze rano z naszego balkonu. Po przepłynięciu pod mostem otworzyła się przed nami naprawdę spora zatoka i żarty się skończyły. Ponieważ dookoła akurat nie było co oglądać, to nasz kierowca bombowca docisnął manetki do końca i to, co przed chwilą wydawało mi się dokuczliwym wiatrem, powróciło do rangi cichego, porannego zefirka. Dziób niewielkiego stateczku podniósł się wysoko do góry, a moje możliwości utrzymania się na nogach gwałtownie zmalały. Nie z powodu przechyłu, tylko wichru, który usiłował mnie zwiać z pokładu. Natychmiast schowałem do plecaka aparat, bo robienie zdjęć, kiedy wichura targa człowiekiem na wszystkie strony nie ma większego sensu. Kurczowo uchwyciłem się relingu, zgarbiłem, przymknąłem oczy i zastanawiałem się co najpierw pourywa mi wiatr: kaptur, rękawy czy nogawki. Wszystko furkotało, jakbym siedział na skrzydle samolotu. Huk wichury był ogłuszający. Nasza prędkość sumowała się jeszcze z wiatrem, który jak na złość wiał z naprzeciwka. Oceniłem wzrokiem, jak daleko mamy do miejsca, gdzie kończy się szeroki akwen i ponownie zaczyna wąski fiord. Kurde, daleko… Jak później sprawdziłem na śladzie z GPS-a, tej szaleńczej jazdy było 20km, a prędkość zbliżała się do 50km/h. Na szczęście dzięki tej prędkości wszystko razem trwało mniej, niż pół godziny. Ale było to pół godziny prawdziwej próby. Głupio było wobec zahartowanych Norwegów schować się pod pokład, tylko z powodu lodowatego huraganu. Co ciekawe, także Iwonka wytrzymała na górze, przesunęła się tylko trochę do tyłu. Może i dobrze, bo niebezpiecznie byłoby podczas tej jazdy przemieszczać się po łodzi. Ostatecznie dopłynęliśmy do węższego Lysefiordu, nasz kapitan zwolnił i można było skupić uwagę (i aparat fotograficzny) na pięknych krajobrazach.

Chatki nad Lysefiord
Chatki nad Lysefiord

Niebo nawet trochę się przetarło i momentami przez chmury przezierało słońce. Wokół były dzikie góry, wszechobecne wodospady, zielone wody fiordu i białe języki śniegu na szczytach. Gdzieniegdzie maleńkie osady składające się z maksymalnie kilku domków, lub częściej pojedyncze zabudowania wysoko na zboczach wyglądające jak pustelnie, a nie ludzkie siedziby. Pewnie były to „hytte”, ale o tym później. Dookoła cisza i spokój. Określenie z ulubionych opowiadań Borchardta „nad dalekim, cichym fiordem” zaczęło się właśnie wokół materializować. Z pewnością nie dałoby się go doświadczyć z pokładu ogromnego wycieczkowca, ale z niewielkiej łodzi wyglądającej, jak łupina orzecha pomiędzy majestatycznymi górami było wyraźnie odczuwalne. Płynęliśmy spokojnie zawijając do zatoczek i zbliżając się do ścian fiordu w miejscach, gdzie było coś ciekawszego do zobaczenia. Na przykład skalne urwisko, w którym można bez problemu dostrzec „twarz” Trolla. Platforma Prekestolen (ambona) – płaska prostokątna skała o wymiarach 25x25m wisząca nad 600-metrowym, pionowym urwiskiem nad wodą. Wodospad Hengjanefossen, do którego podpłynęliśmy tak blisko, że woda właściwie lała się na pokład. Na koniec nasz kapitan-sokole oko, wypatrzył foki wylegujące się na skałach na brzegu fiordu. Podpłynął na tyle blisko, żeby zrobić zdjęcia, ale ich nie spłoszyć. Niestety trzeba było wracać. Droga powrotna przez otwartą zatokę już trochę mniej dała się nam we znaki. Byliśmy przygotowani, a ponadto płynęliśmy z wiatrem, co trochę zmniejszyło „doznania”. Ostatecznie okazało się, że rejs miał długość ponad 80km! Wróciliśmy do portu Stavanger i na nasz statek zmarznięci i zmęczeni, ale pełni wrażeń i z aparatem ciężkim od zdjęć. Zaznaczę jeszcze, że spodziewając się, iż na pokładach nie będzie gdzie rozstawiać statywu, zamiast niego zabrałem kamerę GoPro na „kijku-samobijku”, którą robiliśmy sobie potem wspólne zdjęcia na co ciekawszym tle. Pomysł się sprawdził. Niby obciach, ale za to przynajmniej mamy trochę wspólnych zdjęć, które po umiejętnej obróbce są nawet całkiem zadowalającej jakości. To był koniec wizyty w Stavanger. Trzeba było wyjść z portu, wypłynąć z fiordu i pełnym morzem udać się do najdalej na północ położonego punktu naszej wycieczki.

Rejs po Lysefiord
Rejs po Lysefiord

Część 4 – Hellesylt i Geiranger

Droga ze Stavanger do Hellesylt to bite 230 mil morskich, z czego znaczny odcinek przez fiord Sunnylvsfjorden, gdzie nie można rozwinąć pełnej prędkości. Płynęliśmy więc całą noc i dopłynęliśmy dopiero następnego dnia o 10:30. Jednak sama podróż przez fiord była bardzo malownicza. Pogoda nadal nam sprzyjała, było trochę błękitnego nieba, a nawet słońca. Samo Hellesylt to wioska, której punktem centralnym jest malowniczy wodospad. Zwiedzać zwyczajnie nie ma co, więc po prostu poszliśmy na spacer. Lokalna populacja to 250 osób, więc wpłynięcie naszego statku tymczasowo dziesięciokrotnie zwiększyło gęstość zaludnienia. Wydaje mi się, że duże nabrzeże (pewnie większe od reszty osady), do którego był w stanie zacumować nasz Horizon, zbudowali specjalnie z myślą o tym, żeby czasem zobaczyć innych ludzi. A przy okazji ci inni ludzie może kupią jakieś pamiątki w sklepiku? Także założonym specjalnie dla nich. Sezon turystyczny trwa tylko 3-4 miesiące, bo potem jest ciemno i zimno, ale zawsze to jakaś miła odmiana… Spacer w Hellesylt, to jedyne miejsce gdzie złapał nas lekki deszczyk. Jak na typową aurę Norwegii, to naprawdę niezwykły wynik. Postaliśmy tam może z godzinkę, popodziwialiśmy widoki i wyruszyliśmy w dalszą drogę przez fiord do miejscowości Geiranger.

Miasteczko Hellesylt
Miasteczko Hellesylt

Ze względu na piękną, słoneczną pogodę podróż z Hellesylt do Geiranger dała mi możliwość zrobienia naprawdę fajnych zdjęć. Mijaliśmy słynne wodospady Brudesloret (Welon Panny Młodej), De Sju Sostre (Siedem Sióstr) i naprzeciwko niego, po drugiej stronie fiordu Friaren (Zalotnik). Wokół tych miejsc narosło wiele opowieści, jednak wszystkie obracają wokół nieszczęśliwej miłości i śmierci młodych. Smutne, skandynawskie legendy nie mają obowiązkowego happy endu. Na wodospadzie Zalotnik można dostrzec wyraźny zarys butelki – podobno pił z nieszczęśliwej miłości… Geirangerfjord jest jednak piękny i malowniczy.

Siedem Sióstr
Siedem Sióstr

Na samym końcu fiordu, wciśnięte pomiędzy góry i wodę usadowiło się miasteczko Geiranger. Miasteczko liczy sobie mniej niż 300 mieszkańców, natomiast ze względu na niezwykle malownicze położenie, odwiedza je rocznie ponad 300 tysięcy turystów przypływających wielkimi wycieczkowcami. Pokuszę się o odważną tezę, że miasteczko żyje głównie z turystyki. Dołączyliśmy do setek tysięcy innych oglądaczy i postanowiliśmy sprawdzić, co miejsce ma nam do zaoferowania. Na samym początku jednak zatrzymał nas zgrzyt techniczny. Za kasę złupioną z turystów Geiranger zafundowało sobie super nowoczesny przegubowy, ruchomy pomost pływający, który automatycznie przysuwa się do burty statku pasażerskiego po jego unieruchomieniu za pomocą cum z jednej strony i kotwic z drugiej. Jednak coś było nie tak i tarmosili się z nim ponad pół godziny. Podobno za silny wiatr. Ja tam w ogóle wiatru nie czułem, ale niech im będzie. Ostatecznie udało nam się przejść po pływającym cudzie techniki na brzeg. Mieliśmy zamówioną wycieczkę autokarem najpierw na punkt widokowy Ørnesvingen wysoko nad fiordem, a potem w ogóle w wysokie góry bardziej w głębi lądu na kolejny punkt widokowy Dalsnibba. Niestety kiedy wyjechaliśmy Drogą Orłów (11 ostrych serpentyn wiedzie na wysokość 620m) na punkt widokowy, pogoda zaczęła się psuć. Poziom chmur się obniżył i widoczność znacznie się pogorszyła. Zły byłem na ich portowe wynalazki, bo gdybyśmy bez problemów opuścili statek, to zdążylibyśmy zrobić zdjęcia fiordu z góry przy słonecznej pogodzie. No ale trudno – to Norwegia i mgliste widoki także należą do tutejszego kanonu. Zresztą pogoda zmienia się tu, jak w kalejdoskopie – jak to w górach. Zrobiliśmy kilka mglistych zdjęć z tarasu widokowego Ørnesvingen położonego na wysokości 515m, na których nasz oceaniczny statek na dnie fiordu wygląda jak plastikowa zabawka w wannie. Akurat zaczynało mżyć, więc wróciliśmy do autokaru aby udać się w góry po drugiej stronie Geiranger.

Widok z Ørnesvingen
Widok z Ørnesvingen

Wróciliśmy z powrotem na dół Drogą Orłów, przejechaliśmy przez Geiranger i zaczęliśmy piąć się w górę na wschód od miasteczka. Wraz z kolejnymi zakrętami byliśmy coraz wyżej i dalej od fiordu. Jednak nadal było widać w dole miasteczko i nasz statek w fiordzie. Tylko teraz nie wyglądał już nawet, jak zabawka. W końcu kolejne granie zasłoniły nam widok na fiord, a wokół zaczęło się pojawiać coraz więcej śniegu. Minęliśmy piękne, górskie jezioro Djupvatent i ostatnie 5km przejechaliśmy wąziutką i krętą turystyczną drogą prowadzącą na szczyt Dalsnibba na wysokości 1495m. Drogi którymi jechaliśmy zaczynają odśnieżać w czerwcu (czasem pod koniec maja), bo wcześniej nie dadzą rady nawet najcięższe pługi wirnikowe. A stają się z powrotem nieprzejezdne z powodu śniegu we wrześniu/październiku… Był początek sierpnia, więc mogliśmy przejechać, ale mówiąc oględnie, było zimno, wiało, wszędzie wokół był śnieg, i właściwie byliśmy w chmurach więc w powietrzu było mokro a momentami mocniej padało. Po dotarciu na szczyt przemogliśmy się żeby wyjść z autokaru pooglądać widoki (znowu mgliste) i zrobić zdjęcia. Może nie od rzeczy będzie dodać, że jadąc tą cholernie stromą i krętą drogą wśród śniegów, w padającym deszczu i wiejącym wietrze, minęliśmy na odcinku tych 5km co najmniej kilkudziesięciu (ale indywidualnie, a nie w grupie) Norwegów NA ROWERACH jadących pod górę. Większość w krótkich spodenkach. Ich surowe wychowanie przynosi widać efekty i kto przeżyje dzieciństwo, tego już nic nie zmoże.

Jezioro Djupvatent
Jezioro Djupvatent

Przez cały okres przedszkolny, dzieci 4 godziny dziennie spędzają na dworze. Każdego dnia, przy każdej pogodzie i o każdej porze roku. Norwegowie mówią, że nie ma złej pogody, a tylko zdarza się nieodpowiedni ubiór. Nie ma zwolnień od rodziców, bo pociecha ma katar albo źle się czuje. Zresztą to byłby wstyd i hańba dla rodziny. Sprawność fizyczna i sprostanie każdym warunkom w każdych okolicznościach to narodowy sport i punkt honoru. Biegają na nartach i bez nart, jeżdżą na rowerach, wiosłują w łódkach, uprawiają wszelkie możliwe sporty, a ich codzienne życie jest dla nas na granicy survivalu. Zresztą muszą być przygotowani na wszystko, gdyż zawsze mogą stanąć oko w oko z Trollem. Z przeprowadzonej ostatnio ankiety wynika, ze ok. 20% Norwegów wierzy w Boga, natomiast 80% wierzy w Trolle. Właściwie nie mam pomysłu, jak to skomentować. Choć w sumie, ani jednego, ani drugiego nikt nigdy nie widział, więc jak dla mnie oba wyniki są zaskakująco wysokie. Norwegowie łączą niektóre swoje wyspy podmorskimi tunelami zamiast mostów. Kiedy przy jednej z takich budów maszyna do drążenia tuneli trzy razy z rzędu odmówiła posłuszeństwa w tym samym miejscu, ministerstwo wydało oficjalny komunikat, że tunel zostanie poprowadzony inną drogą, bo w obecnej lokalizacji prawdopodobnie mieszka Troll i uniemożliwia wiercenie.

Gdzie Norweg najchętniej spędza wolny czas? W swojej hytte. Hytte to drewniana chatka, im dalej od innych ludzkich siedzib, tym lepiej. Bez prądu, bez wody i żadnych udogodnień. Fajnie jak nie ma drogi i w ogóle samo dostanie się do hytte jest wyzwaniem. Czasem można tylko dopłynąć łódką na brzeg fiordu, a potem trzeba posuwać na piechotę 200m w górę po skałach przez las. Jak Norweg przed swoją hytte zacznie wrzeszczeć na całe gardło, to w wariancie najbardziej pożądanym odpowie mu tylko echo odbite od gór po drugiej stronie fiordu. To jest dopiero prawdziwe życie. Na początek trzeba narąbać drewna i rozpalić. Wodę można zaczerpnąć ze strumienia, wodospadu lub stopić ze śniegu. Do jedzenia jest to, co upolujesz, ewentualnie złowisz i sam sobie przyrządzisz. Ze sobą przywożą jak najmniej. Zaszywają się tam sami lub z rodziną i co najwyżej nielicznymi, najbliższymi znajomymi. Im mniej, tym lepiej. Chcą obcować z przyrodą i robią to w formie ekstremalnej. Właściwie trudno się zdecydować, czy im zazdrościć, czy ich żałować. Sporo takich hytte widzieliśmy ze statku na niedostępnych zboczach gór. Tak w połowie drogi między wodą, a szczytami (pewnie, żeby trudniej było się tam dostać). Wokół tylko góry, las i kompletna głusza. Jak to się ma do naszych upodobań wakacyjnych?… Wracając w dół autokarem starałem się robić zdjęcia przez szyby (choć zwykle tego unikam) i z szacunkiem patrzyłem na kolejnych mijanych rowerzystów. Ja bym z tymi ludźmi bez ważnego powodu nie zadzierał. A i z ważnym powodem bym się dwa razy zastanowił.

Sognefjorden - dzikie piękno Norwegii
Sognefjorden – dzikie piękno Norwegii

Norwegia podobnie, jak inne kraje skandynawskie, to państwo opiekuńcze. Kraj przestał klepać biedę, kiedy odkryto złoża ropy na Morzu Norweskim. Jednak nie przejadają tego bogactwa. Pięciomilionowa Norwegia ma rezerwy większe niż Rosja. Wysokie podatki, wysoki socjal, wysokie zarobki. Wszystko to czasem nawet kilka razy wyższe, niż średnia unijna, Polski nie wspominając. Rodowitych Norwegów wielu nie ma i do tego siedzą w hytte, albo posuwają na rowerach przez zaśnieżone góry, więc nie ma kto pracować. Żartuję. Ale imigracja jest spora, a najliczniejsza grupa, to Polacy. Spotykaliśmy rodaków właściwie wszędzie, w sklepach, knajpach, na ulicach. Są cenionymi pracownikami i szanowanymi obywatelami. Zresztą Norwegia to kraj właściwie policyjny, więc jak ktoś tylko nieostrożnie podskoczy bez pozwolenia, wylatuje na zbity pysk. A słowo „deportacja” to najgorszy wyrok dla przyjezdnych. Są zatem grzeczni, zachowują się i pracują przykładnie. Sami Norwegowie są praworządni do przesady. Jak jest ograniczenie prędkości do 30km/h, to nikomu nie przyjdzie do głowy szaleć 35km/h. Nie ma najmniejszego przyzwolenia społecznego, na jakiekolwiek przejawy łamania prawa. Mają to we krwi. Mają kręćka na punkcie ekologii. Czysta energia (wyłącznie elektrownie wodne i wiatrowe), elektryczne samochody i w ogóle wszystko, co tylko może być eko – sport narodowy.

W Geiranger, jak i w większości osad, które mijaliśmy, nad samiutką wodą fiordu jest duże pole kempingowe. Mnóstwo namiotów i kamperów. Pewnie bidota, co nie ma własnej hytte. Musi być super po takiej 30-kilometrowej wycieczce rowerem w cholernych górach na wysokość półtora kilometra, wśród śniegu i deszczu, wyciągnąć się w śpiworze w zimnym namiocie stojącym nad samą wodą fiordu. Po prostu raj.

Camping w Geiranger
Camping w Geiranger

Z brzegu na statek dostaliśmy się okrętowymi szalupami motorowymi. Widać kosmiczny pomost całkiem się skiepścił, bo był już poskładany przy brzegu. Czekała nas długa droga kolejno przez Geirangerfjorden i Sunnylvsfjorden na otwarte morze, odcinek po morzu i potem w głąb kolejnego fiordu do miasteczka Flåm. Razem 107 mil. Wyruszyliśmy z Geiranger, kiedy było jeszcze całkiem widno i płynęliśmy w stopniowo zapadającym zmroku. Wraz z zanikaniem światła fiordy zaczęły wyglądać zupełnie inaczej. Większość z pewnością powie, że ciemne, niebotyczne góry nad czarną wodą wyglądają złowieszczo, ale ja nie odniosłem takiego wrażenia. To nadal przepiękna przyroda Norwegii, tylko przebrana w inne szaty. Majestatyczna i zachwycająca. Gdzieniegdzie małe skupiska nielicznych świateł, a czasem pojedyncze światełko na tle wielkiej, ciemnej góry. Robi ogromne wrażenie. Trudno fotografować w ciemnościach z ruchomego pokładu, ale coś mi tam wyszło. Może warto dodać, że na tej szerokości zmrok zapada bardzo późno. Praktycznie o godz. 23 mieliśmy jeszcze resztki dziennego światła. W lecie słońce nie schodzi głęboko poniżej horyzontu i stąd światło po zachodniej stronie utrzymuje się bardzo długo.

Sognefjorden Wieczorem
Sognefjorden Wieczorem

Ponieważ wielki statek nie może nocą przez fiordy płynąć szybko, to do Flåm dotarliśmy dopiero następnego dnia w południe. Jednak cała droga przez Sognefjorden (najdłuższy fiord na świecie) upłynęła pod znakiem ładnej, słonecznej pogody. Można było podziwiać widoki i fotografować. Tak też zrobiłem. Niby fiordy są do siebie podobne, jednak za każdym zakrętem wyłaniają się nowe widoki i nowe perspektywy. Krajobrazy, dla których w ogóle tu przyjechaliśmy, są przepiękne. Tego się nie da opisać, nawet zdjęcia nie oddają w pełni tego, co można zobaczyć własnymi oczami.

Geirangerfjorden
Geirangerfjorden

Część 5 – Flåm

Nasz kolejny port – mieścina Flåm. 450 Norwegów żywego inwentarza i oczywiście wielkie nabrzeże mogące przyjąć oceaniczny statek pasażerski. Patrząc na Flåm z górnych pokładów odnosi się wrażenie, że mamy przed sobą makietę. Zresztą na zdjęciach wygląda podobnie. Zastanawiałem się, co takiego jest w tym miasteczku, że na każdym sprawia takie wrażenie. Po chwili znalazłem odpowiedź – obsesyjny wręcz ład i porządek. Na makietach wszystko jest równiutkie, kolorowe, poukładane i zadbane. Nie odtwarza się miejsc nieuporządkowanych, zagraconych, zaśmieconych i ogólnie – nieatrakcyjnych. Takie jest Flåm – miasteczko z pudełeczka. Najpierw mieliśmy trochę wolnego czasu, żeby sobie połazić po okolicy. Zajrzeć do sklepu z pamiątkami, zejść na samą plażę (z ciemnego piasku, żwiru) i ogólnie się rozejrzeć. Generalnie nasz statek górował nad mieściną i był widoczny z każdego miejsca, więc nie sposób zabłądzić. Jednak główną atrakcją tego miejsca nie miało być samo miasteczko, a przejazd koleją Flåmsbana do odległego o 20km Myrdal. Budowa linii kolejowej Myrdal – Flåm rozpoczęła się w 1923 roku i zajęła blisko 20 lat. Powstawała w niezwykle trudnym terenie. W tamtym czasie była niezwykłym wyzwaniem inżynieryjnym. Jest najbardziej stromą koleją o standardowej szerokości torów na świecie. Nachylenie większości trasy wynosi 5.5° – jak na pociąg, to bardzo dużo. Każdy skład złożony z kilu osobowych wagonów jest obsługiwany przez dwie lokomotywy – z tyłu i z przodu. Na odcinku 20km znajduje się 20 tuneli o łącznej długości 6km. Tunele drążono ręcznie, a każdy metr kosztował miesiąc ciężkiej pracy robotników kolejowych. Aby uniknąć zagrożenia lawinowego nie budowano mostów nad rzekami, ale rzeki kierowano do tuneli pod torami. Szlak został zelektryfikowany w 1944 roku, u nas parowozy jeździły do lat 80-tych.

Miasteczko Flam
Miasteczko Flam

Kolej budowana była w celach czysto transportowych, ale w dzisiejszych czasach pełni głównie funkcję turystyczno-widokowe. W odległości 4,5km od Myrdal pociąg zatrzymuje się przy platformie widokowej zbudowanej przy wodospadzie Kjosfossen. Wodospad ma 225m wysokości a poniżej platformy widokowej jego woda kierowana jest do tunelu i elektrowni wodnej wykorzystywanej do zasilania kolei. Kiedy pasażerowie wyjdą z pociągu na platformę (ciągle skapaną w wodnym pyle z wodospadu) z ukrytych gdzieś w górach głośników rozlega się muzyka, a na starych ruinach na tle wodospadu pojawia się tańcząca postać w długiej, czerwonej szacie. Jest to Huldra – postać z nordyckiej mitologii, żeński odpowiednik Trolla. Jednak w odróżnieniu od Trolli, Huldry są pięknymi dziewczynami uwodzącymi chłopców. Jedyne, co różni je od ludzi, to krowi ogon wystający spod spódnicy. Biada chłopakowi, który nie zauważył go w porę… Postać Huldry odgrywają dla turystów studentki norweskiej akademii baletowej. W powrotnej drodze udało mi się nakręcić filmik z tańczącą Huldrą mimo wodnego pyłu wiszącego w powietrzu. Jednak kiedy wróciłem do wagonu byłem cały mokry i aparat też. Na szczęście wystarczyło go powycierać. Ja wyschłem, a filmik został. Widoki z pociągu faktycznie piękne – właściwie całą drogę stałem z aparatem w otwartym oknie. Zmarzłem i mnie wywiało, ale warto było.

Wodospad Kjosfossen - tańcząca Huldra
Wodospad Kjosfossen – tańcząca Huldra

Po powrocie do Flåm udaliśmy się jeszcze na spacer nabrzeżem w przeciwną stronę, niż w południe. Udało się zrobić fajne fotki na tle fiordu i naszego statku. Wieczorny powrót przez Sognefjorden w kierunku otwartego morza był właściwie pożegnaniem z dziką przyrodą fiordów i niezwykłymi krajobrazami. Następny dzień to Bergen, czyli już duże miasto. Oczywiście położone nad wodą, na wyspach, nad brzegami fiordu, ale i góry tu już takie łagodne i miasto zbyt duże, żeby nie przytłumić natury.

Horizon we Flam
Horizon we Flam

Część 6 – Begen

Do Bergen dopłynęliśmy przed 10 rano. Było trochę szaro i ponuro. W końcu to miasto deszczów, więc czego się spodziewać? W Bergen obowiązują dwie prognozy pogody zależnie od widoczności gór wokół miasta: jeśli góry widać, to będzie padało, jeśli gór nie widać, to już pada. Coś jest na rzeczy, bo podobno jest tu do 275 dni deszczowych w roku. Nie robiłem sobie wielkich nadziei na zdjęcia, tym bardziej, że limit farta do dobrej pogody właściwie już wyczerpaliśmy w poprzednich fiordach.

Centrum Bergen
Centrum Bergen

Jednak już kiedy jedliśmy śniadanie wypogodziło się, wyszło słońce i rozpoczął się naprawdę letni dzień. Niesamowite. Widać przewodniki i prognozy pogody łżą, jak z nut. Oglądanie Bergen rozpoczęliśmy od wycieczki autokarem po centralnej części miasta. Właściwie centrum Bergen leży na półwyspie między starym basenem portowym i Byfjordem. Centrum historyczne to położone na nabrzeżu tego basenu portowego Bryggen. W średniowieczu była tu faktoria niemieckiej Hanzy. Kupcy Ligi Hanzeatyckiej wznieśli na nabrzeżu drewniane zabudowania w których mieli magazyny, warsztaty a także pomieszczenia mieszkalne. Także dzisiaj na brzegu basenu portowego widać równy rząd kolorowych, drewnianych domów. Co istotne, od frontu wyglądają dosyć zwyczajnie, bo nie widać jak długie są te budynki i jak daleko sięgają w głąb zabudowań. Widoczne fasady mają zwyczajną szerokość ok. 10m, ale budynki są długie na ok. 100m! Hanza miała tu bardzo silny punkt i z czasem władze miasta próbowały ograniczać jej wpływy. Na przykład nie chciały sprzedać kupcom więcej terenu. W związku z tym, ci zaczęli pozyskiwać grunt zasypując fiord i wyciągnęli swoje budynki w kierunku wody – dlatego są tak długie. Przyrastały w kierunku wody, a nie odwrotnie. Jednak średniowieczne metody przeprowadzenia tych robót nie były trwałe i do dziś grunt razem z budynkami osuwa się i osiada. Norwegowie prowadzą ciągłe prace konserwatorskie polegające na sukcesywnym podnoszeniu zapadających się zabytkowych budynków. Ich efekt widać doskonale na przykładzie ostatniego domku po prawej stronie, który nie został jeszcze podniesiony – niegdyś jego dach był na tej samej wysokości, co pozostałe, obecnie jest dobre półtora metra niżej.

Domy Ligi Hanzeatyckiej
Domy Ligi Hanzeatyckiej

Trzeba mieć też świadomość, że Bryggen było wielokrotnie odbudowywane. Bergen jest miastem deszczów, ale też miastem pożarów. W swojej historii spłonęło już 30-krotnie, z tego kilka razy właściwie do gruntu. Ogień był zawsze największym zagrożeniem drewnianej zabudowy. Z tego powodu kupcy Hanzy wprowadzili całkowity zakaz używania ognia w swoich zabudowaniach. Na żadnym z hanzeatyckich budynków nie ma ani jednego komina. Skutkiem tego wszyscy pracowali, mieszkali i spali w całkowicie nieogrzewanych pomieszczeniach. A Bergen nie leży nad Morzem Śródziemnym. Podobno wymyślili sobie do spania coś na kształt szaf. W tych szafach spali i to po kilku na kupie. Pewnie było cieplej, ale w średniowieczu obsesyjne dbanie o czystość nie było na porządku dziennym, więc wolałbym do takiej szafy nad ranem nie wkładać nosa… Jakby mało było ciągłych pożarów, ta część miasta została doświadczona jeszcze jedną katastrofą: 20 kwietnia 1944 (urodziny Hitlera) w samym środku basenu portowego stał holenderski statek Voorbode (oczywiście zajęty przez Niemców) wyładowany 124 tonami materiałów wybuchowych. Nie widomo, czy ktoś celowo bawił się zapałkami, czy zapomniał wyłączyć żelazko, faktem pozostaje, że o 8:39 rano wszystko razem zrobiło wielkie bum. Trzeba mieć świadomość, że to ładunek porównywalny ze współczesną, niewielką taktyczną głowicą jądrową. 130 budynków wokół zostało zmiecionych z powierzchni ziemi. Dalszych 120 nie nadawało się do odbudowy. Na szczęście w 1944 nie było wielkiego ruchu turystycznego i zginęło tylko 158 osób. Kilkutonowa, stalowa kotwica statku spadła w górach cztery kilometry od miejsca eksplozji i dzisiaj jest zamieniona na pomnik upamiętniający tamto wydarzenie.

Basen portowy, w którym wybuchł Voordobe
Basen portowy, w którym wybuchł Voordobe

Obecne Bergen to drugie miasto Norwegii zamieszkane przez 270 tysięcy ludzi. Choć trzeba pamiętać, że przez większość swojej historii było stolicą kraju. Mimo trudnego klimatu jest tłumnie odwiedzane przez turystów. Szlaki turystyczne prowadzą właśnie wokół starego portu. Jest tu targ rybny, muzeum Hanzy, kawiarnie, sklepy z pamiątkami (w tym jeden całoroczny sklep bożonarodzeniowy), rezydencja królewska z XIII wieku ze słynną Salą Håkona, zbudowana przez króla Håkona Håkonssona i wieża Rosenkrantza z XII wieku. Ta ostatnia poważnie ucierpiała podczas wybuchu statku Voorbode, ale została odbudowana. Ciekawie wyglądają kawiarniane ogródki w Bryggen: nie ma parasoli nad stolikami, za to na krzesłach są przewieszone kocyki, którymi można się okryć. Nie mieliśmy okazji z nich korzystać, gdyż dzień był wręcz gorący. W sklepach, jak w całej Norwegii: Trolle we wszystkich kształtach i rozmiarach, oraz super-gryzące wełniane skarpety, szaliki, czapki, sweterki ect. Tudzież inne bezużyteczne rzeczy, ale z obowiązkowym motywem łosia, renifera lub norweską flagą. Na targu rybnym poza, co zrozumiałe, rybami i innymi zimnokrwistymi badziewiami, można nabyć kiełbasy z łosia, renifera lub nawet wieloryba. Połowy wielorybów są legalne tylko w trzech krajach na świecie: Japonii, Islandii i właśnie Norwegii.

Rezydencja królewska i wieża Rosenkrantza
Rezydencja królewska i wieża Rosenkrantza

Zanim jednak mieliśmy wolny czas na poszwendanie się w tym turystycznym centrum, odbyliśmy obowiązkowy wyjazd kolejką torowo-linową Fløibanen (jak nasza Gubałówka) na liczącą 320m wysokości górę Fløien, ze wspaniałym widokiem na panoramę Bergen. Kontrakt na budowę kolejki władze miasta podpisały z niemiecką firmą i budowa ruszyła w 1914 roku. Niemcy ukończyli budowę w 1918, ale w międzyczasie przegrali pierwszą wojnę światową, co poskutkowało dewaluacją marki niemieckiej 5 milionów razy. Ponieważ budowa kolejki została zakontraktowana właśnie w markach niemieckich, to można powiedzieć, że Bergen dostało swoją kolejkę za dolara. Pogoda w dalszym ciągu utrzymywała się słoneczna, a niebo błękitne, więc zrobiliśmy sporo ładnych zdjęć. W Bergen jest jeszcze bardzo dużo ciekawych miejsc, jednak trzeba było wracać na statek. W gazetce pokładowej na ten dzień napisano jasno: godz. 17:30 – wszyscy na pokładzie! Jakoż i ostatecznie opuściliśmy norweską ziemię i stawiliśmy się na pokładzie. Na wszelki wypadek wzięliśmy sobie namiar na lokalnego przewodnika, pana Pawła, który przyjechał do Bergen na wymianę studencką i jakoś tak się złożyło, że nie wrócił. Został przewodnikiem i między innymi oprowadzał naszą grupę opowiadając mnóstwo ciekawych rzeczy.

Bergen Z Góry Floyen
Bergen Z Góry Floyen

Droga z Bergen na pełne morze jest dosyć malownicza – prowadzi pod wysokimi mostami i przez długi czas wzdłuż brzegów fiordów By Fjiord, Grimstad Fjord i Raune Fjord. Można było podziwiać widoki i fotografować przy ciepłym świetle słońca chylącego się pomału ku zachodowi. Piękna pogoda towarzyszyła nam aż do nocy i pożegnania Norwegii. Kolejny dzień – rejs przez Morze Północne do Calais nie obfitował w wydarzenia. Z nudów zaczęliśmy spacerować po górnym pokładzie, mimo szarpiącego wiatru wywołanego ruchem statku, który na otwartych wodach osiągał 40km/h. Każde trzy okrążenia dawały kilometr spaceru. Pogoda była ładna, jednak koło południa weszliśmy w mgłę. Po jakimś czasie mgła mocno zgęstniała i po chwili nie było już widać nawet naszych kominów i masztu radarowego. Zacząłem opowiadać żonie wyczytane w książkach Borchardta mądrości, jak to w dawnych czasach, kiedy nie było radarów, statki płynące we mgle regularnie nadawały sygnały syreną okrętową, żeby się nawzajem słyszeć. Jeszcze dobrze nie skończyłem, kiedy we mgle nad naszymi głowami rozległ się ogłuszający ryk naszej syreny. Podskoczyliśmy do góry, jak i reszta pasażerów w okolicy. Nie potrzebowałem lepszego dowodu na moje słowa. Oczywiście statek miał kilka radarów i nie było zagrożenia, że zderzymy się np. z tankowcem, jednak domyśliłem się, że sygnały są podawane dla innych małych jednostek, które ewentualnie mogą się znaleźć na naszej drodze i zostać zwyczajnie rozjechane. Przez cały czas, kiedy utrzymywała się gęsta mgła, nasza syrena ryczała w regularnych odstępach czasu. Mam nadzieję, że nie spotkaliśmy żaglówki z głuchym skiperem na pokładzie…

Brzegi By Fjord
Brzegi By Fjord

Następnego ranka wyokrętowanie w Calais poszło sprawnie i znowu dostaliśmy nasze własne walizki. Łącznie przepłynęliśmy 1492 mile, czyli 2763km. Jednak nasz Horizon nie wybierał się już w kolejny rejs po fiordach. Na jesieni będzie pływał po Morzu Śródziemnym, a w zimie popłynie na Karaiby. Bon voyage! Nasz ostatni punkt programu to spacer po Calais. Autokar zatrzymał się w centrum i ustaliliśmy godzinę zbiórki. Doszliśmy najdalej z całej grupy, bo aż na  molo wcinające się daleko w morze, które widzieliśmy jeszcze z pokładu statku. Miasto raczej ponure. Z pewnością nie chciałbym tu mieszkać ani spędzać wakacji. Z Calais nasz znajomy kierowca zabrał nas z powrotem do Paryża na Charles de Gaulle. Na pożegnanie samolot był spóźniony o godzinę. Tak wyczerpaliśmy program kolejnej wyprawy i teraz pozostaje nam już czekać na kolejną, tym razem odważnie do południowo-wschodniej Azji.

Calais
Calais

Jukatan, Meksyk

Relacja z wycieczki do Meksyku

Luty 2015

[google_map_easy id=”3″]

Część 1 – hotel Now Jade Riviera Cancun

I znowu Karaiby… Czy Karaiby mogą się znudzić? Jak Kołobrzeg? Chyba jeszcze nie. Przynajmniej nie mi. A dlaczego znowu tam? Z dość prozaicznego powodu – komfortowego transportu. Po naprawdę miłych doświadczeniach z lotu Dreamlinerem na Kubę w zeszłym roku, postanowiliśmy pójść za ciosem i korzystać z tego udogodnienia, dopóki jest to możliwe. A wbrew pozorom wcale nie musi to być długo. To, że nowiuśkie Dreamlinery Lotu latają na czarterach zupełnie nie jest zjawiskiem normalnym. Lot po otrzymaniu zgody na dofinansowanie przez państwo otrzymał od Komisji Europejskiej pewne ograniczenia w celu zachowania konkurencyjności w segmencie przewozów lotniczych. Podstawowe z tych ograniczeń to czasowe zamknięcie niektórych rentownych połączeń rejsowych i ograniczenie lądowań na kilku dużych lotniskach. Tak więc nie mogąc wysłać samolotów w loty rejsowe, dogadał się z biurami turystycznymi i wynajmuje nowe Boeingi 787 na długodystansowe loty czarterowe. Niestety ten raj (dla nas) może się gwałtownie skończyć, gdyż o ile dobrze pamiętam te ograniczenia przestaną obowiązywać w 2016 roku. Byłoby niemiło, bo już mamy na 2016 rok na oku ciekawe miejsce bardzo daleko od Karaibów, ale i bardzo daleko od Polski. Dreamlinerem jak najbardziej, ale kukuruźnikiem z kolanami pod brodą to chyba raczej nie… Ale może by tak wrócić do Meksyku?

Mnie od dawna ciągnęło na Kubę, Iwonkę – do Meksyku. Jako, że Kubę „zaliczyliśmy” w zeszłym roku, no to wiadomo… I dodatkowo jeszcze wygodny lot – sprawa była przesądzona. Choć powiedzieć, że zwiedzaliśmy Meksyk jest mocno na wyrost. Tak naprawdę byliśmy wyłącznie na Jukatanie, a ten półwysep, jako enklawa turystyczna położna całkiem na uboczu, kompletnie nie może uchodzić za „przedstawiciela” reszty Meksyku. Prawdziwy Meksyk, to Mexico City, a my nie zbliżyliśmy się tam nawet na tysiąc kilometrów (czyli mamy jeszcze po co wracać w tamte strony). Rozważaliśmy wprawdzie przed wyjazdem imprezy objazdowe, które poza samym Meksykiem zaczepiały jeszcze nawet o Gwatemalę i Belize, ale po obejrzeniu mapy i podliczeniu kilometrów do przejechania autokarem daliśmy spokój. Właściwie przez dwa tygodnie mieszkalibyśmy w autobusie, wychodząc tylko rozprostować nogi przy zabytkach i przespać się w hotelach (kiepskich). Trasy objazdówek dochodziły do 3000km i to w znacznej części po krętych, górskich drogach. Chyba za starzy jesteśmy, albo za wygodni się zrobiliśmy.

Tak więc pojechaliśmy na lenia, do eleganckiego hotelu, nacieszyć się Morzem Karaibskim, a w wolnych chwilach pozwiedzać trochę na lokalnych wycieczkach. Podróż minęła spokojnie. Jak zwykle najbardziej męczący i najgorszy odcinek to dojazd samochodem z domu na lotnisko w Warszawie. Najgorszy tym bardziej, że w środku nocy. Też jak zwykle. Potem już kto inny kieruje, a my możemy się przespać i odpocząć. Miasto Cancun, do którego przylecieliśmy, powitało nas słońcem i bardzo przyjemną temperaturą. Przyjemną – to znaczy nie zwalił się na nas duszący, mokry upał tropików. Było w sam raz – od razu mi się nastrój poprawił. Do wybranego przez nas hotelu, mały busik przywiózł z lotniska tylko nas. A przyleciało przecież ponad 250 osób. Cóż, hotel nie był z tych tańszych, ale i nie najdroższy. Doradziła nam go pani z biura, jako nowy i bardzo komfortowy. Ano zobaczymy. Zaczęło się dobrze – zamiast kolejki do zameldowania, przydzielono nam pana (concierge), który miał zająć się wyłącznie nami. Byliśmy zainteresowani podniesieniem standardu pokoju, który zarezerwowaliśmy jeszcze w kwietniu zeszłego roku w Polsce. Żebyśmy nie wybierali w ciemno, pan poszedł z nami do pokoju, który mieliśmy już zarezerwowany, wszystko pokazał, a następnie zaprowadził nas do pokoju, który mogliśmy ewentualnie dostać (za dopłatą oczywiście). Po drodze pokazał nam hotel i podał mnóstwo dodatkowych informacji. A hotel spory i na początku nietrudno całkiem zabłądzić… Zdecydowaliśmy się na lepszy pokój, głównie ze względu na piękny widok na morze, ale także dlatego, że mieścił się w osobnej strefie hotelu (Prefered Zone), co wiązało się z dodatkowymi przywilejami. A przede wszystkim jest to strefa, w której nie ma dzieci. Osobny basen i ogród tylko dla dorosłych, vip lounge, wydzielona plaża, bar nad basenem. A wszędzie cisza i spokój. Żadnych pisków (poza ptasimi), krzyków i rejwachu. Niegłośna, spokojna muzyka i realny odpoczynek od zgiełku. Natychmiast zaczęliśmy to doceniać. Tak to się można urlopować.

Hotel Now Jade Riviera Cancun
Hotel Now Jade Riviera Cancun

Nie wspomniałem chyba jeszcze o jednym szczególe. Po raz pierwszy od wielu lat pojechaliśmy na wakacje we dwoje. Tylko we dwoje. Wprawdzie wykupiliśmy imprezę na trzy osoby, ale od samego początku Patryk tak jęczał, kwęczał, marudził i zrzędził, że ostatecznie wymusił na nas podjęcie życiowego eksperymentu polegającego na zostawieniu go samego w domu na całe dwa tygodnie. W końcu wyjazd ze starymi na dwa tygodnie do Meksyku, w biznes klasie Dreamlinera to prawdziwy koszmar. Horror jakiś. Co on złego zrobił, żeby go skazywać na takie katusze? Ostatecznie po ciężkiej, kilkumiesięcznej walce Młody zaparł się o futrynę i postawił na swoim. Nawiasem mówiąc od kilku miesięcy jest jeszcze dodatkowy powód, dla którego z takim obrzydzeniem odnosił się do dwutygodniowego pobytu w luksusie na Karaibach. Powód ma na imię Małgosia i chyba nic więcej nie trzeba wyjaśniać… Udało nam się odzyskać większość kasy za niego, ale powstało pytanie, jak zabezpieczyć mu byt na miejscu. Na szczęście o parę kroków ma babcię, o paręnaście jakieś sklepy, więc w zasadzie powinien przeżyć. Nie to mnie zresztą martwiło. Stary chłop sobie poradzi i z głodu nie skituje, gorzej, że pod jego opieką musiał zostać pies. Właściwie to nie musiał, ale stwierdziliśmy, że pedagogicznie będzie zostawić mu chociaż symboliczne obowiązki. Z drugiej strony, co pies komu winny, żeby go zostawiać pod taką iluzoryczną opieką? Jak wiadomo, nasz pies jest zwierzakiem specjalnej troski i opieka nie sprowadza się do wrzucenia co jakiś czas czegoś do miski i okresowego wypuszczenia czworonoga za drzwi. Jest dużo bardziej skomplikowanie i odpowiedzialnie. Ostatecznie, żeby lepiej zabezpieczyć psiakowi warunki przeżycia, przeprowadziłem stosowną rozmowę z Małgosią, bardziej ufając jej instynktowi opiekuńczemu, niż roztrzepanej głowie Patryka. Nie wiem czy dzięki temu, ale pies przeżył i zastaliśmy go w całkiem dobrym zdrowiu. Punkty dla młodziaków.

Tak więc dzięki oślemu uporowi Młodego, polecieliśmy do Ameryki sami i mieliśmy bite dwa tygodnie świętego spokoju. Nie tylko bez obcych dzieci, ale jeszcze dodatkowo bez własnego. Odwykliśmy od takich warunków i przez chwilę było trochę dziwnie. Jednak filozoficznie podchodząc do tematu skonstatowałem, że pewien okres w życiu się po prostu skończył. Dzieciak zaczyna dorośleć i to, że nie będzie już z nami jeździł na wakacje, jest tylko pierwszą z wielu poważnych zmian, które nas czekają w nadchodzącym czasie. Żeby jednak na pierwszy raz nie tracić go całkiem z oczu na dwa tygodnie, Iwonka niemal codziennie wywoływała go przez Skype i przynajmniej z grubsza sprawdzała, czy sprawy toczą się we właściwym kierunku. Ja z kolei zaglądałem w kamery monitoringu, które mamy na domu, żeby się upewnić, czy wszystko jest na swoim miejscu i nie widać dymu ani ognia. Chyba nic złego się nie działo. W każdym razie nic, po czym zostałby widoczny ślad.

Nasz pobyt w Meksyku musieliśmy zacząć od przestawienia się na tamtejszy czas. Bite 7 godzin. Wprawdzie po locie na zachód jet lag nie jest tak dokuczliwy, jak przy odwrotnym kierunku, ale tyle godzin i tak daje się we znaki. Żeby nam trochę ulżyć, po dwóch dniach pobytu, stan Quintana Roo, w którym przebywaliśmy, wprowadził sobie na własną rękę (niezależnie od reszty kraju) czas letni. Miejscowym spowodowało to kompletny bajzel, ale nam zostało już tylko 6 godzin do przeskoczenia. Ku naszemu zdziwieniu, w hotelu nie sposób było usłyszeć słowa po hiszpańsku. Wszyscy goście i cała obsługa mówili wyłącznie po angielsku. Zajęło nam jakieś dwa dni, żeby zrozumieć, że właściwie przebywamy w eksterytorialnej strefie amerykańskiej. Jeśli w hotelu byli jacykolwiek goście spoza USA i Kanady, to chyba tylko my. Zresztą z tego powodu co jakiś czas byliśmy zalewani jednostajnym potokiem amerykańskiego języka (bo na pewno nie angielskiego). Do głowy nikomu nie przyszło, że w hotelu mogą przebywać „obcy”. Kiedy pomału tłumaczyliśmy, że jesteśmy Polakami, to odpowiedź była zawsze taka sama: no dobra, jesteście Polacy, ale z jakiego stanu?… Z Polski?! Z tej prawdziwej Polski, gdzieś tam za oceanem???!!! Chyba nam nie dowierzali. Cóż, jeśli się nad tym lepiej zastanowić, to oni lecą na wakacje do Meksyku, jak my do Bułgarii. Bo nawet nie do Egiptu. Mają blisko, ciepło i wygodnie. Dobrą stroną tego układu było to, że goście z USA wymuszają pewien standard hotelu i faktycznie nie było się za bardzo czego czepić. Gorszą stroną były ceny wszystkiego na Jukatanie – właściwie obowiązującą walutą jest dolar amerykański, a kwoty są dostosowane do amerykańskich kieszeni. Wprawdzie nie za często musieliśmy za coś płacić, ale i tak ceny potrafiły nas zaskoczyć. Za to do pewnych udogodnień hotelu przywykliśmy natychmiast. Znana z hoteli całego świata codzienna walka o ręczniki i leżaki tu praktycznie nie miała miejsca. A już w szczególności w tej naszej części hotelu. Przez calutki dzień w kilku miejscach wokół basenu leżały ręczniki plażowe w pełnej obfitości – każdy bierze ile ma ochotę i kiedy ma ochotę. Nie ma wstawania o 6 rano (przed Niemcami), żeby sobie zająć leżak i parasol. Po prostu są wolne. Na plaży cały czas, nad basenem prawie cały czas. Pokój sprzątany dwa razy dziennie i zawsze wtedy, kiedy nas nie ma. Indywidualny room-serwis na telefon – 24/7. To się akurat przydało, bo przed każdą całodniową wycieczką o 4 rano przynoszono nam do pokoju lekkie śniadanko. Czego byś nie chciał, to nikt nie piętrzy problemów, tylko każdy je rozwiązuje. Po prostu wyższy poziom hotelarstwa. Żeby gościom pokroju przeciętnego Amerykanina ułatwić pobyt w hotelu, codziennie dostarczana była gazetka hotelowa, w której było napisane co, gdzie i kiedy następnego dnia, plus uwagi praktyczne: np. jak się ubrać do której restauracji, żeby nie wyjść na buraka. Całkiem szczegółowo. Istotnie pomocne i chyba skutkiem tego Amerykanie (w większości) faktycznie wyglądali całkiem porządnie i schludnie – zupełnie jak nie Amerykanie.

Hotel Now Jade Riviera Cancun
Hotel Now Jade Riviera Cancun

W życiu hotelowym połapaliśmy się całkiem szybko, a problemem było tylko mnóstwo restauracji i barów otwartych w różnych porach. Do wyboru: restauracja ogólna z bufetem i a la carte: francuska, meksykańska, włoska, chińska i modern. Do tego bary alkoholowo-drinkowe (doskonałe mojito) i osobne przekąskowe. Tak generalnie, to można by chyba nie przestawać żreć i chlać nawet na chwilę. Coś potwornego. Akurat kto, jak kto, ale otyli na ogół Amerykanie (i ja też) powinni takie hotele omijać z daleka. Nie omijają. Byliśmy zresztą świadkami naprawdę dramatycznych scen. Na samym początku, sprawdzając co i gdzie można oszamać, zapuściliśmy się do baru z „przekąskami” nad tym ogólnym basenem dla wszystkich. Tam akurat nie było bufetu i trzeba było zamówić. Niestety miewam z tym problemy, bo nawet polskie menu bywa dla mnie tajemnicze, a już w amerykańskiej odmianie języka angielskiego to prawdziwa zagadka. Właściwie z nazw dań w karcie starałem się wyłapać jedynie nazwy głównych składników oraz czy bardzo pikantne, bo co to dokładnie jest i jak przyrządzone, to już było poza moim zasięgiem. No więc wyszukałem coś z wołowiny i grilla (niby chudsze), a Iwonka jakieś owoce morza.  Żeby uniknąć nieporozumień, pokazałem kelnerowi palcem w karcie (pewnie pomyślał, że jesteśmy niemowami) i czekamy. Koło nas stół obsadzony dookoła Amerykańcami i zastawiony żarciem dosłownie obciekającym tłuszczem – hamburgery o wysokości 20cm (nadziane na patyczek, żeby się nie rozleciały), stosy frytek, sosy, majonezy. Za to sałatek czy warzyw właściwie wcale. Starszej pani z bardzo poważną tuszą kelner przyniósł takiego właśnie hamburgera i kilo frytek oblanych majonezem. Myślę sobie – powinna zjeść liść sałaty z sosem winegret, a nie kanapkę typu dziesięć tysięcy kalorii w jednym gryzie. Nie podzielała moich obiekcji, bo w dwie minuty wysprzątała talerze, wydoiła piwsko, zżarła puchar lodów oblanych czekoladą i o zgrozo – zaczęła się pomału gramolić na elektryczny wózeczek, który miała ustawiony za krzesłem. Z pomocą pozostałych biesiadników usadowiła się na mechanicznym rumaku (słyszałem, jak stękał) i z cichym szumem odjechała pochylnią. Matko! Tymczasem kelner przyniósł nasze „dietetyczne” potrawy. Iwonki owoce morza pogrzebane pod hałdą frytek oblaną roztopionym żółtym serem cheddar. Moja wołowina z grilla okazała się wołowymi żeberkami. Na oko tłuste, jak wyciek ropy naftowej. Mimo wszystko próbuję jeść. Nic z tego. Nie da się. Po prostu tak tłuste, że niejadalne. Czym oni karmili tę krowę?! Smalcem? Pomyślałem, że trafił mi się jakiś odpad, ale patrzymy, że przy sąsiednich stolikach identyczne żeberka ludzie (Amerykanie) posuwają, jakby to była czysta szynka. Poprzewracałem wszystko na talerzu, żeby wyglądało że jedzone, od Iwonki wciągnąłem dwie krewetki wygrzebane spod frytek i chodu! Więcej nasza noga w tym barze nie postanęła. Na szczęście w pozostałych przybytkach gastronomii było także normalne jedzenie poza amerykańskim. I to całkiem dobre.

Na drugi dzień do hotelu przybyła pani rezydentka, co nas bardzo interesowało, gdyż chcieliśmy zapisać się na wycieczki. Przecież nie będziemy przez dwa tygodnie siedzieli i żarli, bo zejdziemy nagłą śmiercią. Przynajmniej ja. Po dłuższej naradzie wybraliśmy cztery całodniowe wycieczki podzielone odpowiednio między zabytki Majów, piękno przyrody Jukatanu i współczesną kulturę ludzi zamieszkujących półwysep. Ponieważ wycieczki są organizowane przez miejscowych operatorów, to ceny lekko kosmiczne, bo oczywiście dopasowane do Amerykanów. W duchu ucieszyłem się, że Patryk został w domu, bo trzeba by to wszystko mnożyć przez trzy, a tak tylko przez dwa… Jedyna wada wycieczek taka, że z hotelu trzeba wyjeżdżać przed świtem. Na szczęście dla nas nawet godzina 4 rano, to była dziesiąta przed południem polskiego czasu. Póki co i tak budziliśmy się w środku nocy, więc nie było problemu.

Czy można jeszcze dodać coś o samym hotelu, zanim napiszę czego dowiedzieliśmy się w trakcie wycieczek? Ano można. W pierwszych dniach naszego pobytu, w hotelu miało miejsce zdarzenie specjalne – święto amerykańskiego sportu, najsłynniejszy mecz świata: XLIX Super Bowl. W istocie to ostatnie spotkanie kolejki NFL czyli finał rozgrywek futbolu amerykańskiego – mecz o mistrzostwo USA. Choćbyśmy zupełnie nie chcieli o tym nic wiedzieć, to nie było takiego sposobu. Przygotowania zaczęły się od rana. Cały hotel został obwieszony flagami i godłami grających zespołów. Rozstawiono dmuchane postacie zawodników (ze dwa razy większe od człowieka), wszędzie stało/wisiało/leżało coś mającego związek z meczem. Cały obszar ogólnego basenu – największa przestrzeń w hotelu została zamieniona na wielką strefę kibica. Wysoko na ścianie jednego ze skrzydeł hotelu umieszczono trzy wielkie telebimy. Pozamykali większość barów i całe ich wyposażenie (grille tradycyjne i elektryczne, stoły, lady, zastawy) zostało rozstawione wokół basenu. Przypominało to pospolite ruszenie – w przygotowania zaangażowany był absolutnie cały personel hotelu. Niewiele wiem o sportowej stronie tego wydarzenia, słyszałem jednak to i owo o stronie biznesowej i… kulinarnej. Statystycznie tego dnia Amerykanie przed telewizorami zjedzą miliard (1 000 000 000!) skrzydełek, wypiją 50 milionów litrów piwa i zagryzą to czterema tysiącami ton popcornu. Mecz obejrzy średnio 115 milionów widzów, z czego 8 milionów specjalnie na tę okazję kupi nowy telewizor. Gospodarka stanu Arizona, gdzie odbywa się mecz, dzięki najazdowi kibiców zyska dodatkowe pół miliarda dolarów. Specjalnie na przerwę w meczu największe koncerny świata przygotują absolutnie wyjątkowe reklamy – prawdziwe arcydzieła sztuki reklamowej, za których jednorazową emisję zapłacą po 4,5 miliona dolarów za każde 30 sekund. Jednym słowem – będzie się działo.

Powyższe liczby są naprawdę imponujące, a hotel był pełny Amerykanów, więc obsługa nie mogła się opieprzać, żeby wyrobić średnią (przynajmniej kulinarną). Myślę, że stanęli na wysokości zadania – żarcia na wolnym powietrzu było tyle, że faktycznie potrzebna była armia wygłodniałych, grubych Amerykanów, żeby to zeżreć. Sami nie bardzo mogliśmy coś znaleźć na kolację w opustoszałym hotelu, więc siłą rzeczy udaliśmy się na mecz. Tym razem, dla odmiany, skrzydełka i hamburgery (wziąłem same kotleciki) były naprawdę świetne. Dodatkowo można było znaleźć różne ciekawe sałatki. W sumie całkiem fajne jedzenie, tylko trzeba uważać, żeby cię nie stratowali lub przynajmniej nie oblali piwem w razie zdobycia punktu przez jedną z drużyn…

Część 2 – rezerwat Sian Ka’an

Nasza pierwsza wycieczka była nastawiona na naturę i przyrodę. Rezerwat Biosfery Sian Ka’an to duży obszar lasów namorzynowych, mokradeł, niedostępnej jukatańskiej dżungli i oblewającego to wszystko dookoła morza. Pani rezydentka zaznaczyła, że wycieczka rzadko się odbywa ze względu na brak wystarczającej ilości chętnych. Mieliśmy szczęście, bo było już niemal pewne, że najbliższa się odbędzie. Czemu mało chętnych? Bo po pierwsze: wszyscy chcą oglądać tylko piramidy Majów, a po drugie na miejsce prowadzi bardzo długa i ciężka droga. Nie zraziliśmy się tymi groźbami i o 4 rano siedzieliśmy już w busiku zbierającym nielicznych chętnych z kilku hoteli. My byliśmy najdalej, więc od nas zaczęli i my wstaliśmy najwcześniej. Ostatecznie okazało się, że cała grupa liczy z 10 osób. Nam to na rękę, bo wiadomo – mało uczestników, atmosfera bardziej kameralna, więcej można się dowiedzieć od przewodnika, towarzystwo nie będzie się rozłaziło, jak mrówki po lesie i nie trzeba będzie na kogoś godzinę czekać. A to niestety codzienność w tego typu wycieczkach. Naszym przewodnikiem okazała się, od pierwszego wrażenia bardzo sympatyczna pani Justyna. Dosiadła się do nas w miejscowości Playa del Carmen, gdzie mieszka. Wycieczkę mieliśmy w tym momencie właściwie skompletowaną, więc mając już kogoś do męczenia, zaczęliśmy natychmiast męczyć panią Justynę pytaniami. Szczerze mówiąc, nie bardzo dała się męczyć, gdyż natychmiast okazało się, że nie należy do przewodników-milczków, z których trzeba wszystko wyciągać (a trafiają się tacy, oj trafiają) i sama ochoczo przystąpiła do umilania nam drogi opowiadaniem o Meksyku, Majach, samym rezerwacie, do którego jechaliśmy i mnóstwie innych, ciekawych rzeczy. Szczerze mówiąc często odnoszę wrażenie, że bycie takim pilotem wycieczki to trochę, jak zdawanie egzaminu z wszechwiedzy. Nigdy nie wiadomo, o co turyści zapytają. A potrafią pytać o takie rzeczy, że czasem mnie samego zatyka. Pani Justyna była jednak przygotowana i nie dawała się łatwo zagiąć. Kiedy wszyscy trochę się poznali i atmosfera stała się już bardziej towarzyska, opowiedziała także trochę o sobie, swoich przyjaciołach i sąsiadach w Meksyku i różnych osobistych ciekawostkach związanych z życiem w obcym kraju. Osobiście właśnie takich informacji jesteśmy przeważnie najbardziej ciekawi. Encyklopedyczno-historyczną wiedzę o zwiedzanych miejscach nietrudno znaleźć w internecie w kilka minut. A tego, jak się ludziom żyje, co dla nich ważne, jak postrzegają swój kraj i jego historię, już tak łatwo dowiedzieć się nie da. Potrzebny jest albo jakiś miejscowy do „badania”, albo ktoś mieszkający jakiś czas na miejscu i zorientowany w lokalnych realiach. Pani Justynka była zorientowana. To już połowa udanej wycieczki.

Tymczasem jechaliśmy komfortowo szeroką, dwupasmową drogą stanową i coraz bardziej nurtowało mnie pytanie o tę obiecaną „długą i ciężką” drogę. Jak wynikało z mapy w telefonie, na miejsce mieliśmy już mniej niż 50km, a tu tylko równy asfalt i cywilizacja. Gdzie ta dzicz? Pierwszym zwiastunem zbliżającej się przygody była przesiadka w Tulum do innego busika. Moją uwagę natychmiast zwróciły grube, terenowe opony, solidne zawieszenie i ochlapany błotem dół samochodu. Faktycznie rychło pożegnaliśmy się z asfaltem, ale nowa droga, choć nieszeroka, gruntowa i biegnąca przez coraz bardziej odludną okolicę, była nadal całkiem równa i pozwalała na wygodną jazdę. Pani Justynka opowiadała o ciekawych rzeczach, więc nie chciałem się upominać o obiecane problemy, ale według mapy na miejsce zostało może ze 25km… Pomyślałem, że chyba jakieś strachy na lachy z tą drogą. Myliłem się. Kiedy do końca zostało może ze 20km, zrozumiałem co pani rezydentka w hotelu miała na myśli. Dżungla zaatakowała nagle z obu stron, droga gwałtownie się zwęziła, a jej powierzchnia zaczęła się składać z samych wielkich dziur, w których były mniejsze dziury, a w tych jeszcze dziury całkiem nieduże.

Majańska droga
Majańska droga

Rozsądna prędkość zmniejszyła się natychmiast do jakichś 5km/h, choć kierowca rajdowiec-ryzykant momentami szalał prawie 10km/h, a ze dwa razy zbliżył się do 15. Jednak sam sobie mało głowy nie rozbił o dach, więc natychmiast odpuszczał. Pani Justynka oznajmiła, że przejazd tą drogą nazywany jest majańskim masażem. Dowód na to, że atrakcyjna nazwa potrafi przyćmić istotę produktu :). Czas nagle zwolnił, a pozostałe kilka kilometrów wyciągnęło się w lot na Księżyc. Na szczęście pani Justyna opowiadała nadal, odwracając naszą uwagę od wybojów i chyba dzięki temu dotrwaliśmy do końca. Powiem szczerze: nie czułem się jak po masażu, tylko jakby mi kto skopał tyłek… Ale mniejsza o szczegóły. Celem naszej drogi była mała mieścina Punta Allen na końcu blisko 40-kilometrowego cypla, po którym właśnie przejechaliśmy. Zresztą innej drogi do mieściny nie ma. Zapytałem, co się dzieje, jak ktoś na przykład ciężko zachoruje w Punta Allen i potrzebna szybka pomoc lekarska? Ano nic się nie dzieje – ma niefart i tyle. Karetka może dojechać tylko na początek „drogi Majów”. Ewentualnie szybszy będzie transport chorego łodzią, jeśli pogoda pozwala, a chory przeżyje. Drogi nie można naprawić, bo wymagałoby to użycia cięższego sprzętu, a takowy nie może wjechać na teren ścisłego rezerwatu. O wylaniu asfaltu już nawet mowy nie ma. Spotkaliśmy jednak w drodze powrotnej ekipę naprawczą: dwóch małych ludzików z łopatą i taczką. Równie dobrze mogliby kopać studnię łyżeczką do herbaty.

Rezerwat Biosfery Sian Ka'an
Rezerwat Biosfery Sian Ka’an

Punta Allen to faktycznie maleńka mieścina, zapomniana przez ludzi, a nawet przez turystów. Byliśmy tam chyba w tym momencie jedyną grupą zwiedzających i to niezbyt liczną. A to błąd, bo miejsce jest urocze, nieskomercjalizowane, otoczone piękną, dziką przyrodą i turkusowymi wodami Morza Karaibskiego. Pobyt w rezerwacie zaczęliśmy od rejsu łodzią wokół cypla i polowania na delfiny. Polowaliśmy kamerami i aparatami fotograficznymi. Delfiny były umiarkowanie nastawione na współpracę. Jako, że są to zwierzaki dziko żyjące na wolności (a nie wytresowane w delfinarium), to umowa z nimi nie obejmowała efektownych salt w powietrzu, akrobacji zespołowych, ani jedzenia rybek turystom z ręki. Po prostu pływały sobie po wodach laguny i czasem pokazały na powierzchni mordkę, czasem tylko płetwę grzbietową, a na ogół nic nie pokazywały. I tak szacunek dla kierowcy łodzi, że wiedział, gdzie ich szukać. Po zabawie w ciuciubabkę z delfinami wewnątrz laguny, opłynęliśmy cały cypel, na którym znajduje się Punta Allen i od strony otwartego morza zaczęliśmy dużo trudniejszą zabawę w chowanego z żółwiami. Wolno żyjące żółwie morskie są jedną większych atrakcji Jukatanu. Jednak właśnie z powodu swojej popularności nie mają lekkiego życia, mimo objęcia ścisłą ochroną i naprawdę wysokich kar za jej naruszanie. O ile sporą płetwę grzbietową delfina można dostrzec ze znacznej odległości, to ryjek żółwia wychylony na sekundę w celu nabrania oddechu jest właściwie w ogóle niedostrzegalny. Nasz sternik musiał się naprawdę nakombinować, żeby odszukać w wodzie choćby jednego gada. Żółwie w ogóle nie współpracowały. Życie upływa im na skubaniu trawy morskiej, którą to odpowiedzialną czynność przerywają sobie średnio raz na cztery minuty w celu zaczerpnięcia oddechu na powierzchni. Jak się zdenerwują to częściej, jak są zrelaksowane to i godzinę wytrzymają na jednym wdechu. Te których szukaliśmy były zdecydowanie zrelaksowane. Pomału traciliśmy już nadzieję. Padła propozycja, żeby je z lekka zestresować, ale nie było nawet wiadomo, gdzie dranie są, a stresując na oślep moglibyśmy niechcący zestresować strażników rezerwatu, co by nam na zdrowie nie wyszło. Ostatecznie jeden płetwiasty, pewnie zniecierpliwiony hałasem silnika nad głową, zdecydował się nam zaprezentować, żebyśmy się wreszcie odczepili i popłynęli gdzieś w cholerę od jego koryta. Kilka błyskawicznych zdjęć i żółto-brązowa skorupa z powrotem zniknęła pod wodą. Jednak się udało. A satysfakcja nieporównanie większa, niż z super-wypasionych zdjęć, ale zrobionych przez szybę w oceanarium…

Żółw morski
Żółw morski

Po tych wyczerpujących emocjach przyszedł czas na aktywne zwiedzanie rafy koralowej. Dostaliśmy maski i płetwy, a pani Justynka zdecydowanymi, wprawnymi ruchami wywaliła wszystkich za burtę. Ze szczególnym uwzględnieniem bojących i niezdecydowanych. Widać, że nie robiła tego pierwszy raz. Jednak plus dla niej, bo po pierwsze: wszyscy mogli podziwiać morskie życie, a po drugie, kiedy za ostatnim nieszczęśnikiem zamknęły się fale, to sama też skoczyła do wody za nami i pilnowała, żeby jej się podopieczni nie rozpłynęli po okolicy. Co widziałem, to nagrałem podwodną kamerą i każdy może zobaczyć. Rafy Morza Czerwonego są chyba bardziej efektowne, ale tutaj też było fajnie. Snorkelingowaliśmy sobie blisko godzinę, woda cieplutka, ale fale były całkiem spore, co widać nawet na podwodnym filmie.

Na koniec zacząłem wręcz odczuwać lekkie objawy choroby morskiej od przewalania się po wodnych grzbietach i dolinach. Czas na relaks i odpoczynek. Widać do tego samego wniosku doszedł zarząd naszej łódki, bo popłynęliśmy w okolice dzikiej plaży i zakotwiczyliśmy na przepięknej, turkusowej wodzie o głębokości może jednego metra. Można było wysiąść, pospacerować sobie po dnie, zrobić fotki i podziwiać złotą plażę obramowaną bujną, tropikalną zielenią. Bywałem już w życiu w brzydszych miejscach…

Turkusowa laguna
Turkusowa laguna

Krajobrazy były prawdziwą duchową ucztą, ale po wielu godzinach w samochodzie, na wodzie i w wodzie zaczęliśmy się pomału domagać także uczty czysto fizycznej. Widać, że ktoś to przewidział, bo łódka popłynęła z powrotem w stronę mieściny Punta Allen, gdzie czekał na nas całkiem miły lunch w barze na plaży. Po lunchu i opłukaniu się z morskiej wody przyszedł jeszcze czas na spacer po wiosce. Skromne chatki, kilka niewielkich budynków publicznych i oczywiście kościółek. Kwestia wiary na tych terenach jest dosyć specyficzna. Rdzenna ludność czyli Majowie i pozostałe plemiona indiańskie miały swój bardzo rozbudowany system wierzeń, bogów, szamanów, obrzędów, także ofiar i czego tam jeszcze. Na to wszystko najechali Hiszpanie, a nie były to czasy swobód obywatelskich, wolności wiary i wyznania i temu podobnych liberalnych bzdur. Jak wiadomo, zamorscy goście twardą, zbrojną ręką radykalnie zaprowadzili katolicyzm. Każdy miał oczywiście wybór: mógł się nawrócić na jedyny słuszny światopogląd lub skoczyć ze skały, żeby oszczędzić roboty siepaczom kardynałów. Mimo dosyć jasno sformułowanych zasad (patrz wyżej), chrystianizowanie miejscowych szło opornie. Jak to zwykle zresztą: diabli wiedzą czyi bogowie są mocniejsi, i których bardziej trzeba się bać. Na wszelki wypadek, bezpiecznie jest jednym i drugim coś zanieść na ołtarzyk, żeby w razie czego mieć tyłek obity blachą z dwóch stron. Zapewne taką przezorną ścieżką usiłowali podążać Indianie, co nie było w smak hierarchom. W końcu jednak ktoś roztropny doszedł do wniosku, że zamiast wyrzynać całe wioski niepokornych ku przestrodze, lepiej będzie umiejętnie nałożyć nowy kult na stary i załatwić sprawę bezkonfliktowo i polubownie. Zresztą metoda była przećwiczona już wieki wcześniej przy nawracaniu pogaństwa w Europie. Całkiem zgrabnie im to wyszło, skutek jest jednak taki, że prym w Ameryce Łacińskiej wiedzie kult maryjny, a postać Jezusa pozostaje trochę na uboczu. Indianie mieli zakodowany w genach najwyższy szacunek dla kobiety-matki, więc prościej było pójść taką drogą. A wracając z tych dywagacji do kościółka w Punta Allen: obiekt wielkości dużego pokoju, jednoizbowy, stojący praktycznie na plaży (odsyłam do zdjęć: 2015-03-02 godz. 15:05). W miejscu ołtarza i zakończeń „naw bocznych” duże okna, za którymi jak na dłoni widać plażę, turkusowe morze i palmy. Chyba nawet gdybym był fanatykiem religijnym, to miałbym wielkie problemy, żeby w takim miejscu skupić myśli na życiu wiecznym itp. Przecież raj widać za oknem i żeby się tam dostać wystarczy zrobić parę kroków, zamiast przeżywać całego życia w ubóstwie, modlitwie i pokorze… Nie mam pojęcia, jak Konkwistadorzy ogarnęli takie zagadnienia…

Kościółek w Punta Allen
Kościółek w Punta Allen

Pozostało nam już tylko w odwrotnej kolejności przebyć etapy majańskiej drogi z dziczy z powrotem do cywilizacji. Ja wiem, czy ta dzicz taka dzika i zła? Ludzie żyją pomału, robią i posiadają, to co jest do życia faktycznie potrzebne, nie gonią na zabój za kolejnymi, ambitnymi, wymyślonymi, wirtualnymi celami i planami. W zgodzie z naturą. Nie mają fejsa ani neta, ale mają pogodny nastrój od rana. Cóż, wszystko ma lepsze i gorsze strony…

Część 2 – Tulum, Akumal i Chichen Itza

Kolejny dzień odpoczynku w hotelu minął szybko i następnego poranka o 5:00 stawiliśmy się w recepcji gotowi na nową przygodę. Głównym celem tej wycieczki było stanowisko archeologiczne w Tulum. W pobliżu obecnej miejscowości Tulum, nad brzegiem Morza Karaibskiego wznosi się wysoki wapienny klif, z którego rozciąga się piękny i rozległy widok ma morze i wschody słońca nad wodą. Widok musiał wpaść w oko już komuś dawno temu, bo Majowie wybudowali na klifie osadę, którą nazywali Zama. Miejsce było bardzo dobre, bo poza walorami estetycznymi, miało wielkie zalety praktyczne. Od strony morza dostępu strzeże rafa, której ostre, podwodne krawędzie rozedrą dno każdej jednostki pływającej a potem sam klif. W rafie w jednym tylko miejscu Majowie wyrąbali przerwę, żeby zapewnić dostęp do portu i tym samym uczynić z osady ośrodek handlowy. Aby zapewnić sobie ochronę od strony lądu otoczyli całe miejsce kamiennym murem na bazie prostokąta, którego jednym bokiem był klif, a pozostałe trzy stanowił wysoki mur obronny o łącznej długości blisko 800m. Oczywiście przestrzeń na klifie wewnątrz muru obronnego była zarezerwowana dla elity. Teren starannie zagospodarowano, powstały tam okazałe kamienne domostwa, pałacyk, świątynie różnych bóstw itd. Całe towarzycho, które w pocie czoła to wszystko wybudowało i potem tyrało na utrzymanie zamieszkującej śmietanki, mieszkało oczywiście poza murami, w dżungli lub na jej skraju, w palmowych szałasach. Trzymane w szachu przez gniewnych bogów, gotowych pokarać każdego, kto podpadnie głównemu kapłanowi. Brzmi znajomo? Faktycznie niekoniecznie wiele się od tamtych czasów gdzieniegdzie zmieniło.

Świątynia Wiatru
Świątynia Wiatru

Pani pilotka (tym razem pani Paulina) zrobiła nam wprowadzenie teoretyczne na początku wycieczki, żebyśmy mniej-więcej wiedzieli co oglądamy i następnie rozsądnie dała nam czas wolny na zwiedzanie osady, żeby każdy mógł poświęcić więcej czasu na to, co bardziej go interesuje. Oczywiście zwiedzaliśmy jedynie część wewnątrz murów obronnych, bo z części poza murami liść na liściu nie został… Nawet z tego, co zostało do naszych czasów widać, że były tam okazałe budowle. Wybudowanie samego muru obronnego ze średniej wielkości kamieni, o wysokości i grubości 5m i długości ponad 700m to kosmiczne zadanie. A wszystko gołymi rączkami. Owszem było do dyspozycji tulu niewolników, ilu wrogów udało się żywcem złapać, ale przecież to też nie były roboty. Poza tym trzeba było ich karmić. Choć przeważa teoria, że taniej było łapać nowych, niż porządnie karmić starych… Jednak to fart, że człowiek nie urodził się w złym miejscu i złym czasie. Nasze problemy trochę bledną przy losie tysięcy niewolników, którzy dygali głazy od rana aż do szybkiej śmierci z głodu. W Tulum można nacieszyć oczy (i obiektyw) zarówno całkiem nieźle zachowanymi budowlami Majów zgromadzonymi na niezbyt wielkim obszarze, jak i pięknym krajobrazem klifu nad błękitnymi wodami i malowniczej świątyni wiatru stojącej na samej krawędzi. Niestety cały obszar roi się od turystów wszelkiej maści i kształtu. To już nie odludna mieścina na końcu niedostępnego cypla, to turystyczne mrowisko…

Strefa archeologiczna Tulum
Strefa archeologiczna Tulum

Po zwiedzeniu strefy archeologicznej Tulum, mieliśmy w planie jeszcze dużo bardziej relaksującą część dnia: nurkowanie z żółwiami w Akumal. Akumal to niewielkie miasteczko podzielone na dwie części szeroką, dwupasmową drogą stanową nr 307. W głębi lądu, w kilku kwartałach niezbyt okazałych budynków mieszkają miejscowi – czyli obsługa ruchu turystycznego. Od strony morza – ośrodek hotelowy i sportów wodnych wokół sporej, malowniczej zatoki. Naszło mnie tu pewne skojarzenie, do dopiero co zwiedzonej osady Majów. Naprawdę zupełnie nic się nie zmieniło od tamtego czasu? Ano chyba nic. Zamożni wałkonią się nad morzem, niezamożni kłębią się w dżungli i tyrają na wszystkich. Trzeba mieć farta, żeby się urodzić po właściwej stronie drogi… Ponieważ znowu mieliśmy pływać z maskami, rurkami i płetwami, to światłe kierownictwo przejęła od razu pani Justynka, która ku naszej radości powitała nas w Akumal. Jako, że było nas więcej, to pani Justynie towarzyszył jeszcze drugi instruktor – rodowity Włoch, który widać też pobłądził do Meksyku. Tym razem przeszliśmy ostre szkolenie, bo mieliśmy pływać w bardzo płytkiej wodzie zatoki (może trochę głębiej niż do pasa), a absolutnie nie wolno nawet dotknąć dna. Dno zatoki porośnięte jest cherlawą trawką morską i to powoduje, że pasą się na nim znane nam już żółwie. Choć też żyją na wolności, to dużo łatwiej spotkać je i odszukać na płytkiej wodzie zatoki, niż na otwartym morzu, jak w rezerwacie Sian Ka’an. Tak więc tutejsze żółwie były jednak związane umową: miały być i już. Pani Justyna wspomniała jeszcze, że jak będziemy mieli duże szczęście, to jest szansa na ekstra-premię – można czasem spotkać płaszczkę. Nie byłem do końca pewny, czy mam ochotę na tę premię, bo przed oczami stanął mi słynny Crocodile Hunter (Steve Irwin) – znany z Animal Planet i Discovery australijski podróżnik. Gość był obrońcą przyrody, odkrywcą nowego gatunku żółwia :), przyrodnikiem i doświadczonym nurkiem, a mimo to płaszczka uśmierciła go jednym ukłuciem kolca ogonowego. Przed obiektywem kamery, w obecności ekipy telewizyjnej. W sumie bez premii też można się obejść, nie?

Żółw z rybkami
Żółw z rybkami

Nie miałem za wiele czasu na te rozmyślania, bo jak już wspomniałem, pani Justynka nie tolerowała ciapowatych turystów. Energicznie pogoniła nas po plaży i chwilę potem już unosiliśmy się na wodzie. Oczywiście obowiązkowo w kapokach, żeby mieć pewność, że nie podepczemy żółwiom obiadu. Grupa podzieliła się na bardziej doświadczonych, którzy popłynęli z makaroniarzem i patałachów (to my), którymi litościwie zaopiekowała się pani Justyna. Tym razem rzeczywiście nie trzeba było długo szukać. Nie ma to, jak micha podstawiona pod nos – na podwodnej łące co kilkadziesiąt metrów urzędował skorupiasty. Ponownie udokumentowałem wszystko podwodną kamerą – odsyłam do filmu, bo nie ma sensu opisywać tego, co można zobaczyć. Przez pół godziny udało nam się spotkać sporo żółwi i już zbieraliśmy się w stronę brzegu, kiedy coś mnie podkusiło i zacząłem dopytywać panią Justynkę o płaszczki. Miał być taki żart, ale pani Justyna się na nim nie poznała, bo nie minęło pół minuty, kiedy zaczęła mi dawać energiczne znaki, żebym do niej podpłynął. Słowo ciałem się stało: we wskazanym miejscu na dnie leżała lekko zagrzebana w piachu duża płaszczka. Zapomniawszy o swoich obawach podpłynąłem blisko i zacząłem filmować, bo kto mi potem uwierzy? Chyba za bardzo się rozentuzjazmowałem i wymachiwałem końcówkami w wodzie, bo płaszczka ewidentnie zaniepokojona, że ktoś jej odwala pajacyka nad głową, oderwała się od dna i ruszyła przed siebie. Jak na złość prosto w moją stronę. Ostatecznie przepłynęła tuż pode mną ciągnąc za sobą długi ogon. Powiem szczerze: choć patrzyłem z odległości kilkudziesięciu centymetrów nie dostrzegłem żadnego śmiercionośnego kolca i na filmie też nic takiego nie widać. Albo ktoś w obawie o życie turystów skrócił jej ogon, albo zwyczajnie nie wszystkie płaszczki to zabójcy :). Zresztą na całym świecie jest jak do tej pory tylko 17 udokumentowanych przypadków ukatrupienia człowieka przez płaszczkę. Ta była pokojowo nastawiona, choć jest to zwierzę o tak odmiennym wyglądzie, że nie da się o nim powiedzieć, że miłe czy sympatyczne. Nawet, jak akurat nie morduje nikogo kolcem, to wygląda jak przybysz z obcej planety. Przygoda z płaszczką zakończyła naszą wycieczkę. Powrót do hotelu nie obfitował w wydarzenia, które warto opisywać.

Terminator
Terminator

Część 3 – Chichen Itza

Przed kolejnymi dwoma wycieczkami mieliśmy akurat cały wolny weekend, więc wypoczywaliśmy ze wszystkich sił, żeby jak najwięcej zdążyć naodpoczywać. Wybraliśmy się na dłuższe spacery po plaży, a poza tym kąpiele w morzu, wylegiwanie na leżaczku pod palmą lub parasolem. Sielanka. Co dobre, to trwa krótko i za kilka dni znowu o bladym świcie czekaliśmy na wyjazd do najsłynniejszego (obecnie) miasta Majów na Jukatanie – Chichen Itza. Ta wycieczka nie ma problemów z frekwencją, więc kameralna atmosfera się skończyła – wielki autokar pełen ludzi. Pani przewodnik, której imienia nawet nie dosłyszeliśmy, bo siedziała koło kierowcy, a my daleko z tyłu. Do Chichen był spory kawałek drogi, takie okazje przewodnicy wykorzystują na opowiedzenie turystom ciekawych historii o miejscu, do którego się jedzie albo ogólnie o kraju, regionie, ludziach i historii. Zaczęło się w miarę interesująco o historii Meksyku, ale stopniowo w miarę upływu czasu do opowiadania pani przewodnik zaczęły się wkradać dziwne nuty. Kilka początkowych jakoś zignorowałem, ale po chwili baczniej nastawiłem ucha. To nie było standardowe opowiadanie o historii kraju. Zaczęliśmy dowiadywać się, że tak naprawdę cały Meksyk jest zależny od USA (co w pewnym sensie jest prawdą w odniesieniu do wielu krajów), ale pani określała tą zależność niemal, jak okupację. Chwilę potem zrobiło się jeszcze dramatyczniej: nikt nie może zostać prezydentem Meksyku bez zgody Białego Domu, a ci którzy próbowali lub próbują się wyłamać spod kurateli USA, giną natychmiast nagłą śmiercią w dziwnych okolicznościach. CIA jest wszędzie i wszystko kontroluje. Zaniepokojony zajrzałem pod fotel – nie było agenta albo miał włączony system niewidzialności. Pani opowiadała dalej na tę nutę i coraz dramatyczniej, więc przełączyłem się na głos wewnętrzny. Hola, hola, droga pani – świat jest pełen teorii spiskowych, ale autokar pełen turystów na wakacjach, to raczej nie jest miejsce żeby leczyć swoją psychozę kosztem innych. Może jakbym siedział gdzieś z przodu, to podjąłbym dyskusję, ale siedziałem na tylnym kole, a wydzieranie się przez cały autokar, to był jeszcze gorszy pomysł od tego strumienia insynuacji, który sączył się z mikrofonu. Zresztą dowiedzieliśmy się potem, że pasażerowie z przodu podjęli temat, ale pani nie była nastawiona ani na ich słuchanie, ani na odpowiadanie na pytania czy to dotyczące jej wynurzeń, czy nawet Meksyku lub Majów. Miała swoje do powiedzenia i nie dała sobie w tym przeszkodzić. Szczerze mówiąc pierwszy raz spotkałem się z taką sytuacją.

Dotarliśmy w końcu do słynnego miasta Majów i pani trochę się odnalazła – musiała załatwić bilety i inne sprawy formalne, co przywróciło ją nieco do świata rzeczywistego. Wolnym krokiem, liczną grupą udaliśmy się w stronę znanej z milionów zdjęć piramidy schodkowej wybudowanej ku czci boga Kukulcana (zielonego pierzastego węża). Hiszpańscy konkwistadorzy nadali jej nazwę El Castillo. Jednak droga do samych zabytków usłana różami nie była, była raczej usłana straganami, handlarzami, pamiątkami i wszelkiej maści niepotrzebnymi rzeczami, które mają w domu przypominać wakacje i gromadzić kurz. Tutaj pani zaserwowała nam szybką historię, jak to przyjechali chińscy biznesmeni z walizkami pieniędzy do skorumpowania miejscowych władz i potajemnego przejęcia całego przemysłu produkcji pamiątek od biednych meksykańskich rzemieślników. Ale Meksyk jako jedyny kraj na świecie się nie dał i biedni potomkowie rdzennych Indian nadal sami ręcznie wytwarzają całe to rękodzieło, dzięki czemu mogą utrzymać swoje rodziny. Bardzo pięknie i chwalebnie – tak w zasadzie powinno być. Niestety szybkie sprawdzenie etykietek pod przynajmniej niektórymi z wystawionych na straganach przedmiotów dowodziło, że część chińskich walizek pieniędzy jednak zmieniła właściciela i co najmniej niektóre z wystawionych przedmiotów nie są wytwarzane przez dumnych potomków Majów, tylko przez nie mniej dumnych potomków mieszkańców wielkiego, azjatyckiego cesarstwa. Globalizacja nikogo nie omija.

Pamiątki podejrzanego pochodzenia
Pamiątki podejrzanego pochodzenia

Ale to był tylko incydent i po chwili pani opowiadała już o Majach, Aztekach, Toltekach, Olmekach i generalnie o tym, o czym  chcieliśmy się coś dowiedzieć. Wprawdzie nawet tutaj pobrzmiewały miejscami echa wielkich, dziejowych spisków sprzed setek lat, ale to już drobnostka. Oczywiście po dotarciu do samego miasta Majów w pierwszej kolejności rzuca się w oczy piramida Kukulcana, ale rozejrzawszy się wokół widać mnóstwo innych budowli w tym świątynię wojowników z tysiącem kolumn i ogromne boisko do gry w pelotę wcale nie mniej okazałe. Wokół tej gry narosło mnóstwo legend krążących wokół założenia, że przegrani po prostu tracili głowy w sposób dosłowny, więc tak naprawdę wszyscy grali o życie. Pomyślałem, że przy takich zasadach w polskiej ekstraklasie nie zebrałoby się chętnych nawet na jeden zespół żeby mógł sobie kopać piłkę o ścianę. Ale to dygresja. Co najbardziej zadziwiające, gra na wielkim „stadionie” nie odbywała się przed tłumem kibiców, a jedynie przed najważniejszymi władcami i kapłanami. Impreza zamknięta. Pani oprowadziła nas przez boisko do peloty, do świętej cenoty (o cenotach będzie później) i z powrotem w okolice piramidy. Przedstawiła kilka różnych, sprzecznych teorii dotyczących samej peloty, jak i ogólnego obrazu cywilizacji Majów i ich stosunków z innymi plemionami Jukatanu i Ameryki Południowej. Właściwie nie dowiedzieliśmy się nic konkretnego i pewnego. Jednak tutaj w żadnym wypadku nie można winić pani przewodniczki. Trzeba uczciwie przyznać, że po prostu nie jesteśmy w posiadaniu takiej wiedzy. Indianie nie pozostawiali po sobie wielu źródeł pisanych, a te które pozostawili bardzo skrupulatnie i bezpowrotnie zniszczyli Hiszpanie, bo były „ciemne i zabobonne” a przede wszystkim stały w sprzeczności z jedyną prawdziwą wiarą. Siłą rzeczy ciśnie się porównanie do współczesnych Talibów niszczących bezcenne zabytki minionych epok w imię przekonań religijnych. W każdym razie źródeł zostało tyle, co nic, a i z odczytem istniejących mamy wielkie problemy lingwistyczne. Zwyczajnie nie wiemy, jak było naprawdę. Moje osobiste odczucie jest takie, że zdesperowani historycy znalazłszy kawałek jakiejś skorupy, zaczynają na jej podstawie snuć wielkie, rozbudowane teorie o minionych kulturach, zwyczajach wymarłych ludów, kolejności i przebiegu zdarzeń historycznych itd. Szczerze mówiąc podobne odczucie miałem na przykład w Egipcie. Podejrzewam, że gdyby kiedyś zaistniała możliwość zajrzenia w naszą przeszłość i zweryfikowana całej współczesnej wiedzy historycznej na temat minionych czasów, to większość historyków poszłaby sobie poszukać uczciwej pracy np. jako szewcy lub kelnerzy, a ci co bardziej ambitni strzeliliby sobie w łeb. Patrzę na to z pozycji zdrowego rozsądku i mój osąd nie jest zmącony przynależnością do środowiska. I patrząc w ten sposób widzę, że z 80% „wiedzy” historycznej to domysły w tym pewnie grubo ponad połowa kompletnie nietrafne, więc – pospolite bzdury. W tej sytuacji wolę robić zdjęcia tego, co zostało niż słuchać tego, co ktoś o tym powymyślał.

Piramida Kukulcan (El Castillo)
Piramida Kukulcan (El Castillo)

Mając trochę wolnego czasu zaczęliśmy obchodzić piramidę dookoła oglądając po drodze różne inne budowle. Sama piramida nie jest ani wielka ani specjalnie imponująca, liczy sobie zaledwie 24m wysokości plus 6-metrowa świątynia na szczycie. Razem 30m, co w porównaniu z taką piramidą Cheopsa (147m) wypada po prostu blado. Trzeba zwrócić uwagę, że porównujemy tu wymiary liniowe, bo jeśli chodzi o ilość (objętość i masę) materiału użytego do budowy, to tego z wielkiej piramidy w Gizie wystarczyłoby na ok. 200 (!!!) piramid Kukulcana. Od razu widać, kto miał więcej niewolników… Jednak liczby zawarte w wymiarach i proporcjach piramidy świadczą o bardzo obszernej i głębokiej wiedzy matematycznej i astronomicznej budowniczych. I to akurat nie podlega żadnym spekulacjom. Od strony z której przyszliśmy, piramida wygląda na doskonale zachowaną. Właściwie nietkniętą zębem czasu. Jednak obchodząc ją dookoła szybko przekonaliśmy się, że to skutek prac rekonstrukcyjnych. Cały narożnik południowy piramidy pozostał w stanie oryginalnym i widać, w jak znacznym stopniu została zniszczona. Do niedawna można było wchodzić na górę (od tej odrestaurowanej strony). Jednak po wypadku, w którym amerykańska turystka dosłownie stoczyła się z góry (istotnie jest stromo), czego niestety nie przeżyła, teren został ogrodzony. Wykorzystaliśmy wolny czas na obejrzenie i sfotografowanie wielu budowli rozrzuconych wokół centralnej piramidy. Kiedy czas się skończył wróciliśmy do autokaru, ale przed powrotem do hotelu czekała nas jeszcze jedna atrakcja.

Cały Jukatan to w istocie wypiętrzona część dna morskiego. Dosyć prawdopodobna teoria (udokumentowana znacznie lepiej, niż historyczne domysły) mówi, że cała Zatoka Meksykańska to krater po uderzeniu w Ziemię gigantycznej asteroidy (tej samej, która odesłała w niebyt wielkie dinozaury). Jako część wypiętrzonego dna morskiego, Jukatan jest w istocie wielkim kawałem wapienia. Jest to materiał o odczynie zasadowym i stykając się z kwaśną wodą deszczową ulega szybkiej erozji i daje się drążyć jak masło. Z tego powodu na Jukatanie niemal nie ma żadnych rzek, ani zbiorników wodnych. Nie ma na powierzchni. Cały system wodny jest ukryty pod ziemią w wydrążonych tysiącach kilometrów podziemnych rzek, grot, jezior, jaskiń, tuneli i co tam jeszcze da się wydłubać w miękkiej skale. Nie ma szans, żeby kiedykolwiek zbadać podziemny labirynt przenikający całe wnętrze wielkiego półwyspu. Grotołazi, nurkowie i speleolodzy i tak mają tam raj. Z drugiej strony eksploracja tych miejsc jest ekstremalnie niebezpieczna. Zabawa jedynie dla dużych chłopców z wielkim doświadczeniem nie pozwalających sobie na jedną błędną lub niepewną decyzję. Ci, którzy dadzą ponieść się emocjom, zabraknie im rozwagi lub wiedzy i chcą zajrzeć w o jedną jaskinię za daleko, nie wychodzą nigdy. Jest oczywiście mnóstwo miejsc, gdzie ten podziemny świat łączy się powierzchnią ziemi. Groty, które były blisko powierzchni i ich sklepienie się zawaliło otwierając je na świat, tunele wydrążone przez wodę prowadzące w głąb podziemnego świata itd. Te miejsca bywają czasem stosunkowo łatwo dostępne z powierzchni. Takie właśnie podziemne jeziora będące w istocie naturalnymi studniami krasowymi Majowie nazywali „Cenote”. Mogą być zamknięte, półotwarte lub otwarte. Do zamkniętych prowadzi tylko jakiś podziemny korytarz i w ogóle nie widać z nich otwartej przestrzeni, półotwarte mają w stropie mniejszą lub większą dziurę, otwarte w ogóle nie mają już stropu (zwalił się w całości). Dla Majów te cenoty były źródłami wody pitnej i miejscami odprawiania obrzędów w tym składania ofiar. Także z ludzi. Zwłoki na ogół nie zatruwają cenoty, gdyż woda w niej nie stoi – jest w ciągłym ruchu. Skądś napływa i jakimś innym podziemnym korytarzem odpływa. Amerykańscy naukowcy usiłowali raz odpompować wodę właśnie ze świętej cenoty (Cenote Sagrado) w Chichen Itza. Wiadomo, że na jej dnie znajduje się ogromna ilość artefaktów wrzucanych tam na przestrzeni wieków przez mieszkańców miasta. Nie da się ich wydobyć przy pomocy nurków, gdyż akurat w tej cenocie woda jest absolutnie nieprzejrzysta. Tuż pod powierzchnią jest już całkiem ciemno, a nawet jak masz reflektor, to woda jest tak mętna (zielona), że nie widać końca własnego nosa. Nurkowie wydobyli trochę eksponatów działając kompletnie na ślepo, ale bardziej metodycznej eksploracji przeprowadzić się nie da. Z tego powodu próbowano wypompować czasowo wodę, jednak jej napływ z nieznanych podziemnych ciągów wodnych był tak szybki, że wielkie, profesjonalne pompy spalinowe nie dawały rady obniżyć lustra wody.

Z wymienionych powyżej powodów próba relaksującej kąpieli w tej akurat cenocie nie jest dobrym pomysłem. Jednak na Jukatanie jest kilkanaście tysięcy różnych cenot i w większości woda jest przejrzysta, jak kryształ. Tym razem pojechaliśmy do bardzo dużej, półotwartej cenoty dobrze przygotowanej do kąpieli dla turystów. Łagodne zejście specjalnie wydrążonym korytarzem, betonowe, szerokie nabrzeże wewnątrz jaskini obiegające dookoła połowę jej obwodu, pomosty ułatwiające zejście do wody… Pełna komercja niestety. Jednak nie było co wybrzydzać, przecież trzeba wykorzystać okazję. Po całym dniu chodzenia po kamiennym, rozpalonym słońcem mieście Majów, pierwszy kontakt z podziemnym jeziorem sprawiał wrażenie kąpieli w przeręblu. Jednak realnie woda ma ponad 20C i nieco przywyknąwszy z prawdziwą przyjemnością można się było w niej zanurzyć. To była naprawdę duża i głęboka studnia krasowa, wypełniona zieloną ale przezroczystą wodą gdzieś do połowy wysokości. Wysoko nad naszymi głowami był spory otwór w częściowo zapadniętym sklepieniu. Przez niego widać było błękitne niebo, ale też ciągle lała się stamtąd woda z jakiegoś strumyka, tworząc kilkunastometrowy wodospad. Smuga ostrych promieni słonecznych wpadająca przez otwór w sklepieniu, sięgała przez wodę do samego dna cenoty, dobrych dziesięć metrów pod powierzchnią. Udało mi się to uchwycić na filmie. Ze sklepienia zwieszały się także długie niczym liny korzenie drzew próbujące sięgnąć wody. Do tematu roślinek jeszcze powrócę. Generalnie całość sprawiała trochę niesamowite wrażenie, a kąpiel była bardzo przyjemna, odświeżająca i relaksująca. Niestety, co dobre musi się skończyć i pora była wracać.

Cenota Hubiku
Cenota Hubiku

Do autokaru z naszą panią przewodnik wracałem pełen obaw, jednak początkowo było ok. Pani opowiedziała trochę o sobie, dowiedzieliśmy się, że do Meksyku przyjechała kilkanaście lat temu na wymianę studencką i jakoś tak się złożyło, że już została. Zresztą w jej narracji podział był jednoznaczny: „my Meksykanie” i „wy turyści”. Opowiedziała jeszcze trochę ciekawych rzeczy o najważniejszych odkryciach archeologicznych w Meksyku i puściła nam nawet w autokarze film dokumentalny, niestety po hiszpańsku, co trochę podważyło sens przedsięwzięcia. Pewnie uznała, że jak przyjechałeś do Meksyku, to powinieneś znać hiszpański. Niby logiczne. Niestety trochę potem złe duchy wróciły. Wprawdzie nie wróciła już do amerykańskich intryg i knowań, ale przeszła na globalne koncerny, które celowo ukrywają przed światem wynalazki mogące zapewnić całej ludzkości wieczny dobrobyt i dozgonną szczęśliwość. Było też o rozrzuconych po całym świecie kryształowych czaszkach, które zebrane razem w jednym miejscu zapewniłyby ludzkości przeniesienie się na wyższy poziom wiedzy, świadomości i w ogóle osiągnięcie nieosiągalnego. Niestety pani nie opowiadała tego, jako legendy, tylko jako fakty… Ostatecznie wysiadając z autokaru miałem wrażenie, że odbyłem dwie wycieczki. Jedną do Chichen Itza, drugą po mrocznym świecie wyobraźni pani przewodnik…

Część 4 – Coba i Valladolid

Znowu jeden dzień odpoczynku w hotelu i ostatnia już wycieczka. Tym razem mieliśmy odwiedzić miasteczko Valladolid mające pokazać nam współczesne życie potomków Indian na terenie Jukatanu. Potem ruiny kolejnego miasta Majów: Coba. Jednak bardzo różne od Chichen Itza. Ten kto twierdzi, że jeśli widziałeś jedno z miast Majów, to tak, jakbyś widział je wszystkie, jest w dużym błędzie. I na koniec znowu cenota, ale znowu zupełnie odmienna od poprzedniej. W końcu będąc na Jukatanie chodzisz śladami Majów i oglądasz twory geologiczne charakterystyczne jedynie dla tego miejsca. Tradycyjny wyjazd z hotelu o nieludzkiej godzinie i niestety obawa, kogo tym razem bogowie Majów ześlą nam, jako przewodnika. W mroku przedświtu pod hotel podjechał mały busik, z którego wysiadła… pani Justynka! Kamień z serca! Przywitaliśmy się, jak starzy znajomi, co pół życia przeżyli na jednej ulicy. Już wiedzieliśmy, ze będzie fajnie. Busik zebrał jeszcze kilka osób z różnych hoteli na wybrzeżu i ruszyliśmy w drogę w głąb lądu w kierunku Valladolid. Wyraziłem zdziwienie, że jest nas tak mało, ale pani Justyna powiedziała, że jest jeszcze cały, wielki i pełny autokar (pod kierownictwem pani Pauliny), a ponieważ nie wszyscy chętni się zmieścili, to biuro dołożyło jeszcze tego busika. A ona zobaczywszy na liście nasze nazwiska zdecydowała się dowodzić właśnie busikiem, bo sympatycznie się z nami gada. Z wzajemnością! Na początek poskarżyliśmy się delikatnie na panią przewodnik z Chichen i okazało się, że nie my jedni poczuliśmy ducha paranoi. Inne osoby też się skarżyły, że było… hmmm… dziwnie. Jednak pani Justyna nie miała żadnych informacji na temat tej dziwnej osoby. Sama za to nie zawiodła naszych oczekiwań i przez całą drogę i całą wycieczkę utrzymywała nieodmiennie wysoki poziom. Było wesoło, ciekawie i na temat, chociaż pani Justyna była w Meksyku od roku, a nie od kilkunastu lat. Zasugerowałem, żeby może za długo nie zostawała, bo jak się jej też tak porobi, to będzie lipa… Mniejsza o te drobne sprawy personalne. Busik zmierzał w stronę Valladolid – niewielkiego miasteczka w głębi lądu zamieszkanego głównie przez miejscowych i bez jakiejś konkretnej bazy turystycznej. Kto to właściwie są ci miejscowi? Okazuje się, że większość z nich to realni potomkowie Majów czystej krwi, nie skundleni jeszcze nawet do tej pory przez Hiszpanów ani inne nacje. Mówiąc krótko przybyszom zza wielkiej wody nie udało się wykończyć tego ludu ani mieczem, ani przywleczonymi chorobami. Kultura Majów zaczęła podupadać jeszcze przed przybyciem Europejczyków, jednak oni sami przetrwali i mają się dobrze. Zachowali także swój język. Wśród ponad 30 dialektów „Majańskiego” jedynie dwa uważa się za wymarłe, wszystkie pozostałe są w ciągłym, codziennym użyciu. Nadal żyją na ziemi swoich przodków, choć nie budują piramid i nie składają ofiar z ludzi (a w każdym razie się z tym nie afiszują).

Targ Donato Bates
Targ Donato Bates

W Valladolid na początek podjechaliśmy na targ. Ale taki prawdziwy targ, na którym sprzedają i kupują tylko mieszkańcy miasteczka i okoliczni rolnicy. Zero pamiątek, za to stosy owoców i warzyw, miody, oliwy, jakieś placki i przeróżne inne produkty spożywcze nie znane mi z nazwy, smaku ani przeznaczenia. Za to mające jedną cechę wspólną – od razu widać, że wszystko zostało istotnie wyprodukowane w gospodarstwach domowych z własnych produktów. Nic z fabryki. Część targu jest w sporej hali, część na zewnątrz w podcieniach dookoła budynku, a jeszcze kawałek pod wielkim drzewem po drugiej stronie ulicy. Nie bardzo mamy potrzebę coś kupować, ale z zainteresowaniem oglądamy produkty. O wtopieniu się w tłum nie ma mowy. Po pierwsze właściwie wszystkie miejscowe kobiety sprzedające na targu są ubrane w tradycyjny strój: prosta biała sukienka z kwiatowym haftem (jakoś im nie przeszkadza, że wszystkie wyglądają tak samo). Po drugie wystawaliśmy o wysokość głowy ponad wszystkimi wokół (także mężczyznami). Średni wzrost Majów wynosi ok. 150cm, a podobno w czasach ich świetności było jeszcze mniej. Złośliwi twierdzą, że kurduplom łatwiej się było przez zarośla przedzierać :). Z kolei biolodzy utrzymują, że pijąc wodę z cenot o wysokiej zawartości wapnia, szybko mineralizowały im się kości i dalej nie rośli. Co dziwne, tak niski wzrost nie dotyczył wcale wszystkich tutejszych plemion. Aztekowie, którzy żyli na otwartych przestrzeniach, byli wysocy i podobno na początku nawet wojen nie chcieli z Majami prowadzić, bo uważali ich za jakieś małpowate stwory wyłażące czasem z lasu. Dziwne. Tym bardziej, że przecież wszystkie ludy ameryki mają wspólnych przodków. Kontynent amerykański został przez naszą rasę zasiedlony najpóźniej ze wszystkich. Wyszliśmy z matki Afryki i rozleźliśmy się stamtąd po Europie, Azji, Oceanii i Australii, bo zwyczajnie wszędzie było blisko. Można było przejść suchą łapą, albo przepłynąć kawałek na byle czym. Z obydwoma Amerykami jest już znacznie gorzej – trawersata Atlantyku, to nie jest zadanie dla małpowatych z dzidami. Ale jesteśmy ekspansywnym gatunkiem, więc jak nie dało się w lewo, to poszliśmy w prawo – kiedy w chłodniejszych czasach zamarzła cieśnina Beringa, to nasi lekko kudłaci przodkowie przeleźli po lodzie na Alaskę i stamtąd stopniowo coraz dalej na południe. Wynikałoby z tego, że najpóźniej skolonizowaliśmy Ziemię Ognistą i przylądek Horn. Z powodu takiej właśnie drogi ekspansji, rdzenna ludność Ameryki (znaczy Indianie), ma większość genów pochodzących z Azji, co zresztą doskonale widać do dzisiaj. Niektórych z nich naprawdę nietrudno pomylić (szczególnie białym) na przykład z Koreańczykami. Ale oddaliłem się jakoś daleko od targu w Valladolid… Połaziwszy trochę, mimowolnie patrząc na wszystkich z góry, zdecydowaliśmy się jednak wesprzeć miejscowy handel i kupiliśmy trochę miodu z domowych pasiek. Podobno ma oryginalny smak, ale jeszcze leży nie spróbowany, więc nie mogę potwierdzić.

Z targu podjechaliśmy kawałek na centralny skwerek Valladolid. Kwadratowy placyk, sporo oryginalnej zieleni, fontanna, wokół trochę sklepów i oczywiście kościółek. Tam kościółek… katedra! Świętego Gerwazego, żeby być ścisłym. Jakakolwiek nie byłaby oficjalna nazwa, to obejrzawszy budowlę od zewnątrz i od środka stwierdziliśmy, że już słowo „kościółek” jest trochę na wyrost. Ale to według europejskich standardów. Bo na zdrowy rozum, to Katedra Św. Gerwazego w Valladolid jest akurat taka, jaka powinna być w takiej mieścinie. Skromna budowla, której wybudowanie i utrzymanie nie kosztuje mieszkańców krocie. Przecież wierni się bez problemu pomieszczą, wewnątrz jest wszystko, co niezbędne do odprawienia obrzędów, a że trochę zniszczone i raczej skromne? To pewnie spodobało by się papieżowi Franciszkowi (choć naszym purpurowym pasibrzuchom już na pewno nie). Obeszliśmy skwerek, zrobiliśmy zdjęcia, zajrzeliśmy do sklepików i była pora lunchu. Zjedliśmy go w pobliskiej restauracji i byliśmy już gotowi do głównej atrakcji dnia, czyli odwiedzeniu kolejnego miasta Majów – Coba.

Katedra Św. Gerwazego
Katedra Św. Gerwazego

Budowle Majów w Chichen Itza stoją w większości na płaskim, otwartym terenie. Jest tam przestrzeń z równiutką trawą, która mi osobiście skojarzyła się wręcz z polem golfowym. Kiedy dotarliśmy do Coby nie zobaczyliśmy żadnych piramid, świątyń ani w ogóle budowli. Zobaczyliśmy tylko dżunglę. Wszystkie zabudowania Coby toną w morzu zieleni. Trzeba tu jeszcze wyjaśnić, że dżungla Jukatanu, to nie zielone piekło wysokości katedry (europejskiej), jakie widuje się na filmach. Ze względu na budowę geologiczną półwyspu, a więc brak grubej warstwy gleby i skalne, wapienne podłoże rośliny nie mają warunków do nieograniczonego rozwoju. Szansę mają te, które są w stanie przebić korzeniami wapienne skały i sięgnąć nimi tak głęboko, aż znajdą podziemne cieki wodne. Szanse mają jeszcze te, które nauczyły się podkradać wodę tym pierwszym. Ceiba to święte drzewo Majów. Drzewo wielkie i potężne. Znane są egzemplarze osiągające 70m wysokości. Z drugiej strony korzenie kruszą skały i sięgają kilkadziesiąt metrów w głąb gruntu do wody. Wszechświat Majów składał się z królestwa niebieskiego, królestwa ziemskiego i świata podziemnego. Potężne drzewo łączyło wszystkie te pierwiastki. Jak to zwykle bywa, znaleźli się chętni, żeby posilić się w cieniu wielkiego. Dużo roślin nauczyło się oplatać swoimi korzeniami, płytką część potężnych korzeni Ceiby i bezpośrednio stamtąd podkradać wodę i składniki odżywcze. Wędrując przez dżunglę w Cobie nie spotkaliśmy tak okazałych drzew, jednak nawet mniejsze egzemplarze Ceiby od razu zwracają na siebie uwagę. Dżungla jest gęsta, splątana i niedostępna, ale na pewno nie bardzo wysoka. Kolejna różnica w stosunku do Chichen, to obszar, na którym znajduje się miasto. W Chichen przeszedłszy kilkaset metrów, może kilometr, obeszliśmy cały inwentarz. Tutaj żeby od pierwszych budowli dojść do najwyżej piramidy, zajrzeć do kilku innych budowli i wrócić trzeba było przejść niemal 5km. Nie dziwne, że kwitnie wypożyczalnia rowerów i usługa riksz, które wożą co mniej ruchawych turystów kilkukilometrową drogą przez dżunglę. Nie skorzystaliśmy. Spacer przez las był bardzo przyjemny. Nie było tropikalnego upału, ani obezwładniającej wilgotności. Owszem ciepło, ale do wytrzymania. Po dżungli rozrzuconych było sporo okazałych budowli i średniej wielkości piramid. W wielu miejscach widać, jak drzewa dosłownie wwiercają się korzeniami w kamień i porastają całe kamienne mury. Niesamowite.

La Iglesia
La Iglesia

Tu też było boisko do peloty, ale przy tym z Itza wyglądało jak Orlik przy Stadionie Narodowym. Za to główna piramida… wręcz odwrotnie. Ta w Chichen – dwadzieścia kilka metrów wysokości, a tutejsza „Nuhoch Mul” – 42m.  No i główna atrakcja, która właściwie przywiodła nas na tę wycieczkę: na najwyższą piramidę Coby można wchodzić! Na samiutką górę! Przez całą długość południowo-zachodniej ściany jest ułożona lina grubości ręki. Leży wprawdzie bezpośrednio na „schodach”, ale i tak ułatwia wchodzenie, a szczególnie schodzenie. Zanim jednak rzuciliśmy się na zdobywanie szczytów, pani Justynka razem z miejscowym przewodnikiem, którego nam przydzielono z urzędu, wprowadziła nas w temat. Przewodnik był rodowitym Majem czystej krwi, na dowód czego miał przede wszystkim swój wzrost :). Jak już był, to postanowiliśmy go mocno wykorzystać. Za pośrednictwem pani Justyny musiał odpowiedzieć na całe mnóstwo pytań, które zaczęły się na niego sypać z naszej grupki. Pani Justyna tłumaczyła, ale z hiszpańskiego, a nie majańskiego :). Zdawanie egzaminu z wszechwiedzy trwało tak długo, że na koniec wycieczki wpadliśmy w poważny niedoczas. Jednak Maja był świetnie przygotowany. Wiedział wszystko, o co był pytany, a dodatkowo miał segregator z mnóstwem rysunków i zdjęć i większość zagadnień tłumaczył nam pokazując dodatkowo odpowiednie obrazki. To bardzo uatrakcyjniało przekaz.

Przewodnik
Przewodnik

Koniec końców, nasyciwszy ciekawość, trzeba było spróbować swoich sił w zdobywaniu stromej, kamiennej góry. Piramida składa się z 7 platform, które były dobudowywane co 52 lata. W kalendarzu Majów okres 52 lat, to powtarzający się cykl, jak dla nas jeden wiek. Spojrzawszy na piramidę pomyślałem, ze przez te 52 lata musieli za każdym razem gromadzić kamienie, żeby potem dobudować z nich kolejną platformę. Jak budowali? Prosto: nosili na plecach głazy o wadze kilkudziesięciu kilogramów. Właściwie to głównie niewolnicy nosili, ale po tylu latach chyba już nikt nie żywi do nikogo urazy. Tu nie ma wielotonowych bloków skalnych, jak w Egipcie, więc nie ma i wielkiej zagadki budowlanej. Wszystkie siedem platform jest w środkowej części ściany przykryte jednym ciągiem „schodów”, a na tych schodach dodatkowo leży wspomniana lina, solidnie zakotwiczona na szczycie. Niezastąpiona pani Justynka zgodziła się robić nam zdjęcia z dołu aparatem, który jej zostawiliśmy, a my z drugim aparatem ruszyliśmy pod górę. Dzięki temu mamy fotki i z dołu i ze szczytu piramidy. Pokonanie czterdziestometrowej wysokości w pełnym słońcu, po kamiennych stopniach sięgających kolan to było jakieś wyzwanie. Szczególnie dla mnie, bo nie zdążyłem się w porę odchudzić. Jednak minęło bez wielkich przeżyć. Widok z góry był wspaniały – zielone morze koron drzew po horyzont i tylko gdzieniegdzie wystające z niego szczyty innych budowli starożytnego miasta Indian.

Widok z piramidy Nohoch Mul
Widok z piramidy Nohoch Mul

W okresie świetności Coba miała 70km2 powierzchni, około sześć i pół tysiąca budowli i pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, więc żartów nie ma. Warto zaznaczyć, że obecnie odkryto ponownie jedynie kilkadziesiąt z tych tysięcy zabudowań – resztę pochłonęła dżungla. Podziwiamy widok, robimy zdjęcia, pozujemy pani Justynie, która u stóp piramidy wygląda z tej wysokości, jak mrówka i trzeba się brać za schodzenie. A tu już gorzej. Raz, że nogi zmęczone wchodzeniem trochę się buntują, dwa, że schodzenie ogólnie jest zawsze trudniejsze, o czym doskonale wiedzą alpiniści, trzy, że mamy na nogach sandałki, a nie trapery z rakami, a właśnie takie by się przydały. Dlaczego? A dlatego, bo setki tysięcy turystów wchodząc i schodząc z piramidy, wyślizgało butami kamienne stopnie tak, że kamień wygląda, jak wypolerowany na wysoki połysk. I takiż właśnie jest śliski. Wspomniałem los Amerykanki turlającej się z El Castillo w Chichen i zdecydowanym ruchem chwyciłem się liny, którą przy wchodzeniu raczej ignorowałem. Trzymanie się liny było dużo bezpieczniejsze, ale cholernie niewygodnie, bo leżała bezpośrednio na stopniach, po których schodziliśmy. Siłą rzeczy przygięliśmy się na jeden bok i w takiej pozycji schodziliśmy, ostrożnie wybierając stopami co mniej wyślizgane miejsca. Skutkiem tego właściwie całe obciążenie schodzenia przyjęła na siebie jedna noga. Końcowy odcinek zejścia Iwonka pokonała dosłownie na tyłku, a ja jakoś doszedłem na tej jednej nodze, ale potem okazało się, że zrobiłem tym poważny błąd.

Piramida Nohoch Mul
Piramida Nohoch Mul

W końcu ostatnie osoby z naszej grupy zeszły na dół, wypiliśmy resztki posiadanej wody łapczywie, jak wielbłądy po przejściu „na sucho” całej pustyni i ktoś spojrzał na zegarek. A była już najwyższa pora wracać, żeby zdążyć na ostatni punkt wycieczki. Mimo wszystko szybko strzeliliśmy sobie jeszcze fotki z Majem-przewodnikiem na tle piramidy i wysłuchaliśmy jego krótkiego przemówienia wygłoszonego w języku Majów. Nikt wprawdzie nie wiedział, czy facet mówi coś miłego, czy nas obraża, ale słuchanie słów pamiętających budowniczych miasta w dżungli było intrygujące.

Powrót do autobusu drogą przez dżunglę prawie biegiem. Rodzina z małym dzieckiem zdecydowała się jednak na rikszę. Gdzie nam się tak spieszyło? Do kolejnej cenoty. Ostatni już punkt ostatniej naszej wycieczki po Jukatanie. Jak różne miasta Majów, tak różne cenoty. Tym razem mała, kameralna i zamknięta. W głąb prowadził jedynie wąski korytarz z drewnianymi schodami przypominającymi raczej drabinę. Chciałem energicznie zejść na dół, ale zatrzymałem się gwałtownie po pierwszym stopniu. Lewa noga mi się nie zgina. Ki czort? Ale patrzę, a Iwonce też się nie zgina… Też lewa. Olśnienie: schodziliśmy z piramidy na jednej nodze. Lewej. Jakoż i szybko dopadła nas zemsta Majów. Kuśtykając na dół po jednym schodku na prawej nodze, jak emeryt-rencista z pierwszą grupą inwalidzką, wspomniałem los niewolników budujących piramidę. O ile pamiętam, nie niosłem na plecach 50-kilogramowego kacaja i wszedłem na górę tylko raz. A i tak zamiast jednej nogi mam drewnianą protezę, którą właśnie rytmicznie postukuję o schody prowadzące w głąb podziemnego korytarza. Lipa. Jednak warto było zejść na dół nawet o jednej nodze.

W ciemnościach rozjaśnionych jedynie sztucznym światłem, rozciągała się podziemna grota. Sporą jej część stanowiło turkusowe jeziorko z wodą przejrzystą, jak kryształ. Ze stropu zwieszały się stalaktyty, ze spągu (dna) wyrastały stalagmity a strop podparty był centralną kamienną kolumną (fachowo: stalagnatem) powstałą z połączenia stalaktytu ze stalagmitem. Doskonałe miejsce na lekcję geologii. Gdzieniegdzie na ścianach widać sploty korzeni drzew, niczym poskręcane liny, które przebiły się przez skałę do wody aż na tą głębokość. Niesamowite. Miejsce piękne i nie mające właściwie nic wspólnego z cenotą, w której kąpaliśmy się poprzednio. Warto było kuśtykać. Chłodna, krystaliczna woda działa jak balsam, na sponiewierane nogi. Można by tak długo stać i cieszyć się widokiem i odczuciami. Jednak przyjechaliśmy późno i nie mamy wiele czasu. Takie miejsca są zawsze wyzwaniem dla fotografa. Kompletną klęskę ponoszą zawsze wszyscy, którzy uważają, ze na zdjęciu będzie to, co oni widzą oczami. Nic bardziej mylnego. Aparat widzi co innego, niż ludzkie oko. Przede wszystkim ze względu na bardzo trudne oświetlenie. W grocie pali się jedna normalna lampa żarowa dające ciepłe, żółte światło i jedna rtęciówka – biało-sina. Nie ma właściwie nic w neutralnym, szarym kolorze, jako punkt odniesienia. Zielona woda, piaskowe skały. Nierozwiązalny problem balansu bieli. Nie dość, że światło ma tak upiorne kolory, to jeszcze jest go zwyczajnie mało. Ciemno i tyle. Próba użycia niewielkiej lampy błyskowej, do tego zainstalowanej bezpośrednio na aparacie, skończy się katastrofą. Nawet nie próbuję. Na rozstawianie profesjonalnego oświetlenia po grocie też jakby nie ma warunków :). Przestawiam aparat na format natywny RAW (zamiast standardowych JPG-ów) – odtworzeniem poprawnych kolorów będę się martwił przy obróbce w komputerze. Fotografuję wszystko dookoła, pilnując tylko czasu naświetlania, żeby w ciemnicy nie zrobić poruszonych zdjęć (statywu na dół też nie targałem). Nieskromnie przyznam, że jestem bardzo dumny ze zrobionych tam zdjęć. W sumie ładniej wyszło na zdjęciach, niż było na żywo :). Spora w tym zasługa przyzwoitego sprzętu, ale trzeba było umieć go użyć. O.

Cenota Tankach-Ha
Cenota Tankach-Ha

Wizyta w małej cenocie była niestety ostatnią atrakcją wykraczającą poza byczenie się w hotelu i spacerowanie po plaży. Do końca pobytu zostały nam dwa dni, które wykorzystaliśmy właśnie na powyższe. Na lotnisku w Cancun czekał na nas Dreamliner „Franek”. Zatkało mnie. Jak to możliwe, że w polskim piekiełku jeden z głównych samolotów narodowego przewoźnika nie nosi imienia tragicznego bohatera, zamordowanego powstańca, wieszcza narodowego ewentualnie bohaterskiego generała lub choćby nazwy jednego z nieudanych zrywów narodowych naszej trudnej historii?! Czytam uważnie jeszcze raz, ale nie ma cienia wątpliwości: wielkie litery na przodzie kadłuba układają się w krótkie słowo „Franek”. Zagadka nurtowała mnie do tego stopnia, że po powrocie sprawdziłem pochodzenie tej oryginalnej nazwy. Jakoż i tajemnica rychło prysła – nazwę samolotu wybrali w internetowym plebiscycie pasażerowie. Co by nie mówić o mitycznych Internautach, to tym razem wykazali się wyjątkowo zdrowym i niezmąconym rozsądkiem. Franek zabrał nas z powrotem do domu bez żadnych przygód, które akurat tam były najmniej potrzebne, a Polska powitała zupełnie bezśnieżną i wcale nie zimną zimą. W sumie nie mam nic przeciwko temu. Gdzie następnym razem? Ano mamy bardzo ambitny plan, ale jego realizacja zależy głównie od tego, czy właśnie wspomniane Dreamlinery będą nadal udostępnione w czarterach w 2016 roku. Plan, bowiem, łączy się z lotem tak samo długim, jak do Meksyku… Jeśli się uda, to na moim blogu z pewnością pojawi się kolejny wpis.

Dzięki za doczytanie do samego końca…

Rzym

Relacja z wycieczki do Rzymu

Październik 2014

[google_map_easy id=”4″]

Część 1 – jak do tego doszło

– Wiesz, że na zimę zawieszają loty z Lublina do Rzymu?
– No słyszałem. A co?
– A bo daaawno byliśmy w Rzymie. I zdjęcia z Rzymu nie mamy żadnego. I z tego lotniska naszego jeszcze nigdzie nie polecieliśmy. I zimno u nas się zrobiło, a w Rzymie ciepło, słonecznie ale upałów już nie ma…
Taką niewinną rozmową zaczęła się nasza ostatnia wyjazdowa przygoda. Znam żonę od tylu lat, że doskonale wiem, co jej po głowie chodzi, kiedy rozmawia ze mną w ten sposób. Potrzebowałem jednak dodatkowych informacji, żeby sobie uściślić, czego się właściwie ode mnie oczekuje…
– A co, znalazłaś jakąś wycieczkę z Lublina?
– A gdzie tam! Nic nie ma! Z Warszawy jest tylko Citi-Tour po Rzymie.
Zacząłem się trochę gubić.
– To… znaczy o co chodzi? Jest jakaś wycieczka, czy nie ma?
– No wycieczki nie ma, ale jest samolot. Wiesz… ludzie w internecie opisują, jak to sobie sami wszystko zorganizowali, załatwili, pojechali bez żadnego biura, zobaczyli, co chcieli i jeszcze taniej ich wyniosło.
– Sugerujesz, że sami mamy sobie zorganizować wyjazd do Rzymu?
– No ja wiem? Ja już wpadłam na ten pomysł, czyli najważniejsze sama zrobiłam.
– Jasne…
W taki właśnie sposób żona zwykle mnie „włącza”. Typowe psychologiczne zagranie pod męską ambicję: „Hipotetyczni ONI sobie zorganizowali, załatwili, wszystko im się udało, a ty taki mądry, to nie umiesz, nie dasz rady?!”. Cóż mi pozostało? Musiałem przecież udowodnić, że nie jestem gorszy (głupszy), niż ONI!

W Rzymie faktycznie już byliśmy. Jeśli mnie pamięć nie myli, to był rok 1988. Z obecną żoną, wtedy jeszcze „sympatią” (tak się kiedyś mówiło na laskę) znaliśmy się dwa lata. W Polsce była komuna. Ona chodziła do szkoły, ja studiowałem. Były wakacje. Mój tata wpadł na pomysł tej wycieczki. Właściwie nie wiem do dzisiaj, co mu przyświecało. W każdym razie zaproponował, że możemy pojechać do Rzymu i jak rodzice się zgodzą, to możemy ze sobą zabrać Iwonkę. Ona miała siedemnaście lat, ja dwadzieścia dwa, a rodzice się zgodzili. Znowu nie wiem dlaczego. Uświadomiłem sobie, że w ogóle jakoś niewiele wiem. Tamta wyprawa była na miarę czasów i możliwości: jechaliśmy samochodem, w tym samochodzie spaliśmy po drodze (w trzy osoby), a zakwaterowanie na miejscu to był namiot na kempingu pod Rzymem w Lido di Ostia, niedaleko od morza. Ale wtedy taka wycieczka była dla nas fajniejsza, niż dzisiaj rejs dookoła świata w apartamencie prezydenckim na Queen Mary 2. Namiot na lipnym kempingu był super-czadowy. Spanie w samochodzie z nogami poskładanymi jak scyzoryk, to prawdziwy smak przygody. Bardziej, niż skromne środki finansowe, nie miały w ogóle znaczenia. Młodzieńczy wiek rządzi się innymi prawami. Mieszkaliśmy na tym kempingu w lasku, chodziliśmy nad morze, robiliśmy sobie skromne kanapki – do dzisiaj pamiętam polskie mielonki i włoskie, podłużne pomidory – wówczas prawdziwe delicje. Na tyle mogliśmy sobie pozwolić, ale wówczas to były najwspanialsze wakacje w życiu!

No i faktycznie wybraliśmy się raz na wycieczkę do Rzymu. Od naszego kempingu jakieś 25-30km. Oczywiście pojechaliśmy na Plac Św. Piotra i do Koloseum. Może jeszcze gdzieś, ale tylko tyle pamiętam :). Rzym nie był tak obłędnie zapchany samochodami, jak dzisiaj, więc można było czasem gdzieś zaparkować. Żeby wejść do Bazyliki nie trzeba było stać w 2-godzinnej kolejce, tylko normalnie przechodziło się przez drzwi wejściowe. W okolicach Koloseum i w całym Rzymie Antycznym niepodzielnie rządziły tłuste koty. Do dziś je pamiętam. Turystów za to nie pamiętam, więc pewnie nie stanowili grupy wartej zapamiętania. Dopiero całe lata później rozpoczął się boom turystyczny i zwiedzanie Rzymu przestało być wycieczką, a stało się bezlitosną walką o przetrwanie wśród zdziczałych hord, drapieżnych zwiedzaczy z całego globu.

No więc pojechaliśmy wtedy na tę wycieczkę do Rzymu, ale pewnie z emocji, aparat fotograficzny został w namiocie na kempingu… Wtedy to nie był dla mnie jakiś specjalny problem, bo fotografia nie była jeszcze moją życiową pasją. Został, to został, przecież bez niego i tak mogliśmy zobaczyć Rzym. Ale skutek był właśnie taki, że z samego Rzymu nie mamy ani jednego zdjęcia, co trafnie przypomniała mi żona. Młodszym czytelnikom wyjaśnię, że aparatów fotograficznych w komórkach też nie było. Głównie dlatego, że nie było komórek.

Tak więc nie mamy zdjęć z Rzymu, jednak zostało kilka fotek z kempingu i znad Morza Tyrreńskiego. Szczególnie jedno z tych zdjęć przypomniało mi się, kiedy zacząłem zastanawiać się nad zorganizowaniem naszej wycieczki. Pstryknąłem Iwonkę opartą o balustradę małego mostku nad kanałem wpadającym do morza. Dosyć charakterystyczne miejsce. Pomyślałem, że mimo upływu blisko 30 lat, mógłbym spróbować je odszukać. GPS-a też wtedy nie było, za to dzisiaj jest do dyspozycji wszystko: bardzo dokładne mapy, zdjęcia satelitarne i przede wszystkim Google Street View, z którym wiązałem największe nadzieje. Godzinę zajęło mi odszukanie właściwego miejsca. Kolejną godzinę upewnienie się, że to jest naprawdę właściwe miejsce i nie ma żadnego podobnego w okolicy. Bardzo dużo się zmieniło, ale kilka charakterystycznych szczegółów zostało – stare betonowe słupki podtrzymujące barierkę mostu i przede wszystkim ukształtowanie terenu przy ujściu kanału do morza. Może by tak po ponad ćwierćwieczu odwiedzić stare kąty?…

Tymczasem trzeba było samemu w ogóle wszystko zorganizować. Nigdy jeszcze tego nie robiłem na zagraniczny wyjazd. Żona zapewniała, że jak by się nie ułożyło, to i tak będzie dobrze, ale ja doskonale wiem, że ona nie wybacza porażek. A już w szczególności nie wybacza ich w milczeniu. Zostałem wygoniony na trochę kruchy lód… Nie wiem, jak ludzie żyli przed epoką internetu, ale nie musiałem tego sprawdzać – miałem internet i nie zawahałem się go użyć. Najpierw zamówiłem w Empiku turystyczny przewodnik po Rzymie, po czym wziąłem się za logistyczną część przygotowań. Najpierw samolot. Nie… może najpierw hotel? No bo jak kupię bilety lotnicze, a potem będzie problem z hotelem? A jak zapłacę za hotel, a tymczasem skończą się miejsca w samolocie? Szlag. Zaczynałem doceniać pracę biur podróży :). Na logikę: samolot jest jeden (i to ostatni w tym roku), a hoteli w Rzymie zatrzęsienie. Najpierw bilety lotnicze. I pierwszy problem: na dwa dni potrzebujemy maksymalnie jednej walizki (obyłoby się z bagażem podręcznym, ale wykałaczka to na pokładzie narzędzie zbrodni, nie wspominając śmiercionośnego dezodorantu), a przez internet można kupić bagaż rejestrowy albo dla obu osób, albo dla żadnej. W myśli pogratulowałem głupoty projektantowi strony internetowej do zakupu biletów i z obrzydzeniem chwyciłem za telefon. Wszystko jasne – jedną walizkę dokupimy bez problemu na lotnisku. Zatem kupiłem bilety bez bagaży – karta kredytowa kwiknęła i klamka zapadła – teraz już trzeba jechać.

Zacząłem na Bookingu szukać hotelu. Oczywiście problemem nie jest brak ofert, tylko ich nieskończona ilość. Jak wybrać? Czym się kierować? Jak taniocha, to pewnie nie bez powodu. Z kolei jaki sens pakować się w drogi hotel, kiedy mamy w nim spędzić wyłącznie trzy noce i to nawet nie całe? Nie ma czasu na długie dojazdy, więc ważna lokalizacja. Co będziemy zwiedzać? Mamy dokładnie dwa dni. To już wiadomo, gdzie szukać hotelu – blisko wszystkiego :). Znalazłem, wydawało mi się, rozsądny. Zarezerwowałem. Co dalej?

Wylądujemy na Leonardo Da Vinci w Fumicino w piątek wieczorem. Do Rzymu 30km i jeszcze trzeba znaleźć hotel. Taksówka? Za taki kurs sałaciarz puści nas z torbami. Pociąg, potem na piechotę, bo hotel blisko stacji Termini? Mogłoby być, ale nie o tej porze. Samolot powrotny startuje w poniedziałek o 7 rano. Na lotnisku trzeba być dużo wcześniej. Pobudka o 4 rano i dostań się w porę na lotnisko! Kurde! Najlepiej to by mieć samochód… A może faktycznie? Przejrzałem ofertę wypożyczalni na Fumicino, mając na uwadze, że w Rzymie hulajnogi nie ma gdzie zaparkować, a taki samochód, jak nasze Volvo, to by się pewnie nawet w uliczki starego Rzymu nie zmieścił. Jakoż i znalazłem wesoły samochodzik – Smart Fortwo :). Jak sama nazwa wskazuje – maksymalnie dwie osoby (pod warunkiem, że nie mają dużo w kieszeniach). To by nam wystarczyło. Ale Iwonka zapytała, czy nie będzie musiała przez całą drogę z lotniska trzymać walizki za oknem? A bo ja wiem? Na wszelki wypadek sprawdziłem, czy jest z automatyczną skrzynią biegów – moglibyśmy tę walizkę trzymać na zmianę, bo miałbym wolną rękę… Ryzykować ten samochód? Poczytałem chwilę o prowadzeniu samochodu w Rzymie. Wniosek: jak nie urodziłeś się Rzymianinem, to nie próbuj! Parkowanie to abstrakcja, wszyscy jadą jakby nadal powozili rzymskimi rydwanami i w dupie mają przepisy. Trąbią na siebie bez przerwy dla samej przyjemności, wciskają się w każdą dziurę, ścigają wszyscy ze wszystkimi. Nawet drogie i nowe samochody są kompletnie poobijane dookoła. Obrazu kompletnej drogowej sodomii dopełniają tysiące skuterów – zachowują się trochę, jak szerszenie, którym właśnie rozwaliłeś gniazdo. Całe szerokie centrum Rzymu to ZTL (Zona Traffico Limitato) – strefa ograniczonego ruchu. Jest całkowicie wyłączona z ruchu przez większość czasu. Do tego inny obszar w dzień i w nocy i różne godziny w różne dni tygodnia. Cholerna łamigłówka. Nasz hotel i większość tego, co chcemy zwiedzić jest wewnątrz strefy. Super. Mając powyższe na uwadze, wynająłem „smarka”, dla uspokojenia nerwów wykupiłem tylko rozszerzone ubezpieczenie. Całkiem jakbym się zasłonił parasolem przed wybuchem wulkanu.

Teraz PLAN. Plan to podstawa, bo żona mówi, że nawet jak nam się specjalnie nie uda to i tak będzie dobrze, ale ja wiem, że jak mi się nie uda, to dobrze nie będzie. Zresztą sam też przecież chcę maksymalnie wykorzystać czas. Tymczasem przyszedł zamówiony przewodnik. Przejrzałem najpierw mapkę i już wiem: Watykan, Rzym Antyczny, najbardziej znane bazyliki i może cokolwiek w historycznym centrum Rzymu? Tam są głównie place i fontanny, ale Rzym składa się z placów i fontann, więc nie ma co wybrzydzać. Więcej nie damy rady, to i tak cholernie ambitny plan. Ile przejdziemy na piechotę? Gdzie jechać metrem, gdzie samochodem? Co, kiedy i w jakiej kolejności? A co i kiedy będzie w ogóle otwarte? Zacząłem głębiej grzebać w przewodniku i internecie. Najbardziej restrykcyjny jest Watykan, resztę można brać z marszu. Żeby tylko wejść do Watykanu (od strony muzeów lub bazyliki) można spędzić w kolejce kilka godzin. A może da się z góry kupić jakiś bilet przez internet? Znowu rzuciłem się na klawiaturę. Jedyne, co znalazłem do zwiedzania w języku polskim, to Ogrody Watykańskie. Umiarkowanie mnie to zainteresowało, ale Iwonkę bardzo. Jedyna pora: sobota 9:15. Cena za dwie osoby okazyjna – 64€. Za powąchanie kwiatków?! No i ta godzina… Według moich obliczeń do hotelu może uda nam się dotrzeć o 23 w piątek, a w sobotę raniutko mam być pod Watykanem? To akurat po drugiej stronie centrum i strefy ZTL. A jak się spóźnisz, to nie wchodzisz. Żona groźnie na mnie spojrzała za to piętrzenie trudności, więc czym prędzej kupiłem te bilety. Już nic więcej z Polski nie można było załatwić, więc pozostało czekać do wyjazdu – został raptem tydzień.

Ten tydzień wykorzystałem na szlifowanie szczegółów. Nie chciałem, żeby mnie coś, gdzieś zaskoczyło. Przeanalizowałem plany lotniska, zapamiętałem układ parkingów i lokalizację wypożyczalni samochodów. Nie będzie pani przewodniczki do zapytania, wszystko trzeba będzie samemu, pod krytycznym okiem żony, która zapewnia, że absolutnie nic takiego nie będzie miało miejsca i pogodnie przyjmie wszystko, co nam los przyniesie. Akurat.

Trzeba nadmienić, że port lotniczy Leonarda Da Vinci jest jakby większy od Lublin Airport. Także całe lotnisko Chopina w Warszawie zamieściłoby się w jednym z wielopiętrowych parkingów Fumicino. Może pas startowy by trochę wystawał, ale niedaleko. Same terminale są pięciopiętrowe. Zawisło nade mną widmo stacji kolejowej w Pekinie. To może być podobna skala. Skala na miarę porażki… Kij z tym. Będę się martwił na miejscu.

Następnie plany Watykanu ze szczególnym uwzględnieniem wejścia od strony Muzeów Watykańskich, bo tamtędy się wchodzi na wycieczkę po ogrodach. Znalazłem w okolicy bardzo duży parking P&R. Jak tam nie zaparkujemy o 8 rano w sobotę, to już nigdzie. Wycieczka z przewodnikiem potrwa ze 2 godziny, ale dalej trzeba będzie samemu. W planie mam Bazylikę, krypty, kopułę bazyliki, Muzea Watykańskie, Kaplicę Sykstyńską. Będzie sukcesem, jak w ogóle trafię w te wszystkie miejsca, nie wspominając o czymś więcej. Jeśli jakimś cudem to wszystko przejdziemy, to udalibyśmy się przez Via Della Concilazione wprost z placu Św. Piotra do zamku Św. Anioła, który jest na drugim końcu tej najsłynniejszej ulicy Rzymu. Zamek stoi nad Tybrem i jest z niego niemal tak piękny widok, jak z kopuły Bazyliki. Wykombinowałem, że jakbyśmy tam byli wieczorem, to mógłbym zrobić nocne zdjęcia miasta i bazyliki. Marzenia.

W porównaniu z sobotnim planem na Watykan, niedziela będzie niemal lajtowa. To jedyny dzień, kiedy nie musimy zrywać się o świcie. Koło samego hotelu mamy bazylikę Santa Maria Maggiore, więc zajrzymy po drodze do Termini. Z Termini metrem do Bazyliki Św. Jana na Lateranie – pierwszej siedziby papieży. Wracamy metrem do Termini, przesiadamy się z linii A na B i jedziemy pod Koloseum. Zwiedzamy Rzym Antyczny (Koloseum, Forum Romanum, wzgórze Palatyn) i piechotą zagłębiamy się w historyczne centrum Rzymu (te place i fontanny). Jakby się udało, to wyszlibyśmy w okolicach Placu Hiszpańskiego i słynnych Hiszpańskich Schodów, a tam znowu mamy metro do Termini. Jak już będziemy martwi ze zmęczenia to do hotelu. Jak będziemy mieli siłę jeszcze się czołgać, to zostaje bazylika Św. Pawła za Murami, do której też można dojechać metrem, tyle, że daleko. A w poniedziałek rano budzik na 4:00!

Pomyślałem, że moje super ambitne i precyzyjne plany w zderzeniu z Rzymską rzeczywistością mogą okazać się fantazjami wariata, który dodatkowo zażył dobre zioło. Żona mnie pocieszyła, że będzie super, jak w ogóle cokolwiek zobaczymy. Ta, jasne.

Piątek w południe – pierwszy raz udajemy się na nasze nowiutkie, lubelskie lotnisko. Bezstresowo – tu nawet nasz York by nie zabłądził. Kupujemy dodatkową walizkę i dowiadujemy się, że można od razu kupić na lot powrotny. Super, nie trzeba będzie szukać biura Carpatair o 5 rano na Fumicino. Nadajemy walizkę, oglądamy dumę Lublina i idziemy do kafejki uzupełnić elektrolity, a Iwonka dodatkowo podnieść poziom cukru. W kafejce pierwszy raz przekazuję Iwonce moje szczegółowe plany na nadchodzące dwa dni. Nie mam pewności, czy po wysłuchaniu mojej prezentacji wspieranej mapami i informacjami na tablecie, spojrzała na mnie z podziwem, czy z politowaniem. Osobiście sam nie bardzo mogłem uwierzyć, że nawymyślałem tyle cudów :).

Niespełna pół godziny później przekonujemy się, że nasze lotnisko pod jednym względem jest jednak przodujące na świecie. Takiej kontroli bezpieczeństwa jeszcze nie przechodziłem. Nawet w Izraelu. W duchu pogratulowałem sobie, że nie mam dziurawych skarpetek albo gaci, bo byłby obciach. Nikt zresztą nie robił dla nas specjalnych wyjątków. Wszyscy pasażerowie po kolei zostali wywróceni na lewą stronę, prześwietleni rentgenem i obmacani w najdrobniejszych zagłębieniach. Dopiero wtedy mogli się wywrócić z powrotem na prawą stronę (znaczy gębą do wierzchu). Jakaś starsza pani miała w torbie lekarstwo (chyba na astmę). Jakimś cudem jej nie zastrzelili, ale pod lufami broni automatycznej została odprowadzona na osobistą. Myślę, że astma jej przeszła od ręki. Pierwsze cudowne ozdrowienie, a jeszcze nawet nie wystartowaliśmy w stronę Rzymu. Mój zatwardziały ateizm został poważnie nadwyrężony. Reszta podróży przebiegła bez niespodzianek. Fokker 100 rumuńskich linii Carpatair był… jakby to ująć? Stary, ale jary :). Za to piloci rewelacyjni – nie pamiętam, żeby któryś z tłumu pilotów Boeingów, z którymi lataliśmy, tak delikatnie posadził samolot na ziemi. Właściwie nie bardzo nawet poczuliśmy, kiedy koła dotknęły pasa. Potem dopiero przyszło mi do głowy, że może chłopaki obawiali się, że jak stukną o ziemię choćby odrobinę mocniej, to cały szajs może się rozlecieć na kawałki… Nie było okazji tego sprawdzić, bo w powrotnej drodze w Lublinie wylądowali z taką samą maestrią.

Część 2 – wspomnienie młodości

W Fumicino, jak w Lublinie rękawa nie było. Wszyscy na piechotkę z manelami, tyle że w Lublinie parę kroków, a na Leonardo Da Vinci kawał po horyzont. Ostatecznie nie niepokojeni przez żadne służby (po Lubelskiej kontroli już naprawdę nie było sensu nic sprawdzać) znaleźliśmy się w hali przylotów. Wielka ta hala. Po pierwsze: odebrać walizkę. Na monitorach znaleźliśmy numer karuzeli, na której powinna pojawić się nasza waliza i udaliśmy się w drogę. Okazało się nawet niedaleko. Dobrze jeszcze nie doszliśmy, kiedy nasz tobół już wyjechał spod ziemi. A ktoś straszył, że się tutaj godzinami czeka na bagaż. Po drugie: wypożyczyć samochód. Pochwalę się, że ani razu nie zmyliłem drogi, a były windy, schody ruchome i długie korytarze z ruchomymi chodnikami. Po drodze cała kupa miejsc, gdzie można było źle skręcić i zgubić się na amen. W wypożyczalni zupełnie nie po włosku, wszystko było dograne i załatwione. Pan podsunął krótki formularz, zainteresował się moim prawem jazdy i oczywiście kartą kredytową, po czym bez zbędnych formalności skierował nas na wielki, piętrowy parking z samochodami. Znowu udało się jakoś trafić, choć znowu było trochę skomplikowanie. Wesoły Smart pomrugał na nas kierunkowskazami, kiedy nacisnąłem pilota. I tu pierwszy problem – nie można otworzyć bagażnika. Kombinowałem kilka minut, w końcu przyszło mi do głowy, że może w ogóle nie ma bagażnika i dlatego się nie otwiera… Ostatecznie pani z wypożyczalni pokazała nam, na czym polega sztuczka, pocieszając, że nikomu, kto nie ma Smarta, nie udaje się za pierwszym razem… Bagażnik był. I był akurat na naszą sporą walizkę i mój plecak. Jak na wymiar. Super. Zapiąłem do przedniej szyby nawigację i rejestrator video (nie jeżdżę bez kamerki) i byliśmy gotowi do drogi. Przesiadka z Volvo XC90 do Smarta, to trochę jak z lokomotywy na rower. Była kupa śmiechu (chyba z nerwów). Ostatecznie samochodzik dał się namówić do współpracy i wyjechaliśmy z lotniska. Jako, że naprawdę szybko uwinęliśmy się ze wszystkim, to była jedyna szansa, żeby odbyć nostalgiczną wycieczkę nad mostek, na którym robiliśmy zdjęcie 26 lat wcześniej. Szybko zdecydowaliśmy, że próbujemy trafić. Przy okazji trochę oswoimy się z samochodem przed wjazdem do samego Rzymu. Kilkanaście kilometrów i mnóstwo emocji potem zatrzymaliśmy się na wiadomym mostku. Wszystko wokół się zmieniło, zresztą była noc, ale miejsce było niewątpliwie to samo. Zrobiliśmy zdjęcia, wspomnieliśmy naszą młodość i jazda do hotelu.

Mostek 1988 vs 2014
Mostek 1988 vs 2014

Droga prowadziła najpierw przez piniowy las, w którym kiedyś dawno był nasz kemping. Niezbadane są koleje ludzkiego życia. Czasem wszystko dziwienie się splata. Ostatecznie trzeba było porzucić wspomnienia, bo z każdym kilometrem wzmagał się ruch i trzeba było coraz bardziej uważać na krewkich kierowców i jednocześnie pilnować drogi. Niektóre uliczki w wiecznym mieście są tak pogmatwane, że nawet nawigacja nie jest w stanie pomóc. Z kolei szerokie ulice nie mają wymalowanych pasów ruchu i wszyscy jadą kupą ze wszystkich stron wciskając się na wariata w każdą lukę. Koszmar jakiś. Myśleliśmy, że w śmiesznym samochodziku będziemy się wyróżniali, ale nic bardziej mylnego – na ulicach było tyle Smartów, co u nas maluchów za komuny. Właściwie co drugi samochód, to Smart. Wtopiliśmy się w tłum.

Odnaleźliśmy hotel bez większych problemów, ale o zaparkowaniu nawet Smarta, nie było mowy. Ciasne uliczki starego Rzymu były późnym wieczorem oblepione samochodami. A każda mniejsza luka upchana na ciasno skuterami. Klapa. Gdyby przyszło mi do głowy wypożyczyć samochód przed rezerwacją hotelu, to szukałbym hotelu z parkingiem. Ale mi nie przyszło. Zrobiliśmy kilka dłuższych rund po okolicy i zaczęliśmy dochodzić do wniosku, że będziemy tak do rana jeździli i nie zaparkujemy. Lipa. Gdzie wolno, to samochody stoją zderzak w zderzak, a gdzie nie wolno, to właśnie nie wolno. Miałem w odwodzie płatny parking piętrowy niedaleko hotelu, ale 30€ z dobę… Kiedy zdesperowani jechaliśmy już w stronę tego parkingu, tuż przed nami wyjechał jeden zaparkowany samochód. Natychmiast wlepiłem wehikułek w dziurę i zaczęliśmy się zastanawiać, czy w tym miejscu wolno. Po dogłębnej analizie okolicznych (sprzecznych ze sobą) znaków, doszliśmy do wniosku, że trochę wolno, a trochę nie. Lewe koła stały na miejscu, gdzie nie wolno, a prawe na miejscu płatnym jeszcze przez dwie najbliższe godziny. Dla uspokojenia sumienia wrzuciłem 2€ do parkomatu, dzięki czemu przynajmniej pół samochodu zaparkowaliśmy legalnie. Iwonka ma niestety naturę przejmującą się przepisami (we Włoszech to żywe kuriozum), więc przez całą noc zastanawiała się, czy nie wlepią nam pół mandatu za lewe pół samochodu. Ja byłem właściwie pewny, że w tej sytuacji mandat mógłby wlepić jedynie policjant z Niemiec lub Szwajcarii patrolujący po nocy ulice Rzymu. Trochę tego nie widziałem, więc spałem spokojnie.

W hotelu też wszystko było zapięte na ostatni guzik. Czekał na nas bardzo uprzejmy pan, zameldował nas, wszystko wyjaśnił, po czym… zamknął biuro i poszedł do domu. Hotel mieścił się na pięterku bardzo starej, Rzymskiej kamienicy. Pokój niewielki, ale za to bardzo wysoki. Po mojemu warto by go przewrócić na bok, bo był sporo wyższy, niż szerszy. Jedyną osobliwością był sposób serwowania śniadania: wszystkie produkty mieliśmy w pokoju, a o 7 rano ktoś na haczyku przed pokojem wieszał koszyczek ze świeżym, ciepłym pieczywem. Nawet nam to pasowało, bo oszczędzało sporo czasu, a wstać musieliśmy bardzo wcześnie, bo bilety do ogrodów watykańskich kupione na sztywną godzinę.

Część 3 – Watykan

Rześki, ale ciepły poranek w Rzymie. Tosty i kawa w pokoju i w drogę. Samochodem oczywiście pies z kulawą nogą się nie zainteresował w nocy. Zmarnowałem tylko 2€ na bilet, ale żona by inaczej nie zasnęła. Wsiadamy (nawiasem mówiąc dla dwóch osób Smart był całkiem wygodny), programujemy nawigację i do Watykanu.

Samochód - zabawka
Samochód – zabawka

Nie ujechaliśmy nawet kilometra, kiedy policjant zawrócił nas z drogi, bo cośtam. Ulica zamknięta, jedźcie sobie inną drogą. No fajnie, ale akurat w tym momencie nie mamy czasu na wycieczki! Ostatecznie Automapa dała się przekonać do zmiany trasy i pojechaliśmy trochę dookoła. W sobotni poranek ruch był jednak spory, jazda mocno emocjonująca :). Ale jakoś daliśmy radę. Na wielki parking Park & Ride dojechaliśmy z małym zapasem. Tu się płaci jedynie 1,50€ za cały dzień, a miejsce na Smarta się ostatecznie znalazło. Zabieramy nasze rzeczy, w końcu Rzym to miasto złodziei :). Do wejścia do Watykanu od strony muzeów mamy kawałek spacerem, ale rezerwa czasu została. Kiedy wychodzimy zza ostatniego rogu ulicy, okazuje się, że przed bramkami wejściowymi kłębi się dziki tłum, nad którym usiłuje zapanować kilka osób z ochrony (nie gwardia szwajcarska) i przewodnicy grup zorganizowanych. My jesteśmy indywidualni. Wciskamy się na wydrę między ludźmi gadającymi we wszystkich językach świata i podsuwamy pod nos strażnikowi bilet wydrukowany z internetu. Ku wściekłości czekających każe nam przechodzić. Wchodzimy biegiem, żeby nas nie zdążyli wyciągnąć z powrotem i zlinczować. No fajnie jesteśmy w środku i co dalej? Wszędzie tłum. Przewodnicy trzymają jakieś chorągiewki na kijkach. My musimy sami odnaleźć właściwe miejsce. Czekając w kolejce do informacji zaczynam od niechcenia czytać, co jest drobnym drukiem napisane na bilecie, który trzymam w ręku. Wszystko wyjaśnione – czytać trzeba! Wychodzimy z kolejki i idziemy prosto na miejsce zbiórki wskazane na bilecie. Trafiamy dobrze, bo wokół słychać trochę więcej polskiego, niż pozostałych języków wieży Babel. Po chwili przychodzi nasza pani przewodniczka i udajemy się do ogrodów.

Ogrody Watykańskie
Ogrody Watykańskie

Ogrody zostały udostępnione zwiedzającym stosunkowo niedawno. Częściowo za Benedykta, ale nieco szerzej dopiero za Franciszka. Zwiedzanie zajęło nam półtorej godziny. Powiem tak: szału nie ma. Ja się bardzo nie znam na zielsku, ale Ci co się ponoć znają mówią to samo. Nie chodzi o to, że coś jest zaniedbane, czy źle zrobione. Ogrodami zajmuje się na stałe 30 ogrodników i choć mają bardzo dużo zajęcia, to wszystko jest ładnie ogarnięte. Roślinność jest bogata i urozmaicona, bo klimat pozwala hodować badyle z różnych stron świata, ale Ogrody Watykańskie to nie tylko rośliny. Właśnie na tym, według mnie polega problem. Ogrody sprawiają wrażenie trochę przypadkowej zbieraniny. Chodzi o to, że kolejni papieże otrzymują przeróżne prezenty od delegacji z różnych stron świata. Prezent dla papieża to dosyć specyficzny temat. Jak to jest na przykład obraz, to pewnie trafi gdzieś do muzeów (chyba, że dziadowski, to po roku, jak wszyscy zapomną wyląduje w magazynie). Ale jak to jest duży dzwon? Został ustawiony w ogrodzie. Spora rzeźba? Do ogrodów. Drzewo? Wiadomo. Fragment muru berlińskiego? Jest w ogrodach. Artystycznie wykonane z ceramiki ławki ogrodowe? Jak sama nazwa wskazuje. I tak dalej. Ogrody są właśnie zbieraniną przeróżnych i przedziwnych podarków z różnych stron świata. Trzeba uczciwie przyznać, że znaczną część tego inwentarza otrzymał Jan Paweł II. Po pierwsze: pontyfikat trwał dosyć długo. Po drugie: papież pielgrzymował po świecie, więc i świat odwdzięczał się papieżowi. Po trzecie: świat mocno się zmienił za panowania JP2 i miał on swój udział w części tych zmian, więc sporo nacji chciało jakoś symbolicznie okazać swoją wdzięczność. Uzbierało się tych darów naprawdę sporo. Jednak patrząc na to z innej strony, można powiedzieć, że „zaśmiecają” one ogrody. Jeśli chcielibyśmy doznać czysto botanicznej uczty duchowej, to powinniśmy odwiedzić ogrody w letniej rezydencji papieży Castel Gandolfo. Niedawno stało się to możliwe (Franciszek skutecznie otwiera papiestwo na świat), jednak logistycznie zajęłoby nam to właściwie cały jeden dzień. Nie tym razem.

Ogrody Watykańskie
Ogrody Watykańskie

Rozstając się z panią przewodniczką zapytałem, jak przedostać się najprościej do Bazyliki, bo chcemy jeszcze do krypt, na kopułę itd, itp. Czy musimy wyjść na zewnątrz i wejść od strony placu Św. Piotra? Pani przewodniczka skinęła, że owszem, możemy tak zrobić – to sobie postoimy kolejne dwie godziny w kolejce, żeby z powrotem wejść na teren Watykanu. Ale jeśli nie mamy na to ochoty, to ponieważ już jesteśmy w Watykanie, należy przejść przez muzea, kaplicę Sykstyńską i do Bazyliki. Hmm… kto pyta, nie błądzi. Ale, ale… pani przewodniczka podjęła temat:
– Co jeszcze chcecie zwiedzić?
– No co… wszystko, co się jeszcze da dzisiaj w Watykanie.
– A bo jakbyście byli zainteresowani, to ja mam teraz kolejną polską grupę, z którą pójdę znowu po ogrodach, potem Muzea Watykańskie, kaplica Sykstyńska, Bazylika i krypty. A po wszystkim pójdziecie sobie na kopułę, bo teraz jest kolejka na dwie godziny, a po południu będzie na dziesięć minut. Ale mogę dołączyć maksymalnie dwie osoby…
Dla pewności szybko nas przeliczyłem. Wyszło mi, że jest nas dwoje… Cena oczywiście standardowa: 64€. Pomyślałem, że nawet nad nami bezbożnikami, ktoś jednak w Watykanie czuwa :). Natychmiast umówiliśmy się z panią przewodnik, że kiedy ona będzie prowadziła nową grupę po ogrodach, zrobimy sobie przerwę (wyjaśniła nam gdzie jest restauracja i kafejka), a po ogrodach dołączymy do grupy. Super nam się udało. A wszystko oczywiście dzięki temu, że żona trochę wymusiła na mnie zakup wycieczki po ogrodach. Nie omieszkała tego przypomnieć, a mi pozostało jedynie przyznać jej rację. Coś tam chyba mamrotałem pod nosem, o tych co mają więcej szczęścia, niż rozumu, ale skumałem, że mnie też to dotyczy, więc zamknąłem japę i udaliśmy się na watykańską pizzę i cappuccino. Pizza była gorsza od mrożonej, a cappuccino w plastikowym kubeczku. Pomyślałem, że Franciszek powinien sam tu przyjść, spróbować pizzy, popatrzeć na profanację włoskiej kawy i jako szef wszystkich szefów w tym państwie, osobiście wywalić z roboty całą obsługę gastronomii, a może i ekskomuniką obłożyć.

Franciszek się niestety nie pojawił, za to dostaliśmy SMS-a od pani przewodniczki, że możemy się już podłączyć. Polska grupa okazała się być wycieczką Ślązoków godojących toko gwaro, że słowa nie mogliśmy zrozumieć. Na szczęście każdy miał w uchu słuchaweczkę i słuchał pani przewodnik. Nie podejmuję się komentować przejścia przez muzea. Po pierwsze zwiedzanie Muzeów Watykańskich w godzinę czy dwie, to jak obejrzenie dwunastoodcinkowego serialu w dwie minuty na przewijaniu. Po drugie nie jestem znawcą sztuki i nawet dużo dłuższe zwiedzanie nie dałoby mi wiele więcej. Może nawet ta wersja na przewijaniu była dla takiego laika, jak ja lepsza.

Muzea Watykańskie
Muzea Watykańskie

Kaplica Sykstyńska robi wspaniałe wrażenie. Została całkowicie odnowiona, prace konserwatorskie trwały wiele lat, ale efekt jest oszałamiający. W kilu miejscach celowo zostawiono freski nieodnowione – dla porównania. Te stare miejsca wyglądają, jak zamalowane czarną farbą. Setki lat palenia świec odcisnęły się kopciem na sklepieniu. Obecnie w kaplicy panuje obozowy wręcz rygor. Wszędzie strażnicy, absolutna cisza (przewodnicy muszą swoim grupom opowiedzieć wszystko wcześniej, bo w samej Sykstynie nie wolno im nawet szeptać). Żadnych zdjęć, żadnych filmów i w ogóle żadnych zbędnych ruchów. Wszyscy przesuwają się w milczeniu przestępując z nogi za nogę z zadartymi głowami i dziobami otwartymi w niemym podziwie. Wyglądają trochę, jak wycieczka pingwinów. Jakby kto spróbował zapalić świeczkę, to pewnie ukrzyżowaliby go publicznie w ogrodach. Ku przestrodze. Nasza pani przewodnik miała jednak w sobie coś z buntownika, bo ośmieliła się trochę do nas szeptać i pokazywać nam palcem, co istotniejsze malowidła. Podobno Michał Anioł namalował wszystkie postacie kompletnie na golasa (jak Pan Bóg ich stworzył). Papież Paweł IV nie mógł ścierpieć tej nieprzyzwoitości. Twierdził, że to wygląda jak rzymskie termy, a nie kaplica. Zażądał wręcz zniszczenia malowideł. Na szczęście dał się namówić na rozwiązanie kompromisowe: uczeń Michała Anioła – Daniele da Volterra domalował wszystkim gacie i inny przyodziewek, przez co zyskał dozgonny przydomek majtkarza Sykstyny.

Po kaplicy przeszliśmy do Bazyliki. Nieodmiennie robi ogromne wrażenie swoim rozmachem. Przystanęliśmy przy grobie naszego papieża, który po beatyfikacji został przeniesiony z krypt, do kaplicy Św. Sebastiana w prawej nawie Bazyliki.

Grób Jana Pawła II
Grób Jana Pawła II

Po zwiedzeniu Bazyliki udaliśmy się do krypt, gdzie zobaczyliśmy grób Św. Piotra oraz miejsce, gdzie przed beatyfikacją spoczywał JP2. To był koniec naszej wycieczki z przewodnikiem. Udaliśmy się w stronę kolejki chętnych do dostania się na kopułę bazyliki. Faktycznie o tej porze czekaliśmy może z dziesięć minut. Do poziomu stropu można dojechać windą, jednak wewnątrz samej kopuły trzeba już samemu pokonać 320 stopni cholernie stromych i ciasnych schodów mieszczących się między dwoma „warstwami” kopuły. Dodatkowo im wyżej, tym bardziej pochylone ściany i trzeba iść wisząc na bok. Ludzi był jednak tłum, wewnątrz kopuły gorąco, jak nieszczęście, schody kręte… Ostrzeżenia na dole dla osób o słabszym zdrowiu były jak najbardziej na miejscu. Małośmy ducha nie wyzionęli. Za to widok z góry – fenomenalny. Owiało nas świeże powietrze i szybko zapomnieliśmy o niewygodach. Co zobaczyliśmy, to już widać na zdjęciach – jest co oglądać. Jednak przy schodzeniu nogi drżały nam już nie na żarty. Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek w życiu chciało mi się tak pić. Dobrze rozumiałem wielbłąda, który zabłądził na pustyni. Jakoś dotarliśmy do poziomu wind i zjechaliśmy na dół. To był ostatni punkt zwiedzania Watykanu. Trzeba przyznać, że wszystko udało się lepiej, niż było zaplanowane. Trochę fartem, ale co z tego. Zobaczyliśmy absolutnie wszystko, co chcieliśmy. Było jeszcze wczesne popołudnie, więc spokojnie mieliśmy czas na drugą część planu – Zamek Świętego Anioła.

Widok z Kopuły Bazyliki
Widok z Kopuły Bazyliki

Wyszliśmy z bazyliki na plac Św. Piotra. Po pierwsze wypiłem duszkiem litr lodowatej coca-coli od pierwszego spotkanego ulicznego sprzedawcy. Na placu Św. Piotra buteleczka kosztuje 8€, ale zapłaciłbym i sto. W końcu ratowałem życie. Iwonka też wydoiła jakiś kolorowy płyn, więc ugasiliśmy pragnienie, podnieśliśmy sobie cukier i zapewniliśmy dawkę kofeiny na resztę dnia. Robiąc zdjęcia w ciepłym świetle popołudnia udaliśmy się spacerkiem przez Via Della Concilazione w stronę Tybru i celu naszego spaceru. Zamek Św. Anioła stoi na drugim końcu ulicy. Ma także wysoko położony taras widokowy, choć oczywiście znacznie niżej, niż kopuła bazyliki i jest z niego piękny widok na Rzym, rzekę i samą bazylikę. Właśnie o to mi chodziło. Zwiedziliśmy pomieszczenia zamku, który jest połączony podziemnym korytarzem z Watykanem i bywał miejscem schronienia papieży w niespokojnych czasach. Wyszliśmy na najwyższy poziom widokowy u stóp rzeźby anioła z mieczem, nacieszyliśmy oczy widokiem, zrobiliśmy zdjęcia i udaliśmy się trochę niżej do restauracji. Nogi mieliśmy jednak sponiewierane po wejściu i zejściu z kopuły. Boleśnie przypominały o sobie na każdych napotkanych schodach. Trudno. Zwiedzanie wymaga poświęceń. W knajpce zamówiliśmy jakieś drinki, coś lekkiego do oszamania, a Iwonka oczywiście wybrała dodatkowo jakieś ciastka. Siedzieliśmy przy stoliku z ładnym widokiem i czekaliśmy na zachód słońca. Właśnie taki miałem plan. O co mi chodziło, to widać na zdjęciach. Przynajmniej niektóre wyszły takie, jak chciałem.

Zachód nad Rzymem
Zachód nad Rzymem

Opuściliśmy zamek, kiedy całkiem się już ściemniło. Przeszliśmy przez most Św. Anioła, żeby mieć piękny widok na oświetloną budowlę i Tybr. Spacerkiem udaliśmy się z powrotem w stronę bazyliki. Idąc środkiem Via della Concilazione jak na dłoni widać partactwo architekta Carla Maderny, który na zlecenie papieża Pawła V przeprowadzał poprawki frontonu Bazyliki. Zgodnie z projektem centralny obelisk na placu Św. Piotra, główne wejście do Bazyliki i kopuła powinny znajdować się w jednej linii. Jednak Maderna był kiepski z matematyki, rąbnął się w obliczeniach i główne wejście wyjechało z tej linii spory kawał w lewo. Niestety tak już zostało.

Trochę krzywo...
Trochę krzywo…

Wracając w stronę bazyliki mogłem zrobić nocne zdjęcia, na których bardzo mi zależało. Na samym placu przed bazyliką posłuchaliśmy pięknej organowej muzyki, która wspaniale dodała nastroju i idealnie pasowała do miejsca i czasu. Zaspokoiwszy potrzeby duchowo-artystyczne zagłębiliśmy się w labirynt ulic na północ od Watykanu w poszukiwaniu parkingu i naszego samochodu-zabawki. Był na miejscu. Przedzierając się przez wieczorny ruch centrum miasta udaliśmy się w stronę hotelu. Znowu wisiało nad nami widmo parkowania, a tym razem musieliśmy zostawić samochód nie na noc, ale na cały następny dzień, bo w niedzielę mieliśmy podróżować tylko metrem. Dobra passa jednak nie mijała, bo pod samym hotelem zastaliśmy wolne miejsce w sam raz na Smarta. Cud. Co z tego, że oznaczone jako parking dla skuterów? Wszystkie samochody obok były dokładnie tak samo zaparkowane. Nawet Iwonka nie miała już większych oporów, więc upchnęliśmy smarka w dziurę i spokojnie poszliśmy parę kroków do hotelu. Nawet jakby jakiś szalony gliniarz miał jakieś uwagi, to powiem mu, że jakbyśmy z żoną przyjechali dwoma skuterami, to zajęlibyśmy akurat tyle samo miejsca na parkingu :).

To był naprawdę super-udany dzień. Udało nam się wszystko, co miałem w planie i nawet więcej. Rewelacja! Nie okazałem się gorszy, niż ONI! 🙂

Część 4 – Rzym (miasto złodziei)

W niedzielę nic nas nie goniło, więc pospaliśmy odrobinkę dłużej. Spokojne śniadanko w pokoju, spakowany plecak i ruszamy w miasto. Tuż przy hotelu jest bazylika Santa Maria Maggiore. Po polsku nazywana też Matki Boskiej Śnieżnej. Dziwna nazwa? Wywodzi się z legendy, według której Maryja przepowiedziała w tym miejscu papieżowi Liberiuszowi mający się wydarzyć następnego dnia cud. Jakoż i nazajutrz następca Św. Piotra na własne oczy zobaczył grubą warstwę śniegu pokrywającą rzymskie wzgórze Eskwilyn. Może i nie byłoby to aż tak dziwne, gdyby nie to, że sprawa miała miejsce w sierpniu. Żeby być ścisłym: 5 sierpnia 352 roku.

Bazylika Matki Boskiej Śnieżnej
Bazylika Matki Boskiej Śnieżnej

Oglądamy, robimy zdjęcia i idziemy dalej na główny węzeł komunikacyjny Rzymu: dworzec Termini. Tu jest główna stacja kolejowa, tu krzyżują się linie metra. Wszystkie dwie :). Trzecia linia jest budowana od wielu lat, ale widać idzie im jeszcze gorzej, niż w Warszawie. Kilka miesięcy temu oglądałem w National Geographic serial o kieszonkowcach. Wprawdzie za światową stolicę tej pradawnej profesji uznano Neapol, ale Rzym zajmował całkiem poczesne miejsce. Klany złodziejskie wywodzą się chyba jeszcze z czasów cezarów, a niezwykłe umiejętności przekazywane są z pokolenia na pokolenie i wciąż rozwijane. To nie są prymitywne złodziejaszki. Od najmłodszych lat ćwiczą zręczność palców, co jest oczywiste, ale w starszym wieku wzbogacają ją o wiedzę z zakresu psychologii, anatomii i pokrewnych dziedzin. To nie jest rzemiosło. To jest sztuka. Film obnażał wiele ze stosowanych przez nich technik i byłem pod sporym wrażeniem profesjonalizmu. Niestety opowiedziałem Iwonce o tym wszystkim jeszcze w samolocie i teraz kiedy tylko zbliżaliśmy się do stacji metra zaczynała automatycznie zrzędzić. -A gdzie masz portfel, a gdzie plecak, a wszystko aby pozapinane? Pilnuj się. A najlepiej to oddaj mi portfel i w ogóle wszystko, bo ciebie zaraz obrobią, a mnie na pewno nie. I tak dalej na tę melodię. Podzieliliśmy kasę, część miała Iwonka, część ja, więc wkładanie wszystkiego z powrotem do jednego koszyka nie miało większego sensu… Ale wytłumacz to kobiecie. W metrze faktycznie kręciły się jakieś dziwne indywidua, a miejscowy Włoch niedwuznacznie ostrzegał nas przed jakimiś Romkami objuczonymi małymi dziećmi, tobołami i cholera wie czym jeszcze, które próbowały koło nas robić sztuczny tłok. Włoch ostentacyjnie pokazał swój portfel i wskazał na szemrane baby. Portfel trzymałem w kieszeni w ręku, telefon w drugiej, a plecak na brzuchu (znaczy brzuchak). Pomyślałem, że prędzej sam wszystko zgubię, niż mnie takie ofermy okradną. Zresztą z serialu wiedziałem, że prawdziwego zawodowca w życiu się nie pozna na oko. Już prędzej mógł nim być elegancki pan, który nas ostrzegał. Niestety całe zamieszanie dodatkowo wzmogło psychozę żony :).

Opuściliśmy metro przy bazylice Św. Jana na Lateranie. To kolejna z wielkich bazylik Rzymu (poza bazyliką Św. Piotra). Jest to pierwsza siedziba papieży (przed Watykanem) i dodatkowo miejsce podpisania traktatów laterańskich pomiędzy Mussolinim i Piusem XI. Na podstawie tych traktatów w 1929 roku Włochy uznały niezależność i niepodległość Watykanu, a papież uznał istnienie państwa Włoskiego. Wielka pięcionawowa bazylika, rzeźby, obrazy, freski. Oglądamy robimy zdjęcia i wracamy do metra (i do zrzędzenia żony).

Bazylika Św. Jana na Lateranie
Bazylika Św. Jana na Lateranie

Wracamy na Termini, przesiadamy się na drugą linię metra i jedziemy pod Koloseum. W metrze spory tłok, pilnuję portfela i reszty rupieci, słucham ostrzeżeń żony. Rutyna. Pod Koloseum naprawdę poważny tłum. Trudno w ogóle znaleźć miejsce, gdzie kończy się kolejka do kas biletowych. Gdzie nie staniemy, to okazuje się, że wcisnęliśmy się przed kogoś… W końcu odnajdujemy koniec właściwy i zajmujemy należne nam miejsce. Turystów przybywa, więc chwilę potem nasz koniec staje się już połową kolejki :). Ogonek posuwa się sporymi skokami – wydedukowałem, że wpuszczają ludzi do środka grupami. Ostatecznie odstaliśmy blisko godzinę, jednak kupiony bilet obejmuje już cały Rzym Antyczny. Więcej kolejek nie będzie. Podobnie, jak w Watykanie – jak już wszedłeś do środka, to możesz łazić wszędzie, gdzie w ogóle wolno. Po kupieniu biletów wychodzimy po wielkich schodach na górę korony Koloseum. Wczorajsze wejście na kopułę bazyliki natychmiast daje o sobie znać – nogi mamy miękkie.

Koloseum
Koloseum

Kiedy byliśmy tu ćwierć wieku temu wszędzie były ruiny i wielkie, tłuste koty. Teraz tłum jest taki, że nawet zagłodzonego kota nie wciśniesz. Nie spotkaliśmy ani jednego. Nie wiem, jaki zły los je spotkał, bo były ich tu naprawdę tysiące. Obchodzimy dookoła Koloseum, robimy zdjęcia. Harmider jest taki, że nawet nie bardzo jestem w stanie odłączyć się od otoczenia i spróbować wyobrazić sobie to miejsce za czasów świetności. Zwykle próbuję tak robić w podobnych okolicznościach. Rydwany, dzikie zwierzęta, gladiatorzy? Nic z tego. Tylko tłum gadających turystów. Wieża Babel. Co drugi trzyma telefon uczepiony do specjalnego kijka i sam sobie robi zdjęcia z patyka. Jakiś obłęd. Opuszczamy Koloseum od strony ruin i udajemy się na wzgórze Palatyn. Wszędzie wokół nieme ruiny, jak milczący świadkowie minionej potęgi cesarstwa. Pani przewodnik z Watykanu uprzedzała, że w Rzymie Antycznym są same kamienie i bez naprawdę dobrego przewodnika trudno jest wydobyć z nich głos historii i spróbować połączyć fragmenty w świadectwo minionych wieków. My nie mamy żadnego przewodnika (tylko papierowy, ale nie o taki chodzi). Oglądamy wszystko usiłując dociec, na co tak naprawdę patrzymy. Niekoniecznie się udaje. Z Palatynu schodzimy na Forum Romanum. Pilnuję się, żeby ktoś nie wsadził mi w oko swojego telefonu na patyku, bo wywijają nimi na wszystkie strony. Zgiełk był pewnie podobny, kiedy to miejsce tętniło życiem tysiące lat temu. Tylko szlachetna łacina – wymarły język imperium, zamieniła się we wszystkie języki współczesnego świata.

Forum Romanum
Forum Romanum

Znowu brak warunków do duchowego zagłębienia się w przeszłość i próby cofnięcia się oczami wyobraźni w otchłań minionych wieków. Rezygnuję i podążam przez Forum Romanum oglądając mijane ruiny i budowle bez większego zrozumienia. Trudno, ale na to nie ma rady. Czegoś takiego się spodziewałem, ale przecież musieliśmy tu przyjechać. Opuszczamy Rzym Antyczny po przeciwnej do Koloseum stronie i zagłębiamy się w ulice historycznego centrum Rzymu. Na początek plac Wenecki i wspaniały, monumentalny Pałac Wenecki. Potem różne inne placyki i uliczki. Generalnie staram się trzymać kierunek na północ, żeby trafić do fontanny di Trevi i potem na plac Hiszpański.

Pałac Wenecki
Pałac Wenecki

Zatrzymujemy się w jakiejś kafejce. Standardowo: lody i kawa. Standardowo kosmiczna cena. Ale miasto wieczne, to ceny kosmiczne. Taki los. Kontroluję mapę w telefonie i wychodzimy na przepiękną fontannę di Trevi. Wszystko się zgadza, tylko fontanny nie ma. Ki czort?! Sprawdzam GPS – jesteśmy na miejscu. Gdzie fontanna? Jest fontanna – pod rusztowaniami, płachtami, zasłonami i co tam jeszcze budowlańcy ustawili, żeby sobie ułatwić, a turystów załatwić. Remont. Di Trevi to nawet nie fontanna na placu, to cały plac stanowiący fontannę. W dawnych czasach napełniano go wodą i inscenizowano na nim bitwy morskie. Cały jeden bok to właściwie fasada budynku o szerokości 20 i wysokości 26 metrów zabudowana rzeźbami dłuta wielkich mistrzów. Z tych rzeźb do fontanny tryska woda. O ile w ogóle coś tryska i jest jakaś woda. Obecnie jedyna woda na placu jest w butelkach wnerwionych turystów. Trudno. Jak się zwiedza Rzym, to nie ma takiej opcji, żeby gdzieś nie trafić na remont. Dobrze, jak tylko jeden…

Nieco zdegustowani idziemy w kierunku placu Hiszpańskiego. Ćwierć wieku temu, też byliśmy na schodach Hiszpańskich. Ale żadna pamiątka po tym nie została. Teraz mam dwa aparaty, fotografujący telefon, GPS zapisujący każdy nasz krok podczas całego dnia zwiedzania. Czasy się zmieniły. Do schodów Hiszpańskich dochodzimy tym razem od góry. Tłum nie do opisania. Schody wielkie i szerokie, a przejść nie bardzo jest którędy. Zwracam uwagę, że zwiedzamy Rzym pod koniec października. Poza okresem wakacyjnym, poza okresem największego nasilenia ruchu turystycznego. Jak tu było w lipcu, nie mogę sobie nawet wyobrazić. Znajdujący się u szczytu schodów XVI-wieczny kościół Św. Trójcy jest calutki zasłonięty wielkoformatową reklamą. Obrzydliwe zeszpecenie i profanacja, ale business is business. Schodzimy po schodach na plac Hiszpański, próbujemy robić sobie romantyczne zdjęcia :). Ostatecznie docieramy na sam dół do kolejnej fontanny – della Barcaccia.

Plac i schody Hiszpańskie
Plac i schody Hiszpańskie

Przechodzimy przez plac i zastanawiam się co dalej. Właściwie jesteśmy tu znacznie wcześniej, niż planowałem. Gdybym się tego spodziewał, to zaczepilibyśmy o znacznie więcej miejsc w centrum Rzymu. Ale głównie chciałem podziwiać di Trevi, która okazała się być w remoncie. Lipa. Mam jeszcze jeden punkt programu na wszelki wypadek. Ostania z największych bazylik Rzymu – bazylika Św. Pawła za Murami. Jak sama nazwa wskazuje – jest dosyć daleko. Kiedy ją budowano, była poza murami miasta. Ale obecnie niedaleko od niej jest stacja metra. Więc chyba się wybierzemy, przecież nie pójdziemy do hotelu przed zmrokiem. Owszem, wstajemy jutro o 4 rano, ale mimo to nie pójdziemy spać z kurami. Nie w Rzymie. Ostatecznie kierujemy się w stronę stacji metra di Spagna (od nazwy placu) z zamiarem ponownego powrotu na Termini i stamtąd po następnej przesiadce do St. Paolo. Okolica Piazza di Spagna jest trochę szemrana, stacja metra jeszcze bardziej. Żonie włącza się gadanie o pilnowaniu portfela, plecaka i czego tam jeszcze. Jestem bliski połknięcia portfela, byle tylko przestała marudzić. Chwilowo jednak nie mogę go połknąć, bo mam w nim całodzienne bilety na metro, bez których nie wejdziemy przez automatyczne bramki. Wyciągam bilety, przechodzimy na peron, chowam bilety i portfel. Żona zrzędzi. No przecież mnie ta baba wykończy nerwowo. Portfel mam w kieszeni na udzie zapiętej na gruby, dziadowski zamek, którego sam za cholerę nie mogę otworzyć. Za każdym razem, kiedy potrzebuję portfela, zaczyna się wielka szarpanina. Mimo to dla pewności bez przerwy trzymam rękę na kieszeni. Plecak oczywiście z przodu. Czemu ona cały czas marudzi?! Na peronie lekki tłok. W wagonie niestety jeszcze większy. Początkowe wagony były pustawe, ale teraz już do nich nie dojdziemy, trzeba wsiadać tu, gdzie stoimy. Udało się wsiąść bez problemu, drzwi się nawet nie zamknęły, a ja znowu słyszę znajomy głos:
– Masz portfel? Lepiej daj mi go do torebki…
Cierpliwość mi się kończy. Fukam na żonę, jak zły pies i z powrotem kładę rękę na kieszeni z portfelem. Ale kieszeń jest pusta. Fala gorąca. Błyskawicznie obmacuję wszystkie kieszenie. Nie ma. Drzwi od wagonu jeszcze otwarte, ruszam żeby wyskoczyć, ale rezygnuję. Jest pozamiatane. Sprawdzam dokładnie kieszeń od portfela przekonany, że została rozcięta. A gdzie tam! Zamek którego za cholerę nie mogłem nigdy sam otworzyć, został błyskawicznie rozsunięty w momencie kiedy robiłem krok z peronu do wagonu. Tylko na ten jeden krok zdjąłem rękę z kieszeni. Może ze dwie sekundy. Nawet z otwartej kieszeni ciężko było ten portfel wyjąć, bo był za duży i się nie mieścił przez otwarty zamek. Mi było trudno, ale jak ktoś uczy się wyciągać portfel z kieszeni (nie swojej) od wieku 3 lat, to mu widać łatwo… Dobra. Spokój. Oddałbym jeszcze plecak, żeby nie musieć przeżyć konfrontacji z żoną, którą jakieś cztery sekundy wcześniej obsztorcowałem, że zrzędzi mi o tym portfelu, jak jakaś nienormalna. Wychodzi na to, że miała rację, a ja sam koronowałem się na króla frajerów całego Rzymu. Nic to. Iwonka przyjmuje wiadomość dnia niespodziewanie spokojnie. Może jest trochę zdezorientowana, że nie ma sensu już mi przypominać o pilnowaniu portfela? Mówi, że tuż za mną stoi jakiś gość o kaprawym wyglądzie. Nawet się nie oglądam. Doskonale wiem, że zostałem skrojony przez zawodowców i mojego portfela nie ma już w wagonie (a drzwi się jeszcze nawet nie zamknęły). Może i ten typ go wyciągnął, ale natychmiast przekazał komuś innemu i sam jest czysty jak łza. Umiejętności kieszonkowca są zbyt cenne, żeby trafił do mamra w tak głupi sposób. Trefny przedmiot ma w ręku tylko przez ułamek sekundy. Natychmiast potem staje się przykładnym obywatelem.

Uspokajam głowę i szybko analizuje, co było w portfelu. Wyciągam telefon i dzwonię do naszego opiekuna z Raiffeisen Bank. Jest niedziela, ale jestem szanowanym klientem :), a nasz opiekun, to bardzo równy gość. Po dziesięciu sekundach karty są zablokowane. Od kradzieży minęło może z 20 sekund. Wiem, że i tak nie spróbują użyć kart ani innych dokumentów. To zbyt ryzykowne. W ciągu minuty pozbędą się wszystkiego poza gotówką i ewentualnymi wartościowymi przedmiotami typu biżuteria. Jednak zaniechanie zablokowania kart byłoby głupotą – i tak już z nich nie skorzystam :). Mieliśmy oboje po tyle samo kasy, ale ponieważ przez dwa ostatnie dni właściwie za wszystko płaciłem ja, to zostało mi jakieś 180€. Całe nic, choć wolałbym przekazać na schronisko dla psów, niż dać się oskubać. Gorszy problem to dowód osobisty. Muszę jakoś wsiąść do samolotu powrotnego, a bez dokumentu tożsamości może być krucho. A nie mam żadnego. Nie ma zmiłuj, trzeba iść na policję. Mam nadzieję, że obejdzie się bez konsulatów i podobnych bzdur. Spokojnie wracamy na Termini, Iwonka nie jeździ po mnie, jak po łysej kobyle, czego się spodziewałem. Punkty dla żony. Przy Termini odnajdujemy komisariat. Gliniarz drzemie za szybą. Spokojnie tłumaczę co i jak, żeby nie wyjść na rozemocjonowanego głupka. On spokojnie słucha po czym wyciąga jednostronicowy formularz do wypełnienia. Na samej górze trzeba wybrać jedno z czterech pól: kradzież / kradzież kieszonkowa / wyrwanie torebki / zgubienie (to chyba dla durni, którzy wolą sobie wmówić, że zgubili, niż że ich obrobili). Melancholijnie zaznaczam właściwe pole i wypełniam resztę rubryk, jednak zwracam uwagę Iwonki na pole „wyrwanie torebki” – mogło się wszystko inaczej potoczyć. Choć lepiej, że stało się, jak się stało, bo ona miała sporo więcej kasy. Nie skończyłem pisać, kiedy na komisariat wpada śniady młodzieniec w towarzystwie dwóch niewiast. Z krótkiej rozmowy po angielsku słyszę, że jest w tej samej sprawie co ja :). Przez najbliższą godzinę przyszło jeszcze dwóch kolejnych, co nie wyrwało bynajmniej gliniarza z pogodnego nastroju. Normalka. Dzień, jak co dzień. Po godzinie bezczynnego czekania zapytałem krawężnika w okienku, na co właściwie czekamy? Mówi, że szukają złodzieja. Myślałem, że się przesłyszałem. Jakiś sen? Pytam powtórnie, wątpiąc w swój (lub jego) angielski. Powtórzył to samo, ale dodał, że czekamy jeszcze na innego funkcjonariusza. Aha. Po kolejnym kwadransie przychodzi Wyższy Funkcjonariusz i w kilka minut załatwiamy sprawę. Jakby dziad siedział na miejscu, a nie się szlajał, to w ogóle spędziłbym na komisariacie kilka minut, a nie półtorej godziny. Mam w telefonie skany wszystkich straconych dokumentów, co bardzo ułatwia sprawę. Daje mi podpisany protokół i informuje, że bez problemu opuszczę z nim Włochy. Bycie obywatelem zjednoczonej Europy i strefy Schengen ma jednak swoje zalety. Dobre i to. Wychodząc pytam krawężnika, czy znaleźli złodzieja. Udaje, że nie rozumie :).

W miarę spokojnie opuszczamy komisariat zastanawiając się czy coś jeszcze musimy zrobić. W zasadzie to już nie. Nie mam dodatkowo prawa jazdy, ale to najmniejszy kłopot. Postanawiamy nie dać zepsuć sobie reszty dnia i wracamy na Termini, żeby pojechać jednak do bazyliki Św. Pawła za Murami. Żona nic nie mówi, żebym pilnował portfela, więc mam problem z głowy :). Spokojnie dojeżdżamy na miejsce i oglądamy bazylikę.

Bazylika Św. Pawła za Murami
Bazylika Św. Pawła za Murami

Jest w niej jedna osobliwa rzecz: wysoko na ścianach wzdłuż naw znajdują się portrety wszystkich papieży od Św. Piotra począwszy. Legenda głosi, że kiedy na ścianach skończy się miejsce na dalsze portrety, nastąpi koniec świata. Zaniepokojeni przemierzamy długie nawy oglądając portrety. W końcu znajdujemy samą końcówkę: Jan Paweł II, Benedykt XVI i Franciszek. Dalej sześć pustych miejsc. Kiepsko.

Portrety papieży w bazylice Św. Pawła za Murami
Portrety papieży w bazylice Św. Pawła za Murami

Na szczęście znajdujemy jeszcze kolejne wolne miejsca w dalszej nawie. Ufff. Nadwyżkę czasu wykorzystaliśmy na komisariacie, więc kiedy wychodzimy z bazyliki robi się ciemno. Coś w okolicy burczy. Okazuje się, że to mały głodek, który tymczasem się do nas zakradł. Póki byliśmy na adrenalinie, było spokojnie, ale teraz zaczął dochodzić do głosu. Szukamy jakiejś knajpy, ale jesteśmy daleko od centrum i turystów. Okolica trochę nieciekawa. Jednak na rogu ukazuje się oznaka cywilizacji: znane logo McDonalds :). W Rzymie iść do maka? Jakaś tragedia. Jednak zaglądamy, bo głodek burczy na pół ulicy. Znajdujemy coś lokalnego: makaron z oliwkami, innymi warzywami i jakimiś specyficznymi włoskimi przyprawami. Szamiemy. Po lekkim zapchaniu się kluchami, idziemy do metra i wracamy na Termini obok naszego hotelu. Przez całą drogę nie słyszę słowa o pilnowaniu portfela – jest ok! 🙂 Wprawdzie wstajemy o 4, ale zostawiwszy graty w hotelu postanawiamy jednak udać się na wieczorny spacer po okolicy. Szkoda każdej chwili, a i tak sporo czasu straciliśmy. To nasz ostatni spacer po Rzymie. Podsumowujemy sobie wyjazd: plan zwiedzania zrealizowany w całości, a właściwie to nawet przekroczony. Obawiałem się, że będzie znacznie gorzej. Sobota w Watykanie wypadła rewelacyjnie, w niedzielę też wszystko poszło zgodnie z planem, byliśmy nawet w bazylice Św. Pawła za murami, czego tak naprawdę nie zakładałem. Wiadome zdarzenie popsuło nam trochę humory. Właściwie, to najgorsze właśnie te straty moralne, bo materialne nie za wielkie. Jednak człowiek podświadomie odczuwa lekką zadrę i ciężko przejść nad tym do porządku. Ale z drugiej strony wytłumaczyłem sobie, że tak naprawdę to tylko ja odrobiłem pełną turę zwiedzania Rzymu. No bo być w Rzymie i nie spotkać legendarnego, rzymskiego kieszonkowca? Fuszerka. To musi być po prostu obowiązkowy punkt programu! :).

Poniedziałek. Wstajemy o 4:00. Szybko się pakujemy, toaleta i do samochodziku. Oczywiście nikt się nim przez całą niedzielę nie zainteresował. Prawie pustymi ulicami jedziemy na lotnisko. To chyba jedyna zaleta tak wczesnej pory. Czuję się już tak pewnie, że po drodze otrąbiam jakiegoś zaspanego Włocha, snującego się środkiem ulicy! Niestety jest jeszcze całkiem ciemno i nic po drodze nie możemy obejrzeć. Za to im bliżej morza i lotniska, tym większa mgła. Trochę mnie to niepokoi. Odnajdujemy właściwy parking, wyjeżdżamy na piąty poziom i zostawiamy samochód na miejscach dla naszej wypożyczalni. Kluczyk wrzucamy do specjalnej dziury w ścianie, bo żadnej obsługi o tej porze nie ma. Pustawymi korytarzami wracamy znaną nam już drogą na terminal. Jednak odloty są z zupełnie innego miejsca, więc znowu trzeba wzmożyć czujność. Trafiamy bez problemu. Gość pyta o walizkę, bo na biletach nie wpisana. Odpowiadam, że zapłaciliśmy w Lublinie za bagaż w obie strony.
– A kwitek macie?
– Nie macie. (bo był w portfelu)
– A to dlaczego?
– A to dlatego, że mnie w twoim mieście okradli – mówię grzecznie i pokazuję protokół z policji.
Facet bez słowa odbiera walizkę i nie robi już żadnych problemów.

Niestety moje obawy związane z mgłą się potwierdzają. Do samolotu wsiadamy zgodnie z rozkładem, ale na start czekamy półtorej godziny. Podczas lotu nadrabiamy pół godziny i lądujemy z godzinnym opóźnieniem. Ale jesteśmy już w Lublinie! Nie trzeba się tłuc kawał drogi z Warszawy. To naprawdę rewelacja. Pół godziny i jesteśmy w domu. Jeszcze tego samego dnia załatwiam sprawę wszystkich brakujących dokumentów – jednak coś się w tym kraju zmienia na lepsze.

Tak zakończył się nasz wyjazd do Wiecznego Miasta. I chyba wyszło dobrze, bo żona pyta dokąd jeszcze aktualnie latają samoloty z Lublina. Czuję, że będę miał okazję jeszcze załatwiać podobne imprezy na własną rękę w inne miejsca…

Kuba

Relacja z wycieczki na Kubę

Styczeń 2014

[google_map_easy id=”5″]

Część 1 – przygotowania i podróż

Kuba, Kuba… O Kubie pierwszy raz usłyszałem trochę ciekawych informacji od taty, który był tam w 1975 roku na turnieju szachowym. W tamtym czasie wyjazd na Karaiby nie był czymś możliwym do pomyślenia dla Polaka. Nawet na bratnią, socjalistyczną Kubę. Przelot przez Atlantyk i pobyt na jakiejkolwiek wyspie Wielkich lub Małych Antyli, to było coś jak lot na inną planetę, krążącą wokół innego słońca. Tata, jako sportowiec, reprezentant Polski otrzymał wsparcie państwa, które umożliwiło mu zobaczenie własnymi oczami kawałeczka karaibskiego raju. Wprawdzie wsparcie to ograniczyło się do pokrycia kosztów podróży i pobytu, ale w tamtych czasach sportowcy nie mogli liczyć na więcej.

Po powrocie tata opowiadał. Słuchali wszyscy znajomi, bliższa i dalsza rodzina i komu tam jeszcze udało się nastawić ucha. Jako dzieciakowi utkwiły mi w pamięci podstawowe punkty, wokół których toczyły się opowieści: bieda, amerykańskie krążowniki szos, niewiarygodne piękno kraju – bajeczna przyroda, urzekające krajobrazy, białe plaże i palmy. Już wtedy, nawet w oczach mieszkańca demoludów na Kubie panowała bieda. Brakowało wszystkiego do tego stopnia, że kiedy tata chciał wyrzucić na śmietnik stare, zepsute sandały, zaprzyjaźniony Kubańczyk spojrzał na niego, jak na wariata i rzucił się wyciągać kapcie ze śmieci. Co z tego, że mają urwany pasek?! Wszystko można naprawić, a prawdziwe, skórzane sandały to luksus! Oni dostawali na kartki jedną parę butów na głowę na rok. I te buty już nowe, były gorsze, niż te urwane sandały z Polski…

Stare, amerykańskie samochody (wówczas jeszcze nie tak bardzo stare), były niesamowite. Na tle socjalistycznej motoryzacji lat 70-tych przypominały raczej statki kosmiczne. To zresztą nieprzypadkowe porównanie, ale do tego wrócę potem. Piękno krajobrazów i przyrody zrobiło wówczas na mnie, jako dzieciaku, stosunkowo najmniejsze wrażenie (zresztą jak to oddać w opowiadaniach, kiedy nie ma nawet do czego porównać).

Życie toczyło się dalej i fascynację opowieściami taty z nowego świata stopniowo zastąpiły nowe wrażenia i przeżycia. Gdzież zresztą jako dzieciak z socjalistycznego kraju miałem rozmyślać o wyprawie na Kubę. Tak samo, jak na Księżyc…

Minęły lata, zmienił się świat, zmieniła się Polska, zmieniły realia naszego życia. Zaczęliśmy zwiedzać świat, z początku ten bliższy, a z upływem czasu, coraz odważniej, także ten dalszy. Karaiby niepomiernie zbliżyły się do Polski. Z innej galaktyki przemieściły się w miejsce odległe o kilkanaście godzin lotu od Warszawy. Nie potrzeba już wsparcia władz państwowych, żeby się tam dostać. I mimo, że na Karaibach byliśmy już nie raz, to jednak we mnie wciąż tlił się cień dziecięcej fascynacji opowiadaniami taty. Od ładnych paru lat, kiedy takie podróże stały się dla nas realne, wspominałem że chciałbym zobaczyć ten niezwykły, zatrzymany w czasie kraj. Nalegałem na ten kierunek, bo uważam, że Kuba znajduje się obecnie w stanie dosyć chwiejnej równowagi. Kiedy skończy się epoka braci Castro, a to może nastąpić w każdej chwili, rozwój sytuacji będzie bardzo trudny do przewidzenia. Jednak moim zdaniem, najprawdopodobniejszy scenariusz jest taki, że nastąpi co najmniej znaczna liberalizacja ustroju, Kuba przybliży się do krajów wolnego świata, zostanie zniesione embargo, a to spowoduje napływ zagranicznego (głównie amerykańskiego) kapitału i Kuba, jaką widział mój tata i jaką ja chciałem zobaczyć, zniknie bez śladu w kilka lat. Wprawdzie z wiekiem moja wrażliwość na piękno świata i przyrody bardzo wzrosła, a fascynacja motoryzacyjnymi ciekawostkami istotnie wyblakła, ale bardzo zależało mi na uwiecznieniu na zdjęciach tych miejsc, ludzi i samochodów :), o których tyle słyszałem i które stały się niegdyś pożywką dziecięcej wyobraźni.

Dalekie wyprawy łączą się nieodmiennie z dwoma podstawowymi problemami: wysoką ceną i długim, męczącym lotem. W przypadku Kuby, oba są naprawdę bolesne. Żeby utrzymać przy życiu dogorywającą gospodarkę, socjalistyczne władze sięgają do portfeli zgniłych kapitalistów (to o nas), tak głęboko, jak tylko zdołają. Kuba jest istotnie droższa od sąsiednich krajów basenu Karaibów, a przy tym oferuje standard usług nieporównanie niższy. Kilkunastogodzinny lot to już prawdziwy koszmar. Dodatkowo z reguły po drodze jest jeszcze przesiadka na jednym z wielkich lotnisk Europy i wtedy w podróży spędza się już ponad dobę. Z tych dwóch powodów kilkakrotnie już odkładaliśmy wyprawę na Kubę w bliżej nieokreśloną przyszłość i właściwie przestałem sobie już robić większe nadzieje. Promyk światełka ukazał się zupełnie niespodziewanie wraz z nowym katalogiem biura Rainbow Tours na zimę 2013/14. Czujne oko żony nie przegapiło adnotacji przy niektórych imprezach na Kubę, informujących o bezpośrednim locie naszym nowym Dreamlinerem, dodatkowo z możliwością podróży w klasie biznes za naprawdę niewielką dopłatą. To był impuls, który popchnął nas do działania. Jeśli jeden z dwóch poważnych problemów prawie znika, to naprawdę trzeba wykorzystać okazję. Wykorzystywanie rozpoczęliśmy od przegrzebania wszystkich ofert, przy których widniała adnotacja o komfortowym locie. Ostatecznie padło na mieszaną imprezę: rejs dookoła Kuby z wizytą na Jamajce, zakończony kilkudniowym lenistwem w nowiutkim, luksusowym hotelu w Varadero. Kiedy wszystko sobie podsumowaliśmy, to okazało się, że sam problem pierwszy (cena) z powodzeniem zastąpił oba pierwotne razem wzięte (i ceny i wykańczającego lotu). Wow! Jednak za daleko już zabrnęliśmy w plany, nakręciliśmy się emocjonalnie i klamka zapadła.

Przez kilka miesięcy dzielących zamówienie wycieczki od samego wylotu, śledziłem wszelkie doniesienia na temat naszych Dreamlinerów pilniej, niż prezes LOT-u. Całkowicie rewolucyjna konstrukcja Boeinga przechodzi okres chorób wieku dziecięcego i tak naprawdę, w każdej chwili kolejna usterka typu osławionych akumulatorów, mogła całkowicie uziemić wszystkie maszyny na bliżej nieokreślony czas. Nie na taką informację czekaliśmy. Szczęśliwie inżynierowie z Seattle stanęli na wysokości zadania i w połowie stycznia – rok po wprowadzeniu do służby i pół roku po wznowieniu lotów po wielomiesięcznym uziemieniu, nasz Dreamliner czekał na nas na Okęciu. Tym razem, zupełnie wyjątkowo, lot budził w nas podobną ciekawość jak same wakacje. Muszę uczciwie przyznać, że się nie zawiedliśmy. W całej biznes klasie jest tylko 18 pasażerów i dwójka stewardów wydzielona do obsługi wyłącznie tego działu przez cały lot – jak czegoś potrzebujesz, dostajesz natychmiast. Jest to pierwszy przedział za kabiną pilotów, z przodu samolotu, gdzie jest znacznie ciszej. Obszerne, szerokie fotele są ustawione parami, ale rozdzielone od siebie dla zapewnienia każdemu prywatności. Rozkładają się aż do całkowicie płaskiej i poziomej pozycji – można spać, jak na łóżku, wyciągając się na całą długość. Wreszcie się przekonałem, jak lata samolotem biały człowiek. Tak to mogę do Australii. Dodatkowo każdy ma własny „telewizor” i filmotekę do wyboru. Kocyki, poduszeczki, ciepłe skarpetko-pantofle, przekąski i napoje bez ograniczeń przez cały lot. Ale najważniejsze te wygodne, elektrycznie rozkładane fotele. Lot w tamtą stronę trwał ponad dwanaście godzin, a z samolotu wysiadałem rześki i wypoczęty, przeciągając się, jak po porządnie przespanej nocy. Jakoż i istotną część tego czasu smacznie przespałem. Dzięki podróży w takich warunkach nawet jet-lag nie był bardzo dolegliwy, chociaż przesunięcie o bite sześć godzin i to w locie na zachód potrafi całkowicie odebrać chęć do życia.

Dreamliner
Dreamliner

Zaczęło się zatem doskonale, co będzie dalej? Wylądowaliśmy w porcie lotniczym Santa Marta (dlaczego nie imienia Fidela Castro, albo chociaż Che Guevary?!) u nasady półwyspu Varadero. Z lotniska jest blisko do wszystkich hoteli w całej turystycznej strefie Varadero, ale my zaczynaliśmy od Hawany, więc na początek 150 km i kilka godzin w autobusie. Chiński autobus nie miał klasy biznes, więc szybko oprzytomnieliśmy i wróciliśmy do socjalistycznej rzeczywistości. Tego dnia mieliśmy już tylko zostać zakwaterowani w hotelu w Hawanie, zjeść kolację i udać się na zasłużony odpoczynek. W hotelu Copacabana w dzielnicy Miramar mieliśmy spać tylko dwie noce, ale wiedzieliśmy, że to „najsłabszy” punkt programu. Miramar to raczej zamożna (na lokalne warunki) i spokojna dzielnica. Zgodnie z nazwą (miramar – widok na morze) leży nad samym brzegiem Zatoki Meksykańskiej. Znajdują się tu głównie przyzwoite domki, rezydencje (niemal wyłącznie obcokrajowców) i ambasady. Hotel usytuowany na samym brzegu i w takiej dzielnicy powinien być doskonały, ale to Kuba… Hotel nie wywołał popłochu, ale wybuchów entuzjazmu też nie zauważyłem. Grupy objazdowe mieszkały w tym (i podobnych) hotelach przez cały pobyt. My na szczęście, po dwóch nocach przenosiliśmy się na komfortowy, pięciogwiazdkowy statek wycieczkowy.

Część 2 – Hawana

Rozlokowaliśmy się ostrożnie w nieco obskurnym, choć sporym pokoju i udaliśmy na kolację. Miał być szwedzki stół, był dół. Do hotelu zwieźli autobusami całego naszego Dreamlinera, a były tam jeszcze inne grupy. Restauracja niewielka. Mowy nawet nie było, żeby znaleźć stolik. Postanowiliśmy spokojnie poczekać – awanturować się na Kubie, że nie ma stolików, to by chyba było jakieś kuriozum. Zresztą nikt, z zapalczywych często turystów nie zdecydował się na takie ekscesy. Jakoż i po pewnym czasie w restauracji nieco się przerzedziło, niestety na półmiskach z jedzeniem także się przerzedziło, żeby nie powiedzieć, że nic nie zostało… Rychło zrozumieliśmy, czemu niektórzy czekali na kolację pod drzwiami restauracji, jeszcze przed jej otwarciem. Wyciągnęliśmy z tego zdarzenia naukę i śniadanie zjedliśmy już w pełnym komforcie, patrząc z wyższością na tych, którzy pospali dłużej i snuli się między zajętymi stolikami w poszukiwaniu miejsca. Frajerzy. Trzeba zrozumieć różnicę między szwedzkim stołem i kubańskim stołem. Kto nie rozumie, ten głodny.

Po śniadanku, mimo wszystko – skromnym, spotkaliśmy się z naszą przewodniczką po Hawanie i wspólnie udaliśmy się do autobusu. Kuba jest bardzo dumna z tych „światowej klasy” autokarów, których cały statek dotarł podobno ostatnio z Chin na wyspę w celu obsługi ruchu turystycznego. Powiedziałbym, że duuużo im brakuje choćby do naszych autobusów miejskich i podejrzewam, że w żadnym kraju EU nie zostałyby nawet dopuszczone do ruchu, ale klimatyzacja póki co działała, więc nie było powodów do narzekania. Nasza pani przewodniczka okazała się polką z krwi i kości, kobietą w sile wieku, mieszkającą na Kubie od kilkudziesięciu lat. Studiując, jako młoda dziewczyna, na uniwersytecie we Lwowie (wówczas ZSRR) poznała tam Kubańskiego studenta, no i …wiadomo. Wówczas ani w Polsce, ani na Kubie dobrobyt nie panował, wybrali więc Kubę choćby ze względu na klimat i położenie. Dziś pewnie wybraliby inaczej, ale na zmianę całego życia się nie zdecydowali – nadal mieszkają na Kubie, wraz z dziećmi i rodziną męża. Do dzisiaj tworzą szczęśliwe małżeństwo, co biorąc pod uwagę naturę Kubańczyków, wcale nie jest na wyspie typowe. Co ważne dla nas, pani doskonale orientowała się w kubańskich realiach (bo sama w nich żyje), a jednocześnie nadal bezbłędnie włada językiem polskim, więc mogliśmy się bez przeszkód dowiedzieć wszystkiego, co nas interesowało.

Ten dzień mieliśmy spędzić w Hawanie. Zaczęliśmy od starej hiszpańskiej twierdzy o przydługiej nazwie: Castillo de los Tres Reyes Magos del Morro, broniącej wstępu do zatoki hawańskiej i tym samym do miasta. Stare mury, stare armaty, wszystko umieszczone malowniczo (i strategicznie) na wzgórzu nad wejściem do zatoki. Wysłuchaliśmy historii budowli, zrobiliśmy pierwsze zdjęcia dla rozgrzania sprzętu i z powrotem do autokaru, do hotelu Nacional de Cuba.

Widok na zatokę z twierdzy Tres Reyes Magos del Morro
Widok na zatokę z twierdzy Tres Reyes Magos del Morro

Hotel był słynny jeszcze przed rewolucją, goszcząc znamienite osobistości (głównie z amerykańskimi paszportami) ze świata sztuki, biznesu i … mafii. Mimo iż to epoka dawno miniona, hotel pozostaje z niej bardzo dumny, na każdym kroku spotykaliśmy pamiątki minionej chwały: zdjęcia, stare wyposażenie, dzieła sztuki i bardziej osobiste pamiątki związane z dawnymi gośćmi. Hotelowy bar przypomina właściwie bardziej salę pamięci lub muzeum.

Bar hotelu Nacional de Cuba
Bar hotelu Nacional de Cuba

Nie stoi to na przeszkodzie, żeby w historycznych wnętrzach napić się doskonałego mojito lub rumu. Obejrzeliśmy pamiątki, wydaliśmy pierwsze dolce na drinki i odpoczęliśmy w hotelowym ogrodzie z widokiem na miasto i morze. Po niedługim czasie pani przewodniczka wprawnie wyłuskała nas z zakamarków hotelu i zagoniła do autobusu – kolejny przystanek: fabryczka (manufaktura) rumu i cygar. No i oczywiście „przyzakładowy” sklepik :). Poznajemy pobieżnie historię, sposoby produkcji i gatunki rumu, dowiadujemy się podstawowych informacji o słynnych cygarach i możemy wszystkiego spróbować sami… Nie jestem w stanie pić czystego rumu, nie próbuję też otruć się cygarem, jednak „płonącej” kawy próbuję z przyjemnością. Barman parzy w filiżankach doskonałą, kubańską kawę, po czym gasi światło i w ciemności ze sporej wysokości leje do nich „ogień” – płonącą strugę rumu. Wygląda to fajnie, a smakuje wręcz doskonale. Dosyć rzadki gatunek rumu – Legendario – bardzo słodki, pasuje do czarnej kawy wręcz idealnie.

Tradycyjna manufakturka rumu
Tradycyjna manufakturka rumu

Uraczeni wspaniałym smakiem i aromatem nabywamy kilka butelek wyskokowego specyfiku. Zresztą pani ostrzega, że o ile większość gatunków rumu można kupić właściwie wszędzie, o tyle słodki Legendario – prawie nigdzie. Cygara kupujemy wyłącznie na pamiątki i prezenty i jesteśmy gotowi do dalszej drogi. Na chodniku między sklepem, a drzwiami autokaru zderzamy się z rzeczywistością kubańskiej egzystencji – biedne dzieci z wyciągniętymi rękami, matka z niemowlakiem na ręku… Wzmożony w ostatnich latach ruch turystyczny przyprowadził także tutaj zwyczaj żebrania od zagranicznych turystów. W warunkach całkowitego niedoboru produktów codziennego użytku i żywności, przyjmują z radością wszystko: słodycze, hotelowe mydełka, długopisy, cokolwiek. Oczywiście najchętniej pieniądze w walutach zagranicznych lub peso convertible.

Może zatrzymam się tu na chwilę, żeby wyjaśnić realia codziennego życia na Kubie. Kubańczycy otrzymują pobory w peso narodowym – pieniądzu właściwie nic nie wartym. Powszechnie posługują się nim tylko do wykupienia towarów przysługujących im na kartki. Tak, tak… system kartkowej reglamentacji trwa tu w ciągłym rozkwicie. Zresztą wiele osób starszych, lub niezaradnych tylko dzięki temu jest w stanie przeżyć. Na kartki dostają najgorsze produkty, ale za kompletny bezcen. Podobno da się przeżyć (jak jest się w miarę zdrowym). W obiegu jest także peso convertible (wymienialne). Można za to kupić w wydzielonych sklepach produkty przypominające coś, co da się porównać do najtańszych rzeczy spotykanych w naszych dyskontach. Jedynym źródłem peso convertible dla zwykłego Kubańczyka są turyści. Aby robić zakupy, wymieniamy w wyznaczonych, państwowych kantorach (Cadeca) euro i dolary na peso convertible, którym możemy płacić w miejscach i sklepach dostępnych dla turystów. Pani przewodniczka twierdzi, że żeby jako tako przeżyć miesiąc potrzeba ok. 100 peso wymienialnych (obecnie odpowiednik 100€), natomiast ich pobory, to odpowiednik ok. 25 takich peso (na czarnym rynku mogą wymienić peso narodowe na convertible). Skąd biorą resztę? Pani przemilcza szczegóły, ale na pierwszy plan wysuwają się dwa magiczne słowa: kombinują i załatwiają. Słowa te doskonale znane także u nas w poprzedniej epoce, traciły stopniowo na wartości od momentu zmiany ustroju i ostatecznie zostały wyparte przez normalne: pracować i kupować. U nich się nie pracuje, ani nie kupuje. Kombinuje się i załatwia. Obydwie czynności stają się znacznie łatwiejsze, kiedy ma się kontakt z zagranicznymi turystami. Z tego powodu Kubańczycy robią wszystko, żeby załapać się do pracy w sektorze turystycznym. Zarobki są tak samo iluzoryczne, jak gdziekolwiek indziej, ale można coś skombinować i załatwić… Jak nie trudno się domyśleć, nie jest łatwo dorwać się do takiej pracy. Poza tym, że na KAŻDE stanowisko w turystyce trzeba mieć wyższe wykształcenie, to oczywiście trzeba pokombinować, żeby taką lukratywną posadę ktoś załatwił :). Inne źródło prawdziwych pieniędzy, to rodzina zagranicą, która przysyła pieniądze, paczki, towary itd. Przez lata nielegalnej emigracji i desperackich ucieczek na Florydę (często kończących się tragedią na morzu), zebrała się liczna grupa Kubańczyków w Stanach Zjednoczonych, którzy mniej lub bardziej legalnie tam pracują i jak mogą, tak wspomagają członków rodziny pozostałych w kraju. Trzeba stwierdzić, że chyba więcej Kubańczyków „ma kogoś” za granicą, niż nie ma. Oczywiście ta grupa jest w nieporównanie lepszej sytuacji życiowej. Reszcie pozostaje bardzo marny żywot z dnia na dzień, bez nadziei na jakiekolwiek zmiany. Po prostu trzeba jakoś przeżyć ciężkie życie. I tyle.

Pomyślałby kto, że w takich warunkach Kubańczycy są narodem smutnym, zrezygnowanym i narzekającym. Nic bardziej mylnego. Życie toczy się głównie na ulicach (tragiczne problemy mieszkaniowe), radośnie, głośno i wesoło w takt słów: fiesta, siesta i manana. Zabawa, odpoczynek i … jutro. Pierwsze dwa słowa dotyczą czasu teraźniejszego. Trzeba się porządnie wybawić, a po dobrej zabawie trzeba przecież odpocząć. Do zabawy i wypoczynku dobra jest każda chwila. Natomiast „jutro”… jutro dotyczy pracy i jakichkolwiek innych zajęć i obowiązków. Wbrew znaczeniu słownikowemu, „manana” nie oznacza dnia następnego. Oznacza dowolny, nieokreślony moment w przyszłości (najlepiej odległej), do którego odkładamy wykonanie wszelkich czynności niezwiązanych z fiesta i siesta :). Tak więc na ulicach brzmi salsa, a w sercach króluje śpiew i taniec. Salsa powstała z połączenia muzyki rdzennej ludności wyspy (w zasadzie już dawno wytrzebionej), z trendami muzycznymi wszystkich najeźdźców, kolonizatorów i innych przybyszy. Zatem mamy miks muzyki indiańskiej, afrykańskiej i europejskiej (w szczególności hiszpańskiej). Salsy słuchaliśmy bez przerwy przez dwa tygodnie. Na ulicach w autobusie, w hotelu, na plaży. Nie cierpię salsy! Nigdy więcej!!!

Z drugiej strony, może i Kubańczycy mają rację. Po co pracować, skoro w zamian dostaje się pensję w banknotach o wartości makulatury? Po co narzekać, skoro i tak nic się nie zmieni? Po co być smutnym i zrezygnowanym, jeśli można pośpiewać i zatańczyć? Wypracowali chyba właściwy sposób na życie. Gdyby mieli naturę Polaków, to pewnie już dawno temu wszyscy ustawiliby się w rzędzie i z rozpaczy wskoczyli do oceanu. Zostałaby bezludna wyspa… 🙂

Z fabryczki rumu udaliśmy się na Paseo de Marti – reprezentacyjną ulicę Hawany przy której stoi kubański Kapitol – siedziba parlamentu. To istotnie główna ulica miasta, ale „reprezentacyjna” jest tylko z nazwy. Jeżeli już coś reprezentuje, to chyba wyłącznie popadającą w ruinę dawną zabudowę miasta. To szeroka arteria oddziela starą Hawanę rozłożoną nad zatoką Hawańską od nieco nowszej części miasta. Kapitol jest w remoncie. Oceniając na oko tempo prac budowlanych, zaryzykuję stwierdzenie, że już zawsze będzie w remoncie, bo zanim wyremontują np. północne skrzydło budynku, to południowe z pewnością zdąży się rozsypać itd… Budowla jest częściowo pokryta rusztowaniami, ale nigdzie w zasięgu wzroku nie udało mi się dostrzec choćby jednego budowlańca popijającego w cieniu rum (o budowlańcach pracujących nie wspominam). Cicho, pusto i spokojnie. Jak wcześniej wspomniałem, ulica tętni życiem, ale remont? Manana.

Kapitol i ulica Paseo De Marti
Kapitol i ulica Paseo De Marti

Spod gmachu Kapitolu przekroczyliśmy szeroką Paseo de Marti, bacząc by nie zostać przejechanym przez jakiś amerykański krążownik szos zbudowany przed moim urodzeniem. Ruch uliczny odbywa się na wyczucie. Czujnie się przyglądałem, jednak nie stwierdziłem obecności jakichś przepisów. A jeśli nawet są, to z pewnością nikt o nich nie wie, a już na pewno nie kierowcy. Generalnie wszyscy jadą zgodnie ze swoją fantazją, a ta bywa ułańska :). Pieszy jest absolutnie ostatnim uczestnikiem ruchu drogowego, który miałby jakiekolwiek prawa i wszyscy dobrze to wiedzą. Kierowcy po prostu nie dostrzegają pieszych. Jadą, jakby ich w ogóle nie było. Świadomi tego ludzie, przemykają między samochodami, skuterami, ciężarówkami i co tam jeszcze ma koła, zwinnie, jak rancze łanie. Po prostu każdy pilnuje, żeby nie dać się przejechać. Jak się zagapi, to natychmiast zaliczy zderzak. Wszyscy bez przerwy trąbią na wszystkich. Taki sposób bycia. Samochód bez hamulców, to standard, ale bez klaksonu nikt nie odważyłby się wyjechać na ulice. Bez klaksonu jesteś nikim. Nie istniejesz. Jak powietrze. Z drugiej strony wypadków za wiele nie ma, a jeśli już to niegroźnych, gdyż rozwijane prędkości nie są zabójcze. Na ulicach mamy mieszankę potęgi amerykańskiej motoryzacji z lat pięćdziesiątych, przedstawicieli przemysłu demoludów gdzieś tak z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych i trochę współczesnych samochodów głównie najtańszych marek i modeli. Skąd te wspaniałe, amerykańskie krążowniki szos?! Na to nurtujące mnie od dzieciństwa pytanie otrzymałem wreszcie odpowiedź od naszej pani przewodnik. Otóż zgodnie z prawem obowiązującym od rewolucji do roku 2013, żaden prywatny Kubańczyk nie mógł kupić, sprzedać ani posiadać samochodu osobowego nowszego, niż z roku produkcji 1959. Ot i cała tajemnica. Jeśli nawet mając pieniądze (np. od rodziny zza granicy) i tak nie możesz kupić normalnego samochodu, to za wszelką cenę trzeba utrzymać „przy życiu” te, które możesz posiadać i używać. No to utrzymywali. Stąd zatrzymana w czasie motoryzacja lat pięćdziesiątych. To wszystko samochody, które przyjechały na Kubę ze Stanów jeszcze przed rewolucją (kiedy na wyspie de facto rządzili Amerykanie), a następnie zostały z konieczności „zakonserwowane” przez kubańczyków na następne ponad pół wieku. Miałem jeszcze wspomnieć, czemu te samochody mają takie niezwykłe, „kosmiczne” kształty. To już moja autorska refleksja, nie zasłyszana od przewodniczki. Otóż w latach pięćdziesiątych cała Ameryka żyła programem podboju kosmosu. Był to okres zimnej wojny, a jednym z jej frontów był wyścig kosmiczny. Pierwszy jego etap wygrali Rosjanie wysyłając w kosmos pierwszego człowieka, ale ostatnie słowo należało do Ameryki – program Apollo i wyprawa na Księżyc. Skojarzenie z „kosmicznymi” kształtami nie jest przypadkowe. Te samochody naprawdę miały być „kosmiczne” i przypominać rakiety. Stąd ostre stożki i krawędzie natarcia z przodu oraz stateczniki i „wyloty dysz” z tyłu. Właśnie takie samochody chciało kupować ogarnięte kosmiczną manią społeczeństwo. I takie były projektowane i produkowane.

Amerykańskie krążowniki
Amerykańskie krążowniki

W ostatnich latach ze względu na zupełnie już upadającą gospodarkę, władza zmuszona jest sukcesywnie rozluźniać kaganiec przepisów wprowadzonych zaraz po rewolucji. Dotyczy to w szczególności regulacji spraw gospodarczych, ale widać także liberalizację w warstwie społecznej. Zgniły kapitalizm zaczyna sączyć się przez szpary do socjalistycznego raju. Między innymi uwolniono rynek samochodów. Zezwolono na prowadzenie niewielkiego prywatnego interesu: sklep, restauracja, pensjonat itp. Obłożono to ciężkimi podatkami – ryczałt niezależny od tego, czy masz jakieś dochody, czy nie. Ale i tak znajduje się coraz więcej chętnych. Jak masz pracować dla wspólnego, socjalistycznego dobra i ogólnej szczęśliwości, to manana. Ale jak na własny rachunek, to nawet fiesta i siesta mogą poczekać :). Natura ludzka wszędzie pozostaje taka sama. Inwestuje się w turystykę, a półwysep Varadero został właściwie przekazany we władanie światowym sieciom hotelarskim. Tu też ciekawostka: do niedawna Kubańczycy w ogóle nie mogli dostać się na półwysep. Zakaz wstępu, zona specjalna, teren skażony (kapitalizmem), Strefa 51 :). Postawiono rogatki i szlabany, co nie jest trudne, gdyż półwysep przypomina nasz Hel, więc wystarczy przegrodzić go na samym początku. Jak nie miałeś zagranicznego paszportu, to kopa w tyłek i z powrotem. Rogatki ze szlabanami są nadal, ale teraz pełnią już inną rolę: Kubańczycy mogą oficjalnie wjechać na półwysep, ale na wjeździe muszą zapłacić myto! Za sam wjazd! Na kawałek swojego własnego kraju! Kasa ponad czystość ideologiczną!!! Hasło: „Socjalizm albo śmierć!” chyba zaczyna tracić na wartości…

No dobra, może wróćmy do Hawany i Kapitolu. Zgrabnie slalomując i uskakując przed chromowanymi zderzakami amerykańskich rakiet przebrnęliśmy na drugą stronę Paseo de Marti i zagłębiliśmy się w uliczki starej Hawany. Po imieniu: w ogromnej większości są to walące się ruiny. Walące się w sposób dosłowny, to nie przenośnia. Gdzieniegdzie widać rusztowania, ale nie są tam po to, żeby z nich remontować budynki, tylko po to, żeby podtrzymywać ściany przed ostatecznym zawaleniem. W wielu miejscach rusztowania ze ścianami zostały już zespolone w jedną całość przez pochłaniającą wszystko, pnącą się roślinność. Wobec tego, co nas otaczało, stwierdzenie pani przewodnik, że w Hawanie w ogóle nie ma pustostanów było szokujące.

Zabudowa przy reprezentacyjnej Paseo de Marti
Zabudowa przy reprezentacyjnej Paseo de Marti

Zwyczajnie jej nie uwierzyłem. Większość, jeśli nie wszystkie te budowle powinny zostać zapieczętowane przez nadzór budowlany i zbliżanie się do nich na odległość kilkudziesięciu metrów powinno być zabronione. Mogą się po prostu zawalić w każdej chwili, grzebiąc pod gruzami ludzi. Nie uwierzyłem przewodniczce na słowo, musiałem jednak uwierzyć własnym oczom – w oknach rozsypujących się ruin, na balkonach, których połowa waliła się pod własnym ciężarem było porozwieszane pranie, gdzieniegdzie stały kwiatki lub inne oznaki życia ludzi. Te budynki są w takim stanie, że przechodząc obok chodnikiem, bałbym się głośniej krzyknąć, żeby nie wywołać katastrofy budowlanej… A tam od piwnic po najwyższe piętra mieszkają ludzie! Istne szaleństwo. Jak trzeba być zdesperowanym, żeby tak ryzykować?! Ale taka jest stara Hawana.

Wszystko jest zamieszkane
Wszystko jest zamieszkane

Napisałem na początku: walące się ruiny. Owszem, to prawda. Ale odnosi się wyłącznie do stanu technicznego budynków. Patrząc z innej perspektywy, wspomagając wzrok wyobraźnią, powiem coś jeszcze: jedno z najpiękniejszych miast świata, jakie kiedykolwiek było mi dane oglądać. To też jest prawda, bez żadnej przesady. Przepiękna, kolonialna architektura. Całe budynki i ich najdrobniejsze detale (jeśli się zachowały) wyglądają, jak dzieła sztuki. Wspaniałe zdobienia, wysmakowana forma, wyrafinowany kształt, doskonała harmonia, przepiękne elewacje, bardzo wysokie, przestronne pomieszczenia… Jeśli kogoś stać, żeby przymykając oczy sięgnąć wyobraźnią w przeszłość, pominąć obecną mizerię i ujrzeć te cuda w chwili ich świetności, to dostrzeże cudowne, kolorowe miasto, w którym każdy budynek świadczy o geniuszu swojego twórcy. Może ja się bardzo na tym nie znam, ale widzę dość, żeby zrozumieć dlaczego było to ukochane miasto Hemingway’a i tylu innych znanych osób. Dlaczego każdy, kto mógł sobie na to pozwolić wracał tu przez całe życie. W okresie swojej świetności miasto było perłą architektury. Perłą tak niezwykłą, że po dziesiątkach lat popadania w ruinę, nadal widać niesamowity kunszt architektów i budowniczych. Stworzyli arcydzieło. I jeśli zdążą się jeszcze znaleźć środki (zapewne ogromne) na odrestaurowanie starej Hawany, zanim to wszystko zawali się do piwnic, to perła zalśni ponownie jaśniej niż diament. Jeśli tak by się stało, to polecę jeszcze raz na Kubę. Słowo.

Architektura starej Hawany
Architektura starej Hawany

Pani przewodniczka, żeby nie stracić licencji, przeprowadziła nas przez starówkę „szlakiem turystycznym” to znaczy tymi uliczkami, przy których budynki nie powinny pogrzebać pod gruzami turystów. Uświadomiła nas, że stare wysokie pomieszczenia bywają często dzielone w połowie na mniejsze, ale poziomo! W połowie wysokich wnętrz dobudowuje się dodatkowy strop (kompletna budowlana samowolka) i otrzymuje o połowę niższe, ale podwaja powierzchnię pomieszczeń. Obejrzeliśmy bardzo nieliczne odrestaurowane domy (oczywiście za zagraniczne pieniądze – głównie ONZ).

Zabudowa odrestaurowana za kasę ONZ
Zabudowa odrestaurowana za kasę ONZ

Ostatecznie przez labirynt uliczek dotarliśmy do Palacio de los Capitanes Generales (Pałac Gubernatorów). Kiedy pani opowiadała o historii miejsca, zauważyłem z zaciekawieniem, że uliczka przed głównym wejściem, na której stoimy jest „wybrukowana” drewnianą kostką. Spytałem o tę osobliwość. Okazuje się, że jeden z gubernatorów miał zwyczaj balować po nocach przy rumie i damskim towarzystwie, a nie chciał, żeby odwożący go nad ranem powóz budził jego żonę (widać była sekutnica). Kazał wyłożyć uliczkę drewnianymi kostkami, żeby podkowy kopyt i obręcze kół powozu przestały hałasować. Potrzeba matką wynalazku. Widać był za każdym razem tak napruty, że nawet tego ostatniego kawałka nie mógł po cichu podejść piechotą… Spod pałacu jest kilka kroków do starego hotelu Ambos Mundos (jednego z ulubionych miejsc Hemingway’a) i w barze na otwartym dachu hotelu zjedliśmy lunch. To jeden z niewielu budynków zachowanych w dobrym stanie. Trochę czasu wolnego, który mieliśmy po południu poświęciliśmy na spacer nad zatoką Hawańską, podziwiając twierdzę górującą nad przeciwnym brzegiem. Podobno na noc cieśnina była zamykana łańcuchami, żeby pod osłoną ciemności nie wpłynęli do niej piraci, którzy mogli grabić miasto.

Na koniec zafundowaliśmy sobie jeszcze ekstra atrakcję: przejazd z powrotem do hotelu startymi samochodami. Po Hawanie jeździ sporo taksówek, ale są ich dwa podstawowe rodzaje: dla miejscowych i dla turystów (jakoś nie byłem zaskoczony). Taksówki dla miejscowych funkcjonują inaczej, niż to sobie wyobrażamy. Standardowo wsiadasz do taksówki i mówisz, gdzie chcesz jechać. Tam jest odwrotnie: zatrzymujesz taksówkę (w której zawsze są już pasażerowie) i pytasz dokąd jedzie taksówkarz… Jak Ci pasuje, to się zabierasz. Taksówki (przeważnie pojazdy w fatalnym stanie) jeżdżą po określonych trasach, wedle uznania kierowcy, a ludzie wsiadają i wysiadają. Zabawne. Taksówki dla turystów, to wyłącznie okazałe amerykańskie krążowniki utrzymane w dobrym (optycznie) stanie. Te funkcjonują standardowo, ale oczywiście wyłącznie za peso convertible. Pani przewodniczka zamówiła wszystkim chętnym takie samochody (trafił nam się Chevrolet z 56 roku – nówka nie śmigana). Kierowcy (wyłącznie z ułańską fantazją) zawieźli nas przez całą Hawanę, w tym większość drogi po nadmorskim bulwarze Malecón – drugiej najbardziej znanej ulicy Hawany. Pędziliśmy przez miasto z otwartymi oknami i rozwianymi włosami, wesoło na wszystkich trąbiąc. Ile mogłem, filmowałem przez okno. Fajnie.

Tym cackiem mknęliśmy przez Hawanę
Tym cackiem mknęliśmy przez Hawanę

Jeszcze parę słów o tych samochodach, ale one są teraz esencją i najlepiej rozpoznawalnym znakiem Kuby. Otóż w ostatnim czasie władza zorientowała się, że niechcący uczyniła z nich wielką atrakcję o światowym zasięgu. W związku z tym wszystkie te pojazdy zostały ogłoszone „dobrem narodowym” i objęte zakazem wywozu z wyspy. Można by się zastanowić, jaka jest naprawdę ich wartość? Otóż nie za duża. Część z nich wygląda naprawdę imponująco i sprawiają wrażenie zachowania w doskonałym stanie. Jednak to pozory. Prawdziwą wartość mają pojazdy w stanie „kolekcjonerskim”. Kolekcjonerskim oznacza po prostu bardzo dobrym, a przede wszystkim oryginalnym. Pojęcia wykluczające się nawzajem, bo oryginalne mechanizmy sprzed kilkudziesięciu lat raczej trudno zachować w bardzo dobrym stanie. Stąd zresztą bardzo wysoka cena samochodów, które właśnie w takim stanie trafiają na aukcje. Na Kubie nie ma takich samochodów. Wszelkie czynności „konserwacyjne”, które są prowadzone przy tych samochodach mają na celu osiągnięcie efektownego wyglądu i utrzymanie pojazdów w ruchu. Niestety „efektownego” nie ma nic wspólnego z „oryginalnego”. Współczesne lakiery, jaskrawe kolory, nieoryginalne ozdoby, chromowane detale gdzie popadnie, a nie tam, gdzie były fabrycznie. Utrzymanie w ruchu oznacza po prostu wymianę silników i większości mechanizmów na pochodzące ze współczesnych (tanich) samochodów. Jedno i drugie to kompletna kolekcjonerska dyskwalifikacja. Te samochody są coś warte wyłącznie, jako atrakcja turystyczna. Wartości kolekcjonerskiej nie posiadają żadnej. Obiecuję nie pisać więcej o samochodach…

Prawie, jak nowe
Prawie, jak nowe

Następnego dnia przed południem mieliśmy kilka godzin czasu i wykorzystaliśmy go na spacer po dzielnicy Miramar, w której znajdował się nasz hotel. To stosunkowo nowa dzielnica i zupełnie współczesna zabudowa. Czyli zwyczajna. Przeszliśmy szeroką (i pustawą) trzecią aleją – Avenida 3ra, przy której znajduje się sporo ambasad. Nie są to biurowce (czasem ufortyfikowane), do jakich przywykliśmy w Europie. Raczej duże wille i średnie posiadłości. Zorganizowaliśmy konkurs na rozpoznawanie flagi i godła, które zdobiło każdą ambasadę. Czasem się udawało. W południe zostaliśmy przewiezieni autobusem i przekwaterowani na statek Louis Cristal, którym mieliśmy odbyć kolejny etap naszej podróży.

Nasz Louis Cristal
Nasz Louis Cristal

Jednak póki co, statek stał zacumowany przy terminalu Sierra Maestra w zatoce Hawańskiej. Z wysokich pokładów widzieliśmy dachy starej Hawany, a w oddali kopułę Kapitolu. Pokusa była zbyt silna. Zupełnie na własną rękę (ale oczywiście oficjalnie) zeszliśmy z pokładu i zagłębiliśmy się w labirynt starego miasta. Tym razem wybierałem uliczki, które wyglądały zdecydowanie gorzej, niż „szlak turystyczny” z poprzedniego dnia. Był piękny, ciepły wieczór. Wszystko oświetlone miękkim, złotym blaskiem słońca chylącego się już ku zachodowi – najlepsze światło do zdjęć. Kierowałem się w miejsca, gdzie nie było widać turystów. Zaułki, ciasne przejścia, wąskie uliczki… I ta piękna architektura w tak opłakanym stanie. Wszędzie wokół na ulicach mnóstwo Hawańczyków. Dzieci, młodzież, staruszkowie. Mimo, że niektóre miejsca budziły podświadomie spory niepokój, to jednak Hawana jest absolutnie bezpiecznym miastem. Miejscowi napotykając turystów w miejscach, gdzie się ich nie spodziewali, na „swoim” terenie, reagowali lekkim zaskoczeniem, ale natychmiast potem pojawiał się szeroki, przyjazny uśmiech, czasem okraszony ciekawością. Czego naprawdę wtedy żałowałem, to że nie miałem ze sobą dużej torby cukierków do rozdawania dzieciom i jakichś innych gadżetów, którymi można by wyrazić naszą sympatię. Szkoda. Naprawdę. Absolutnie nie musieliśmy się niczym okupować i nikt nie wyciągał ręki, ale byłoby mi naprawdę przyjemnie, gdybym poza uśmiechem mógł dać coś jeszcze.

Stara Hawana
Stara Hawana

Kluczyliśmy po starówce, jednak cały czas starałem się posuwać na zachód w kierunku Paseo de Marti i Kapitolu. W końcu wyszliśmy z labiryntu mniej więcej tam, gdzie się tego spodziewałem. Pogratulowałem sobie w duchu orientacji w labiryncie uliczek kompletnie obcego miasta. Może za sprawą tego, że byliśmy teraz bez grupy turystów, a może sprawił to miodowy blask słońca, lecz wszystko odbierałem teraz wyraźniej i czyściej, niż poprzedniego dnia. Niektóre miejsca, które widziałem uprzednio wydawały mi się znane od lat. Chłonąłem otaczające mnie widoki: domy, ulice, ludzi – miejski gwar. O tej porze miasto należało już bardziej do miejscowych, niż do turystów. Docierające do mnie wrażenia były niezwykle intensywne. Wiem, że cechuję się sporą wrażliwością na pewne rzeczy i widoki, ale bardzo rzadko doświadczam takiego stanu. Mogę powiedzieć, że miasto do mnie przemówiło. Niezwykłe wrażenie. Także Iwonka i Patryk wydawali się być oczarowani.

Stara Hawana - aleja de Marti
Stara Hawana – aleja de Marti

Chciałbym aby ta chwila trwała znacznie dłużej, jednak robiło się późno i trzeba było ponownie zagłębić się labirynt starego miasta, żeby dotrzeć do statku, który wieczorem wypływał z portu. Oczywiście wybrałem inną drogę i korzystając z pozostałego jeszcze na niebie światła fotografowałem, fotografowałem i fotografowałem. Nie przypominam sobie, żebym kiedyś zrobił tyle zdjęć w tak krótkim czasie. Oczywiście widziałem, że do albumu trafi w najlepszym razie, co dziesiąte z nich, ale nie chciałem niczego uronić. Zaglądałem już nawet na podwórka i do mieszkań na parterze – są całkowicie otwarte na ulice. To była niezapomniana wycieczka. Gorąco polecam zrobione wtedy zdjęcia: 20 stycznia po godzinie 17. Dotarliśmy na nabrzeże znowu tam, gdzie się spodziewałem i o zupełnie bezpiecznej porze. Postawiłem sobie drugiego plusa :).

Uliczki starej Hawany
Uliczki starej Hawany

Nasz statek wycieczkowy stanowił w odniesieniu do miasta inny świat. Reprezentant trojga narodów: pod maltańską banderą, należąca do kanadyjskiego armatora, pod dowództwem greckiego kapitana średniej wielkości jednostka, nie była turystycznym molochem, jakie można spotkać na wodach Karaibów. Na pokładzie było wszystko, co niezbędne, a jednocześnie atmosfera pozostała w miarę kameralna. Zaledwie kilkuset pasażerów, kilka restauracji i barów, basen, sklep, centrum fotograficzne, duża sala do koncertów i występów artystycznych. Dostarczana nam każdego dnia gazetka pokładowa informowała co, gdzie i kiedy danego dnia. Elegancko, ale nie krępująco. Luźno, ale nie pospolicie. W sam raz. Założenia kilkudniowego rejsu były następujące: w nocy statek płynie, rano przybija do portu i w ciągu dnia odbywają się wycieczki na ląd. Zawsze było ich kilka do wyboru i ten wybór czasem był trudny. Na ogół przeważała kwestia obecności naszej polskiej rezydentki, która brała udział w tej wycieczce, którą zainteresowana była największa ilość osób z polskiej grupy. Na szczęście na ogół była to także dla nas najciekawsza wycieczka. Po południu powrót na statek, toaleta, bar, kolacja w największej restauracji i znowu bar, występy artystyczne i przed spaniem oczywiście bar :). Mojito to była nasza woda mineralna podczas całego rejsu… Kolacje były zwykle tematyczne – albo menu związane z miejscem, które odwiedzaliśmy, albo krajowe – np. z kraju szefa kuchni :). W każdym razie na jedzenie nie można było narzekać. Trzeba też uczciwie przyznać, że poziom występów artystycznych był zaskakująco wysoki. Statek posiadał własną grupę, ale zapraszane były też lokalne zespoły z miast, w których cumowaliśmy.

Louis Cristal - bar na rufie
Louis Cristal – bar na rufie

Część 3 – Antilla

Po opuszczeniu wieczorem zatoki Hawańskiej, skierowaliśmy się na południowy wschód. Jako że pierwszy etap prowadził aż do miejscowości Antilla nad zatoką Nipe, czyli niemal przez całą długość wyspy, to cały pierwszy dzień spędziliśmy na morzu. Odpoczęliśmy nareszcie porządnie i wyspaliśmy się do woli pierwszy raz od przylotu. W ciągu dnia były różne atrakcje na pokładzie, a następnego dnia rano dotarliśmy na miejsce. Nad zatoką Nipe zwiedzaliśmy głównie Park Narodowy Bariay. Rezerwat przyrody położony na półwyspie wewnątrz zatoki Bariay, a w nim Pomnik Kolumba. Pomnik nie przedstawia jednak Kolumba. Jest zbiorem elementów symbolizujących kulturę Indian i Europejczyków. Ma upamiętniać lądowanie Kolumba na Kubie i spotkanie (powiedziałbym zderzenie) dwóch odmiennych kultur. Jak wiadomo to spotkanie nie skończyło się dobrze dla Indian. Zostali zdziesiątkowani chorobami przywleczonymi przez białych, zagonieni do niewolniczej pracy i do dzisiaj niewiele już genów po nich zostało…

Park Narodowy Bariay - "Europejczycy i Indianie"
Park Narodowy Bariay – “Europejczycy i Indianie”

Poza monumentem uwieczniającym to szczęśliwe (nie dla wszystkich) zdarzenie, był jeszcze pokaz obrzędów Indiańskich. Odegrana scenka uprowadzenia panny młodej i taniec plemienny. Ciekawe i pouczające. Na koniec zdjęcia w otoczeniu „rdzennych Indian” – oczywiście mile widziana wdzięczność w postaci peso convertible dyskretnie wkładanych do wielkiej muszli. Pomysłowe i oryginalne.

Trupa teatralna - Park Narodowy Bariay
Trupa teatralna – Park Narodowy Bariay

Potem lunch i targ pamiątek w miejscowości Guardalavaca. Na targu zrobił się problem – Iwonka upatrzyła sobie maskę do powieszenia w salonie. Nie mam nic przeciwko maskom, czy w ogóle pamiątkom, ale ta była specjalna – na metr wysoka i tak koszmarna, że do tej pory mam dreszcze. Stylizowana na wyrób bardzo prymitywnej kultury, była w bardzo prymitywny sposób wykonana. Powiedziałbym, że artysta będąc pod wpływem większej ilości rumu, kilka razy sieknął pieniek maczetą i stwierdził, że wyszła mu maska. Utytlał to zielonkawym mazidłem i wystawił na targu. Może ja się nie znam na sztuce, albo za mało rumu wypiłem, ale trudno mi wyobrazić sobie coś, co by dla mnie bardziej nie pasowało do naszego salonu. Iwonka jednak łatwo nie rezygnuje – wyperswadowanie jej zielonego koszmaru wymagało zespołowego działania całej rodziny i dobrych piętnastu minut tłumaczenia… Ostatecznie przeważył, nie pozbawiony podstaw argument, że za przewiezienie takiego pniaka samolotem policzą nam nadbagaż, jak za bizona. Było mi zresztą wszystko jedno jakich argumentów się użyje, byle tylko grubo ciosana, zielona morda nie wylądowała w salonie. Na szczęście pozostała na targu i zapewne będzie tam stała do dnia przeobrażenia naszego Słońca w czerwonego olbrzyma i odparowania całej Ziemi. Czyli jeszcze z pięć, sześć miliardów lat. Sfotografowałem straszydło „ku przestrodze” i bez żalu opuściłem bazarek.

Zielone straszydło
Zielone straszydło

Dzień zakończyliśmy wizytą na „ranczo”, gdzie „farmer” pokazał nam jak się uprawia kawę, banany, awokado, kokosy, papaję i inne tropikalne paskudztwa. Lekkie zamieszanie wybuchło, kiedy doszło do prezentacji papai. Jako tłumaczka towarzyszyła nam nasza rezydentka – Polka, jednak na tyle zorientowana w lokalnych niuansach, że doskonale wiedziała, iż „papaja” w potocznym hiszpańskim na Kubie, to także niezbyt salonowa nazwa żeńskich narządów. Aby uniknąć nieporozumień, owoc nosi oficjalną nazwę „fruta-bomba”. Ale wiadomo, jak to jest z oficjalnymi nazwami, kiedy istnieją stare i utarte… Pan Farmer po raz trzeci poprawiony, przez naszą rezydentkę, że ma mówić fruta-bomba, a nie … wiadomo co, wybuchnął w końcu śmiechem i przeszedł do następnej uprawy. Nasza dziewczyna nie dała się podejść i wyszła z pojedynku górą :). Z farmy wesołego farmera autobus zawiózł nas z powrotem do portu, gdzie czekał nasz trójnarodowy statek.

Dowcipny farmer
Dowcipny farmer

Tak nawiasem mówiąc przy okazji tej farmy skojarzyły mi się święte krowy. No wiadomo – farma, farmer, to i krowy powinny być. Ale święte? A owszem – na Kubie są święte. Jak większość ludzi byłem przekonany, że święte krowy są tylko w Indiach. Błąd. Na Kubie są świętsze. Cała sprawa wzięła się stąd, że zgodnie z prawem ustanowionym przez Fidela, każdemu kubańskiemu dziecku do 7 roku życia, przysługuje 1 litr mleka dziennie. Taka ustawa prorodzinna. Rodzina dostaje na to mleko kartki i może je wykupić za całkowity bezcen za peso narodowe (to nic nie warte). Żeby jednak zapewnić dzieciom mleko przysługujące na kartki, potrzebne są krowy w odpowiedniej ilości. W klimacie Karaibów bujna i soczysta roślinność wręcz pochłania wszelkie dostępne tereny, więc wydaje się, że na ogromnych pastwiskach farmerzy powinni po horyzont wypasać ogromne stada bydła. Wydaje się. Bo jest socjalizm i krów, jak na lekarstwo. W związku z tym prawo stanowi, że każdy zbrodniarz, który dopuści się uśmiercenia krowy (czy to umyślnie, czy przypadkowo, czy całkiem nieświadomie) podlega karze pozbawienia wolności do lat 15. W praktyce sądowniczej to nie jest „do” 15 lat, tylko zwyczajnie: 15 lat. Nie ma tłumaczenia, że wtargnęła na drogę i rzuciła się pod koła. Że spadła do przepaści. Że popełniła samobójstwo. Nie ma żadnego tłumaczenia. Jak ukatrupiłeś teściową, to okoliczności łagodzące jak najbardziej są brane pod uwagę. Jak krowę, to nie ma żadnych okoliczności. Jest 15 lat.

Część 4 – Santiago de Cuba

Następnego dnia rano obudziliśmy się już po południowej stronie wyspy, po opłynięciu jej wschodniego końca. W drodze do Santiago de Cuba mijaliśmy właśnie cierń tkwiący w boku braci Castro: zatokę Guantanamo i rozłożoną po obu jej stronach bazę marynarki Stanów Zjednoczonych. Jedyne miejsce na Kubie, gdzie jest McDonalds :). Dlaczego baza nadal tam istnieje? Ano reguluje to oczywiście stosowna międzynarodowa umowa. Jednak w tym szczególnym przypadku nie zapisano w umowie dzierżawy na określony czas: np. 50 lub 100 lat, tylko do momentu, aż obie strony wyrażą chęć rozwiązania umowy. Tak się składa, że jedna strona nie wyraża chęci… Niedługo potem płynęliśmy już długim przesmykiem do portu Santiago de Cuba. Miasto położone jest na końcu długiej, malowniczej zatoki, której górzyste brzegi miejscami porośnięte są lasem. Na zdrowy rozum, brzegi tak malowniczego zakątka powinny albo stanowić jakiś rezerwat, albo w najgorszym razie być zabudowane hotelami. Niestety okazuje się, że w tym przypadku hotele nie są najgorszą możliwością. Brzegi owszem, są ściśle zabudowane: stocznie, rafineria, elektrownia i pomniejsze przybytki przemysłu ciężkiego. Kominy, piece, słupy energetyczne, ogromne zbiorniki, dźwigi… Smród, huk, dym, oleista woda pełna ścieków, hałas niosący się na kilometry nad zatoką… Hoteli brak.

Zatoka Santiago de Cuba
Zatoka Santiago de Cuba

Santiago de Cuba – miasto rewolucji. Zaczęliśmy jednak od cmentarza Santa Ifigenia – takie ichnie Powązki tudzież Arlington. W ziemi pod marmurowymi płytami leżą sławni i zasłużeni. Mauzoleum bohatera rewolucji Hose Martiego, przy którym cały czas pełniona jest warta. A tuż obok mauzoleum zasłonięty metalowym parkanem mały plac budowy. Nie jest tajemnicą, że za zasłoną z falistej blachy budowane jest miejsce dla Fidela. Biorąc pod uwagę tempo pracy kubańskich budowlańców i stan zdrowia głównego zainteresowanego, faktycznie bezpieczniej było zacząć ze sporym wyprzedzeniem… Punkt następny – koszary Moncada. Serce rewolucji. To tutaj 26 lipca (na Kubie to dzień święty) 1953 roku nastąpił pierwszy atak rewolucjonistów pod wodzą samego Fidela na siły rządowe Batisty. Atak kompletnie nieudany, zakończony wpakowaniem rewolucjonistów do kicia i przepuszczeniem ich przez maszynkę do mięsa. To uczyniło z nich męczenników i dało nową motywację do dalszych działań. Sam Fidel za fikanie przeciwko władzy, po ojcowsku dostał 15 lat odsiadki. Jednak władza była tak pewna siebie, że po marnych dwóch latach wypuściła łobuza w wyniku amnestii. Błąd. Ale do historii rewolucji wrócimy. Obecnie w koszarach jest szkoła imienia, a jakże – 26 lipca, oraz małe muzeum poświęcone pamiętnym wydarzeniom. Po koszarach udaliśmy się na plac Antonio Marceo – kolejny heros rewolucji. Na środku placu jest spory pagórek a na nim dwie instalacje artystyczne – wbite w ziemię kilkunastometrowe stalowe ostrza symbolizujące maczety, oraz wielki pomnik samego bohatera na koniu. Pomnik jest jednak dosyć charakterystyczny i Kubańczycy ośmielają się pokpiwać z bohatera, odgadując rzekomo wypowiadaną przez niego kwestię. Największą popularnością cieszą się dwa warianty:
– Chodźcie na Cuba Libre! – Mamy tu dwuznaczność słów oznaczających „Wolną Kubę”, ale także znanego drinka. Druga wersja nawiązuje do przystanku autobusowego znajdującego się pod pomnikiem i brzmi:
– Biegnijcie szybko! Zatrzymałem dla was autobus! – Trzeba przyznać, że oba teksty doskonale pasują do pozy, w jakiej artysta uwiecznił faceta na koniu :)))

Pomnik Antonio Marceo
Pomnik Antonio Marceo

Z placu Antoniego pojechaliśmy, a potem popłynęliśmy łódeczką na wyspę Granma do knajpki na lunch. Nazwa nieprzypadkowa. Fidel po łaskawym wypuszczeniu go z kryminału, zamiast okazać wdzięczność, zaczął oczywiście znowu knuć. Dla zaczerpnięcia oddechu zahaczył się w Meksyku, gdzie założył ruch „26 Lipca” – miał chłop pamięć do dat. W grudniu 1956 postanowił znowu podskoczyć Batiście. Kupili stary, amerykański jacht – właśnie Granma i popłynęli z powrotem na Kubę prowadzić nową wojenkę. Ciasno im musiało być, bo jacht był dla 12 osób, a brodatych rewolucjonistów wlazło na niego 82. Może przez te niewygody podróży, po staremu dostali łupnia od oddziałów rządowych i większość wylądowała znowu w ciupie. Jednak tym razem Fidel wraz 12 towarzyszami (później wyniesionymi do rangi równej 12 apostołom) zdążył nawiać w góry Sierra Maestra, żeby tam dalej knuć, jątrzyć, demontować i podważać. Nieupilnowanie brodaczy było wtedy dla Batisty błędem, który doprowadził do rewolucji Kubańskiej i kosztował go utratę władzy i ucieczkę z kraju. Bracia Castro i Ernesto „Che” Guevara zorganizowali partyzantkę, która ostatecznie przejęła kraj. Sytuacja zresztą bynajmniej nie była czarno-biała. Historia Kuby jest nieskomplikowana: usiłując wyzwolić się spod panowania Hiszpanów, Kubańczycy niechcący sprowadzili sobie „na pomoc” armię USA. Hiszpanie zostali wypędzeni, ale jak łatwo się domyśleć kraj wpadł w ręce amerykańskie i był rządzony przez faktycznie marionetkowy rząd Batisty. Castro występował w sprawie całkowicie słusznej: ostatecznego wyzwolenia kraju spod obcych wpływów. Miało być pięknie, a wyszło, jak zwykle. Niestety dla wolnej Kuby wybrał najgorszy model ustrojowy, przy okazji robiąc sobie śmiertelnego wroga z najpotężniejszego państwa na świecie. Może i był z niego dobry rewolucjonista, ale polityk i strateg jak z koziej dupy trąba.

Dla Kuby właściwie nadal nie ma dobrej drogi. Gospodarka nie istnieje. Nie produkuje się nic. Kiedy wobec braku samochodów, Fidel postanowił przesadzić Kubańczyków na rowery, sprowadzono DWA MILIONY rowerów z Chin. Nawet nie próbowano wyprodukować ich na miejscu – było jasne, że się nie uda. Wszystko zostanie rozkradzione i zmarnowane, zanim jeszcze zacznie się produkcja. Zakładając nawet mało realny scenariusz, że nagle wybuchnie wolność, to skąd wziąć gigantyczne środki, żeby gospodarka choćby drgnęła z miejsca? Chyba wyłącznie z USA, ale wtedy historia zatoczy koło… Nikt nie umie pracować (wszyscy kombinują). Południowcy w ogóle nie są chętni do pracy, a dodatkowo po sześćdziesięciu latach socjalizmu pojęcie „praca” jest dla nich kompletną abstrakcją. Nie widać nawet małego światełka na końcu tunelu… Złośliwi twierdzą, że Kuba może co najwyżej zostać burdelem Ameryki, po zniesieniu embarga i całkowitym otwarciu turystycznym. Może i coś w tym jest. Przykre. Myślę, że na tym skończę nudne wtrącenia historyczne i skupię się na naszej wycieczce.

Po obiadku na wyspie Granma, przeprawiliśmy się z powrotem na ląd i pojechaliśmy zwiedzać kolejną hiszpańską twierdzę – del Morro pięknie i malowniczo położoną na górze nad wejściem do zatoki Santiago de Cuba. O ile dobrze pamiętam, to ten sam słynny, hiszpański architekt, który projektował twierdzę w Hawanie. Twierdza ze szczytu góry tarasami schodzi w dół zbocza ku morzu. Widoki są przepiękne.

Twierdza del Morro
Twierdza del Morro

Z twierdzy wróciliśmy do miasta i poszliśmy na spacer starówką Santiago do Cuba. Miejsce całkowicie odmienne od Hawany, architektura nieporównanie skromniejsza, ale stan techniczny budynków znacznie lepszy. Właściwie przewrotnie to właśnie Hawana została największym przegranym rewolucji. Od lat sześćdziesiątych, jeśli były już jakieś środki w kasie państwa, to niemal w całości były przeznaczane na rozwój prowincji, żeby socjalistycznie „wyrównać szanse i poziom”. Przesadzono z tym wyrównywaniem i skutek jest taki, że Hawana pozbawiona jakichkolwiek finansów popadła w całkowitą ruinę, podczas kiedy inne miasta jeszcze jakoś się trzymają. Pospacerowaliśmy starówką, zrobiliśmy zdjęcia i trzeba się było pomału żegnać z Santiago.

Starówka Santiago de Cuba
Starówka Santiago de Cuba

Część 5 – Jamajka

Dzień następny miał przynieść wizytę na Jamajce. Wylądowaliśmy wcześnie rano w porcie Montego Bay, skąd odbyliśmy autokarem wycieczkę do posiadłości Greenwood Great House. To piękny kolonialny dom zbudowany na początku XIX wieku i zachowany przez 200 lat w niemal nie zmienionym stanie. Należał do starej i szacownej brytyjskiej rodziny Barrett’ów, której przedstawiciele w XIX wieku dołączyli na Jamajce do grona baronów cukrowych. Na plantacjach trzciny cukrowej i imporcie cukru do Europy zbudowano wówczas ogromne fortuny. Kres tej działalności położył dopiero rozwój cukrownictwa z buraków cukrowych w Europie. Greenwood Great House nadal jest w rękach prywatnych, ale już nie rodziny Barrett. Służy jako muzeum i jest pełny zabytkowych mebli, instrumentów muzycznych i oryginalnego wyposażenia z początków XIX wieku. Bardzo pouczająca wycieczka.

Posiadłość Greenwood Great House
Posiadłość Greenwood Great House

Jamajka jest całkowicie inna od Kuby. Anglojęzyczna, współczesna, pełna „normalnych” samochodów i kolorowego tłumu na ulicach. Oznaki cywilizacji zachodu: CocaCola, McDonalds itp. widoczne na każdym kroku. W Montego Bay nasz autobus utknął w porządnym korku, co natychmiast wzbudziło u nas szczerą nostalgię :))).

Część 6 – Cienfuegos

Dzień kolejny – powrót na Kubę do Cienfuegos. Kolejne miasto w kolejnej dużej zatoce. Jednak tym razem rezygnujemy ze zwiedzania Cienfuegos i słuchając rad naszej rezydentki wybieramy dłuższą wycieczkę autobusem do Trinidadu. Zwiedzanie Cienfuegos byłoby powielaniem tego, co już widzieliśmy – kolejne miasto nie wyróżniające się niczym, od tych, które zwiedziliśmy przedtem. Trinidad jest podobno zupełnie inny. Ano zobaczymy. Kiedy statek zbliżał się do wąskiego wejścia zatoki Cienfuegos, moją uwagę zwróciła charakterystyczna budowla nieco w głębi lądu, na zachód od wejścia do zatoki. Wielka betonowa kopuła na betonowym silosie wyglądała jakby znajomo. Przeczucie mnie nie myliło – to obudowa reaktora atomowego. Konstrukcja elektrowni zaczęła powstawać w 1990 roku pod światłym przewodnictwem i z bratnią pomocą Związku Radzieckiego. To było kilka lat po Czarnobylu – mieli jaja, żeby się na coś takiego zdecydować. Ale cóż, podejrzewam, że okolicznej ludności nikt o zdanie nie pytał. Na szczęście upadek ZSRR i zakończenie bratniej pomocy wstrzymało budowę. Został po niej opuszczony ogromy plac budowy i pusty sarkofag dla reaktora. Nikt za bardzo nie wie, co z tym teraz zrobić – lany żelbeton, więc nie da się rozkraść… Podobno jest projekt zbudowania tam zakładów chemicznych. Biorąc pod uwagę ich technologię i kontrolę jakości, nie wiem co gorsze: ruski reaktor, czy kubańskie chemikalia. W jednym i drugim przypadku wyniósłbym się stamtąd na drugi koniec wyspy.

Niedoszły reaktor
Niedoszły reaktor

Zacumowaliśmy w Cienfuegos i zabraliśmy się autobusem w 80km wyprawę do Trinidadu. Trinidad to relikt epoki handlu cukrem. Z tego niewielkiego miasteczka eksportowano jedną trzecią całego cukru z Kuby. Kiedy skończyła się epoka cukru, miasteczko zostało zwyczajnie zapomniane. Dzięki temu zapomnieniu cała starówka Trinidadu została zachowana bez znaczących zmian do chwili obecnej. Jest faktycznie inna od tego, co widzieliśmy uprzednio. Całe miasto pokrywa niska zabudowa, ulice są raczej długie i szerokie, wyłożone wyłącznie kostką lub kocimi łbami. Dominuje raczej transport konny, niż samochodowy. Wszystko zachowane w całkiem dobrym stanie.

Uliczki Trynidadu
Uliczki Trynidadu

Zwiedziliśmy kolejną posiadłość baronów cukrowych – przestronny budynek z wielkim patio, wieżą widokową… Mieszkało się na bogato, nie ma co mówić. Z wieży niska i kolorowa zabudowa Trynidadu wygląda bardzo malowniczo na tle otaczających miasto wzgórz. Na statek wróciliśmy już po zmroku. Na tym skończyliśmy właściwie zwiedzanie Kuby. Pozostał nam dzień plażowania na Wyspie Młodości, a potem powrót do Hawany i przejazd do hotelu w Varadero. Zatem już nic starego i zabytkowego.

Część 7 – wypoczynek

Plaża na Isla de la Juventud, gdzie następnego dnia przeprawiliśmy się z naszego statku pokładowymi szalupami motorowymi, wygląda jak z pocztówki. Takie miejsca pewnie zachwyciły mojego tatę 40 lat temu. Nie miał punktów odniesienia, które uodporniłyby go na takie widoki. Piękne, lazurowe morze, biały piasek, palmy zwieszające się nad plażą i wodą. Wtedy nie było nawet takich pocztówek.

Plaża na Wyspie Młodości
Plaża na Wyspie Młodości

Na nas też otoczenie zrobiło duże wrażenie, choć przecież widzieliśmy wcześniej podobne sceny w innych zakątkach Karaibów. Było pięknie. Relaks w czystej postaci. Ciepła woda, gorący piasek, niewielkie fale, rybki przemykające pod powierzchnią, palmy cicho szumiące w powiewach lekkiego wiatru. Można się zapomnieć. Przed zapomnieniem uchroniła nas syrena naszego statku kotwiczącego kilka kilometrów dalej i doskonale widocznego na redzie. Oznajmiała, że z plaży na statek odpływa ostatni tender i trzeba się zbierać, lub pozostać w raju na zawsze. Raj rajem, ale dobry obiad w pokładowej restauracji też ma swoje znaczenie :). Niechętnie zebraliśmy się z plaży i powróciliśmy na pokład.

Molo
Molo

Następnego dnia rano zakotwiczyliśmy na starym miejscu w zatoce Hawańskiej, gdzie czuliśmy się już jak u siebie. Niestety nie było już czasu na żadne spacery. Wyokrętowanie, przesiadka do autobusu i ponad 170km do hotelu Melia Marina Varadero na samiutkim końcu półwyspu. Hotel nowy i komfortowy. Przed samym hotelem wybudowana ogromna marina. Widać, że teren został odebrany morzu i wszystko powstało „na wodzie”. Stworzenie sztucznego lądu, zbudowanie infrastruktury, odpowiednie ukształtowanie terenu i dna morza musiało pochłonąć gigantyczne środki. Oczywiście środki pochodzące z kasy koncernu hotelarskiego Melia. Widać na półwyspie zaczyna robić się ciasno, skoro zaczynają go już sztucznie wydłużać. Jednak ogromna marina, choć wykończona i gotowa, stoi niemal pusta. Przy odległym pirsie kotwiczy kilka dużych katamaranów wycieczkowych, ale to może kilka procent możliwości tego obiektu. Po drugiej stronie mariny buduje się nowy, wielki hotel.

Pusta marina przy Melia Marina Varadero
Pusta marina przy Melia Marina Varadero

Zastanawia, czym kierują się ludzie pakujący wielką kasę w niewykorzystywaną infrastrukturę? Nie podejrzewam, żeby dysponowali milionowymi środkami dla własnego kaprysu. Zatem pewnie spodziewają się wydarzeń, które spowodują, że marina zapełni się wspaniałymi, drogimi jachtami, a hotele ich właścicielami z portfelami grubszymi niż biblia. Skąd mogą przypłynąć? No raczej nie z Kuby. Jedynie, co przychodzi mi do głowy, to Floryda i inne części wschodniego wybrzeża USA. Może większe jednostki także z Europy. Czyżby zatem szykowały się zmiany, o których nie wszyscy jeszcze wiedzą?

W hotelu spędziliśmy kilka leniwych dni, o których właściwie nie ma co pisać. Plaża, restauracja, bar, spacery nabrzeżami pustej mariny. Wypoczęliśmy. Szczęśliwie Dreamliner nadal był na chodzie i w komforcie powróciliśmy do Warszawy.

Opowiadanie dedykuję pamięci mamy naszej przyjaciółki,
dla której zostało napisane i która nie zdążyła go przeczytać.

 

Aktualizacja 1 – sierpień 2015
I na moje wyszło. Właśnie wznowiono stosunki dyplomatyczne pomiędzy USA i Kubą. Nad ambasadą USA w Hawanie znowu po 54 latach powiewa amerykańska flaga. Półtora roku temu o tym wiedziałem…

Aktualizacja 2 – grudzień 2016
Sprawdziła się także druga teoria: Fidel spoczął na cmentarzu Santa Ifigenia w Santiago de Cuba. Dokładnie tam, gdzie widzieliśmy budowę grobowca.

Zjednoczone Emiraty Arabskie

Relacja z wycieczki do Zjednoczonych Emiratów Arabskich

Grudzień 2012

[google_map_easy id=”6″]

Część 1 – jak się wykręcić od świąt?

Disclaimer: zastrzegam, że większość poniższych informacji została usłyszana od naszego pilota Pana Bartka i Pani Magdy – naszej przewodniczki po Emiratach. Nadmienię, że nie mogliśmy mieć do nich najmniejszych zastrzeżeń przez cały wyjazd i oby zawsze trafiali się nam tacy przewodnicy. Obydwoje dysponowali sumienną, rzetelną i pełną wiedzą o zwiedzanych miejscach, istnieje jednak szansa, że coś źle usłyszałem lub pokręciłem. Starałem się zachować czujność i zapamiętać jak najwięcej szczegółów, więc grubszych byków nie powinno być, jednak jakieś nieścisłości są możliwe, mimo iż sporo informacji dodatkowo próbowałem zweryfikować w necie. Część informacji pochodzi też z sieci. Ponadto znaczna część tekstu to moje subiektywne wrażenia, oceny i opinie, więc każdy może się nie zgodzić. Dołożyłem też starań, aby nie fabularyzować tego dokumentu :).

Nasz pomysł wyjazdu do Zjednoczonych Emiratów, tak naprawdę zrodził się z chęci przetestowania nowego, lubelskiego lotniska… W listopadzie dowiedzieliśmy się, że Itaka zaczyna latać z Lublina. Niestety zakres wylotów był lekko ograniczony: Egipt albo… Egipt. Wprawdzie obiecywaliśmy sobie już wielokrotnie, że gdzie jak gdzie, ale w Egipcie nasza noga więcej nie postanie (bo postałaby pewnie piętnasty raz), ale ten wylot z Lublina… Przeliczyłem sobie, że dosłownie w kilka godzin po wyjściu z domu mogę leżeć martwym bykiem na leżaku pod palmą, na plaży w Marsa El Alam. A kasy akurat tyle, ile zaoszczędzimy na prezentach pod choinkę :). Wyjrzawszy przez okno na listopadowy, polski krajobraz stwierdziliśmy, że pokusa jest zbyt silna. Terminów wielu nie mieliśmy do wyboru, bo absolutnie nie mogliśmy sobie pozwolić na zrywanie dziecka ze szkoły – tak więc tydzień wigilijny lub noworoczny… Jak wiadomo, oboje jesteśmy bardzo imprezowi, więc i jednego szkoda i drugiego też. Ale… w sylwestra mogę się przecież spokojnie wyspać – wystarczy wsadzić korki do uszu, żeby mnie petardy nie budziły, natomiast ta wigilia… Wyobraziłem sobie wielki, zastawiony, wigilijny stół, za którym tkwię uwięziony, jak tygrys w klatce. Żarcie, gadanie, żarcie, gadanie, żarcie…. Nieee! Ratunku!!!

Miałem już gotową decyzję, pozostało przekonać żonę. Ona miała właściwie wyłącznie opory natury kulinarnej: bardzo lubi smażonego karpia i kluski z makiem. Karpia teściowa obiecała jej usmażyć po powrocie, a kluski odłożyliśmy do następnego roku. Innych problemów nie było, gdyż rodzinę mamy liczną, więc nikt sam na święta nie zostanie, a ponadto i tak spotykamy się ze wszystkimi bez przerwy, więc nikomu nie odbierzemy rzadkiej przyjemności goszczenia nas :))). Decyzja zapadła, naszykowałem krem do opalania i maskę do nurkowania na rafie i pozostało czekać. Długo nie czekaliśmy – po jakimś tygodniu Itaka odwołała wylot z Lublina. Nie przytoczę tu mojej dosłownej reakcji, gdyż właściwie dokładnie wypełnia postanowienia paragrafów o groźbach karalnych, zniesławieniu i zakłócaniu porządku publicznego oraz niemal ociera się o usiłowanie zbiorowego zabójstwa. Wizja leżaczka, palm i Morza Czerwonego rozwiała się, jak mgiełka listopadowego oddechu. Za to widmo stołu wigilijnego zawisło nade mną, jak miecz kata. Ratunku! Uciekać! Gdziekolwiek!!!

Jako, że żona też była już mentalnie nastawiona na święta w ciepłych krajach, to wspólnie postanowiliśmy nie poddawać się i walczyć o gorące słońce południa, jak o niepodległość. Po pierwsze stwierdziliśmy, że skoro i tak musimy się tłuc z naszej prowincji do Warszawy, no to przecież idiotyzmem byłoby lecieć do Egiptu, bo dla nas to mniej więcej taka atrakcja, jak wyjazd do Kazimierza nad Wisłą. Moja lepsza połowa natychmiast rzuciła się na wertowanie ofert biur podróży, bo u nas to jej zadanie i doskonale sobie z tym radzi. Dosłownie po kilku godzinach grzebania w internecie i telefonowania do znajomych biur, miała gotową propozycję: Zjednoczone Emiraty Arabskie. Nie był to zresztą wielki przypadek, ani dla mnie specjalne zaskoczenie, gdyż jest to kierunek, który nie dawał jej spokoju od dobrych kilku lat. Po prostu wykorzystała okazję. Tak więc chęć krótkiego lotu z Lublina na małe lenistwo pod palmą, zamieniła się niespodziewanie na poważną wyprawę w jeden z ciekawszych zakątków świata.

Podróż może nie tak ciężka, jak do Chin, ale i nie prosta. Zamiast standardowo polecieć, już niech będzie i z Warszawy, ale wprost do Dubaju, to Rainbow wykombinowało zapewne taniej, ale i pokrętniej: czeskie linie lotnicze, z Warszawy do Pragi, po kilku godzinach czekania, z Pragi do Abu Dhabi i na koniec autokar z Abu Dhabi do Dubaju. Razem od wyjścia z domu do dotarcia do hotelu jakieś dwadzieścia godzin. Szlag by…

Część 2 – Dubai

W Abu Dhabi wylądowaliśmy przed południem, wymęczeni i ziewający jak pelikany. Nasz pilot – pan Bartek, przyleciał z nami aż z Warszawy, więc rozumiał nasz ból. W związku z tym jeszcze w autokarze, oznajmił uspokajająco, że nie ma strachu – będziemy się teraz mogli spokojnie wyspać i odpocząć w hotelu w Dubaju. Przez dwie godziny. Nie miałem siły wstać i go udusić za ten ciężki dowcip, więc tylko rzuciłem mordercze spojrzenie i usiłowałem skupić się na oglądaniu krajobrazu za oknami. A od opuszczenia Abu Dhabi krajobraz nie był imponujący – po lewej błękitne wody Zatoki Perskiej, po prawej pustynia, a przed nami i za nami ośmiopasmowa autostrada. Zresztą trochę pustawa. Pan Bartek wyjaśnił, ze autostrada nie jest zatłoczona głównie z tego powodu, że mamy piątek, czyli dla muzułmanów odpowiednik naszej niedzieli. A w zawiązku z tym, jak wszyscy gorliwie wierzący na świecie, pobożna, miejscowa ludność spędza go całymi rodzinami w centrach handlowych, a nie szwenda się bez sensu po drogach. Logiczne. Jechaliśmy zatem spokojnie, a mi głowa opadała coraz niżej, do czasu, kiedy przed nami zaczęły się wyłaniać zza horyzontu niewyraźne zrazu zarysy jakichś budowli. Budowle błyszczały w słońcu, jak srebro i w końcu oczom naszym zaczęły ukazywać się pierwsze zabudowania Dubaju – miasta ze współczesnej baśni.

Pusta autostrada
Pusta autostrada

Wjeżdżaliśmy do miasta od strony zachodniej, więc najpierw przejechaliśmy przez przedmieścia Jebel Ali i chwilę potem po lewej ukazała się pierwsza dzielnica drapaczy chmur – Dubai Marina. To właśnie szczyty tych ponad 300-metrowych wieżowców przywitały nas zza horyzontu. Dubai Marina to dzielnica mieszkaniowa. Obecnie modna i bardzo droga, jest cały czas rozbudowywana. Zresztą właściwie całe Emiraty, a już Abu Dhabi i Dubaj w szczególności są wielkim placem budowy. Na zlecenie i za pieniądze szejków, powstają tam nieprawdopodobne projekty architektoniczne. Chyba dla każdego architekta na świecie jest marzeniem życia, żeby móc zrobić coś na terenie Emiratów. Tam można pracować na niemal nieograniczonym budżecie i realizować niesamowite wizje, które nigdzie indziej w świecie nie mają żadnych szans na akceptację. Wszędzie inwestor zadaje pierwsze pytanie: „Ile to będzie kosztowało?” i jeśli cena jest zbyt wysoka, to nawet nie zagląda już dalej. Szejk Abu Dhabi, a szejk Dubaju tym bardziej, pytają najpierw: „Czy to będzie tak niezwykłe, że cały świat będzie o tym mówił?”. Jeśli uznają, że tak, to o koszty albo nie pytają, albo mimochodem na koniec rozmowy. W ten sposób w ciągu kilkudziesięciu ostatnich lat na gołej pustyni powstały miasta obrzydliwego bogactwa i dekadenckiego wręcz zbytku, a w nich najsłynniejsze perły współczesnej architektury. Szejkowie nie są jednak ani głupi, ani rozrzutni – oni z podziwu godną konsekwencją realizują niezwykle śmiały plan, który powstał kilkadziesiąt lat temu. Ale o tym później.

Wracając do dzielnicy Dubai Marina – trzystu i czterystu-metrowe wieże strzelają w niebo na samym brzegu morza, a miedzy nimi (zamiast parkingu) znajduje się port jachtowy pełen stateczków odpowiadających statusowi okolicznych mieszkańców. Na razie zobaczyliśmy jednak z autostrady tylko las srebrnych wież, w tym jedną bardzo charakterystyczną – skręconą o 90 stopni wokół własnej osi Infinity Tower.

Dubai Marina i Infinity Tower po środku
Dubai Marina i Infinity Tower po środku

Ceny mieszkań są zwyczajnie kosmiczne i właściwie szkoda o nich wspominać. Zostawiliśmy Dubaj Marinę za sobą i przez pewien czas autostrada, która tymczasem zrobiła się już dwunastopasmowa, prowadziła przez tereny, na których dopiero zaczynają powstawać nowe inwestycje. Przez wiele kilometrów po prawej stronie towarzyszyła nam napowietrzna estakada będąca torowiskiem metra Dubaju. Metro nie zostało wkopane w ziemię, gdyż po pierwsze: nie ma takiej potrzeby – na powierzchni jest miejsca aż nadto, a po drugie: szejkowie chcą, żeby wszyscy podziwiali ich miasta (i samo metro), a nie siedzieli, jak krety w podziemnej rurze. Metro zostało wybudowane przez Mitsubishi i jest najdłuższą na świecie koleją bezzałogową, co potwierdza stosowny certyfikat Księgi Rekordów Guinnessa. Zresztą do Dubaju należy obecnie ponad 120 rekordów Guinnessa w różnych dziedzinach, a kolejne są „w budowie”.

Po prawej linia i stacja napowietrznego metra
Po prawej linia i stacja napowietrznego metra

Chwilę później, znów po lewej stronie, na brzegu Zatoki Perskiej ukazał się chyba najlepiej rozpoznawalny budynek świata: śnieżnobiały żagiel hotelu Burj Al Arab. I nie jest on tak łatwo rozpoznawalny przez przypadek. Kiedy w 1994 szejk Mohammed bin Rashid spotkał się z architektem Tomem Wrightem z biura WS Atkins, jasno przedstawił swoje oczekiwania: „Panie Wright, spotkamy się ponownie za dwa tygodnie, a to co Pan mi przedstawi, ma spowodować, że spadnę z krzesła. Jednocześnie to coś ma dać się naszkicować dosłownie kilkoma pociągnięciami ołówka i każdy ma natychmiast wiedzieć, że to właśnie jest mój nowy, wspaniały hotel i symbol Dubaju”. Dokładnie tak się stało – Burj Al Arab to prawdziwy majstersztyk prostoty i wyrafinowania formy. Jest inspirowany kształtem żagla tradycyjnej, arabskiej łodzi dhow i faktycznie wystarczy narysować kilka kresek, a każdy natychmiast wie, o co chodzi. Dokładnie tego oczekiwał szejk.

Nie zdążyliśmy nacieszyć oczu żaglem, kiedy wszystkie głowy odwróciły się w prawą stronę, gdyż właśnie tam rozciągała się kolejna dzielnica wieżowców Dubai Downtown i strzelająca z jej środka w niebo Burj Khalifa. Prawdziwy cud inżynierii, najwyższy budynek świata, symbol potęgi Dubaju i siedziba, między innymi, jedynego na świecie hotelu Armaniego. Wieża jest zbudowana na planie litery Y z trzema symetrycznymi skrzydłami, co daje odpowiednią wytrzymałość mechaniczną, ale też powoduje, że większość pomieszczeń ma dostęp to widoku na zewnątrz budynku, a światło zewnętrzne wnika ze wszystkich stron do samego wnętrza. Ponieważ rasowy architekt musi jednak coś udziwnić i wysilić się na oryginalność, to stwierdził, że inspiracją dla konstrukcji była roślina Hymenocallis – kwiat pustyni. Zresztą, czy to istotne? Wieża osiąga zawrotne 828m wysokości i teoretyczna widzialność z jej szczytu wynosi niemal 100km. Nie będę tu pisał rozprawki pod tytułem „Burj Khalifa w liczbach”, bo łatwo je sobie samemu znaleźć, ale te liczby są naprawdę imponujące.

Khalifa po prawej
Khalifa po prawej

Po chwilowym ożywieniu tymi widocznymi z daleka symbolami miasta, głowy zaczęły nam znowu opadać, ale właśnie dojechaliśmy do hotelu i udaliśmy się na zasłużony, dwugodzinny odpoczynek. Tego dnia zostało nam już na zwiedzanie tylko popołudnie, a że jednak po dwugodzinnym cymaniu nadal nie tryskaliśmy energią, to plan tego popołudnia był lajtowy. Najpierw pojechaliśmy na kilka fotek nad Dubai Creek – kanał morski wrzynający się w miasto, który zresztą ostatnimi czasy, szejk kazał istotnie wydłużyć i powiększyć. Następnie muzeum historyczne Dubaju. Powiedziałbym, że ile historii, tyle muzeum. Kilka starych łódek, tradycyjna chata, scenki z życia dawnych mieszkańców, trochę starych zdjęć, dosyć impresywna inscenizacja obozu nomadów na pustyni pod gwiaździstym niebem…

Muzeum Historyczne Dubaju
Muzeum Historyczne Dubaju

Po przeprawieniu się łodzią przez Dubai Creek odwiedziliśmy tradycyjny, arabski bazar z przyprawami (osobiście urzeka mnie zawsze niezwykła mieszanina aromatów w takich miejscach), a po przyprawach był czas na złoto i klejnoty – uliczka pełna złotników, jubilerów i innych fachowców zajmujących się drogocennymi kruszcami i kamieniami. Na samym początku, na wystawie dużego sklepu jubilerskiego leży ogromny pierścień (65kg złota), którego światową dominację potwierdza wystawiony obok, kolejny certyfikat księgi rekordów Guinnessa – to największy pierścionek na świecie. Nie chciałem obarczać żony takim ciężarem, więc daliśmy spokój i razem z resztą wycieczki udaliśmy się do autokaru, który przewiózł nas do Downtown, w okolice kompleksu Burj Khalifa.

Pierścionek z certyfikatem Guinnessa
Pierścionek z certyfikatem Guinnessa

Wieża oglądana z bezpośredniej odległości przytłacza swoją wysokością, ale z drugiej strony nadal sprawia wrażenie wysmukłej i lekkiej. W skład kompleksu Khalifa wchodzi centrum handlowe Dubai Mall (a jakże – największe na świecie), kilkanaście pomniejszych wieżowców, które w innym miejscu same byłyby ciekawą atrakcją, piękne ogrody dla gości hotelowych, kilkuhektarowe jeziora z wodospadami Burj Khalifa Lake, a w nich niezwykła atrakcja – tańczące fontanny. Nie bardzo wiedzieliśmy, co konkretnie oznacza „tańczące” aż do wieczora, kiedy się ściemniło i fontanny zatańczyły. Dosłownie. Tego nie da się opisać, ani pokazać na zdjęciach, nakręciłem zatem kilka filmików. Oto jeden z nich.

Jednak wrażenie odbierane na żywo jest o niebo intensywniejsze – fontanny tańczą w takt muzyki, strzelają wodą na niebotyczną wysokość 70m, a to wszystko na tle mieniącej się światłami Burj Khalifa. Tam trzeba być i trzeba to zobaczyć. Po spektaklu fontann wróciliśmy do naszego autobusu i do hotelu. Zmęczeni drogą i lekko pijani pierwszymi, niezwykłymi wrażeniami padliśmy do łóżek.

Tańczące fontanny i Khalifa
Tańczące fontanny i Khalifa

Dzień drugi w Dubaju rozpoczęliśmy od pojechania na plażę w bezpośredniej bliskości Burj Al Arab. Biały żagiel nad błękitnymi wodami Zatoki Perskiej wygląda pięknie. Szejk dobrze wydał każdego dolara. W hotelu są tylko 202 apartamenty, ale tam nie rozmawia się o ilości. A o jakości z kolei nie ma sensu rozmawiać, bo brak punktów zaczepienia… Każdy apartament jest dwupoziomowy, każdy gość ma do dyspozycji osobistego kamerdynera gotowego do pomocy przez 24 godziny i 7 dni w tygodniu. Każdemu przysługuje osobny kucharz proponujący coś niezwykłego, lub spełniający indywidualne wymagania gości. Posiłki przygotowywane są i serwowane wtedy, kiedy życzy sobie tego gość, pora dnia (czy nocy) nie ma żadnego znaczenia. Goście są przywożeni z lotniska i odwożeni na nie flotą hotelowych Rolls-Royce’ów. Potrzebujesz limuzyny z kierowcą, lub dodatkowej ochrony? Drobnostka. Do dyspozycji gości jest właściwie każdy sprzęt lub atrakcja, jaką można sobie wyobrazić. Wszystko, co powyżej jest w cenie apartamentu. Za dodatkową opłatą jest śmigłowiec startujący z platformy na szczycie hotelu – w końcu nie każdy chce się tłuc na lotnisko byle Rolls-Royce’m. Zrozumiałe, że w tej sytuacji obsługa hotelu jest sześciokrotnie liczniejsza od liczby gości. Ceny przemilczę, ale nierzadko zdarza się, że ktoś wynajmuje na kilka dni absolutnie cały hotel. Ostatnio miało to miejsce, kiedy zorganizowała sobie tam urodziny Naomi Campbell. Choć właściwie hotel na kilka dni wykupił dla niej jej dobry znajomy Vladimir Doronin. Umowa obejmowała zachowanie przez hotel absolutnej dyskrecji i usunięcie wszystkich postronnych osób, poza zaproszonymi gośćmi. Wywiązali się ze wszystkiego, a pierwsze informacje dotarły do wiadomości publicznej kilka tygodni po imprezie. I to zapewne nie ze strony jakiegokolwiek pracownika hotelu.

Hotel Burj Al Arab
Hotel Burj Al Arab

Burj Al Arab obejrzeliśmy sobie z pewnej odległości, gdyż bez rezerwacji nie można się dostać nawet na ulicę prowadzącą do hotelu. Wprawdzie kilka dni później odwiedziliśmy hotel wewnątrz i byliśmy na drinku w podniebnym barze, ale i tak była to wycieczka, którą zaliczyłbym do kategorii „Nędznicy”…

Z plaży pod żagielkiem pojechaliśmy do Souk Madinat Jumeirah. Właściwie trudno zakwalifikować to miejsce. Mówią na nie Wenecja Dubaju. Trochę sklepów, dużo zieleni, kawiarnie i restauracje, fontanny, placyki, podcienia. Wszystko to poprzecinane kanałami, po których można popływać łódeczką. W wielu miejscach nad niską zabudową tego miejsca góruje Burj Al Arab, więc wyszło kilka malowniczych fotek.

Madinat Jumeirah
Madinat Jumeirah

Właśnie snując się po zaułkach tego Souku zupełnie przypadkowo trafiliśmy na stoisko firmy proponującej loty turystyczne nad Dubajem. Trochę żartem zainteresowaliśmy się tym z Panem Bartkiem (w tradycyjnym oczekiwaniu, aż panie skończą korzystać z toalety) i jakoś tak od słowa do słowa, okazało się, że w naszej grupie jest realne zainteresowanie taką imprezą. Mimo sporej ceny udało się zebrać wymagane osiem osób i zamówiliśmy sobie lot na popołudnie, bo akurat było trochę wolnego czasu. Tymczasem podjechaliśmy autokarem kawałek dalej na sztuczną wyspę-palmę Palm Jumeirah. Był to pierwszy tego typu projekt u wybrzeży Dubaju (po nim nastąpiły dwa kolejne – Palm Jebel Ali i The World). Wyspy zostały usypane z milionów ton głazów i skał przywiezionych z emiratu Fujairah, gdzie „rozebrano” w tym celu kilka gór. Nasz autokar przejechał autostradą po „pniu” palmowej wyspy, na którym znajdują się wysokie apartamentowce, minęliśmy po obu stronach „liście palmy” zabudowane prywatnymi rezydencjami i przejechaliśmy tunelem pod wodami zatoki na „koronę palmy”, na której królują głównie hotele. Naszym celem był siedmiogwiazdkowy Atlantis Palm Jumeirah Hotel, znajdujący się na samym szczycie korony. Z mojego opisu wynikało, że Burj Al Arab jest luksusowy? W hotelu Atlantis (i w Emirates Palace w Abu Dhabi) twierdzą, że Al Arab to luksus rodem z Pszczyny Dolnej. Jednak Atlantis oglądaliśmy jedynie z bezpiecznej odległości, więc nie bardzo wiem, co mają na myśli. Ale biorąc pod uwagę choćby wygląd i lokalizację, to coś może być na rzeczy.

Hotel Atlantis Palm Jumeirah
Hotel Atlantis Palm Jumeirah

Będąc w tej okolicy Dubaju, zaczepiliśmy w następnej kolejności o Dubai Marina, którą uprzednio widzieliśmy tylko z autokaru. Biorąc pod uwagę, że to mieszkaniówka, czyli w zasadzie bure blokowisko, to nie wygląda źle… Wygląda wręcz świetnie. W sumie mógłbym pomyśleć o zamieszkaniu tam, gdyby nie podły klimat. No powiedzmy, że mógłbym tam pomieszkać zimą. W Dubaju jest tajemnicą Poliszynela, że lista inwestycji odwołanych lub zawieszonych po wybuchu kryzysu 2008 roku jest dłuższa od listy inwestycji już zrealizowanych. Wśród tych wstrzymanych były podobno całkiem nieprawdopodobne projekty rodem ze snu na jawie palacza opium. Jedną z tych „spokojniejszych” budowli miał być „tańczący wieżowiec” właśnie w Dubai Marina. Każde piętro tego drapacza chmur miało obracać się wokół osi budynku w innym tempie, dzięki czemu nigdy nie wyglądałby tak samo. Dodatkowo mieszkańcy mogliby nigdy nie rozstawać się ze swoimi ukochanymi, sportowymi super-samochodami, gdyż windy wwoziły by im je do specjalnego salonu w apartamencie. Czasem zastanawiam się, czy między zawartością konta bankowego, a upośledzeniem umysłowym właściciela istnieje jakaś korelacja? Gdyby ktoś chciał doktoryzować się z tego zagadnienia, to powinien jechać do Dubaju – tam znajdzie obfitość materiału do badań. Projekt tańczącej wieży czasowo wstrzymano, ale jako że ogólnoświatowy krach nie nastąpił i globalna gospodarka zdaje się podnosić z kolan, to podobno szejkowie stopniowo powracają do co mniej kontrowersyjnych pomysłów i odkurzają teczki zalegające na półkach od kilku lat. Więc kto wie…

Dubai Marina
Dubai Marina

Po omówieniu trudnych chwil budownictwa mieszkaniowego Dubaju, zwróciliśmy się ku kolejnej świątyni komercji: galerii Mall Of The Emirates. Galerie handlowe Dubaju łączą zazwyczaj sklepy z dodatkowymi atrakcjami. Dubai Mall przy Burj Khalifa, która jest największa na świecie (ponad 1200 sklepów) ma gigantyczne akwarium pełne rekinów, płaszczek i innego zimnokrwistego dziadostwa, odgrodzone od publiczności największym na świecie (a jakże) akrylowym panelem o wymiarach 33 na 8 metrów i grubym na ponad 50cm. W przerwie w wydawaniu pieniędzy można zajrzeć rekinowi w zęby. Ewentualnie rekiny finansjery mogą wdać się w pojedynek na gałki oczne z rekinami oceanu. Półmetrowa, oddzielająca tafla wyrównuje trochę szanse… :). Dodatkowo jest tam pełnowymiarowe lodowisko otoczone kawiarniami i sklepami czynne cały rok. Mówimy o kraju, w którym temperatury w cieniu w lecie sięgają 50C. Galeria Mall Of The Emirates jest wprawdzie mniejsza od Dubai Mall, ale może pochwalić się stokiem narciarskim Dubai Ski o długości 400m, z dwoma wyciągami dla narciarzy – krzesełkowym i orczykowym. To nadal ten sam kraj, w którym Europejczyk prawdopodobnie nie przeżyje lata bez klimatyzacji…

Galeria Handlowa Emirates - fragment Dubai Ski
Galeria Handlowa Emirates – fragment Dubai Ski

Popatrzyliśmy na wesołych narciarzy śmigających po śniegu na pustyni (niektórych w tradycyjnych arabskich strojach) i poszliśmy zobaczyć inną atrakcję: stoisko z czekoladowymi łakociami. Niby nic takiego, ale wszelkie obecne tam gatunki czekolady powstały z mleka wielbłąda (choć nie widziałem żadnego fioletowego wielbłąda w barwach Milki). Można też wypić Camelccino – wiadomo co i z czym… Popróbowaliśmy garbatej czekolady, ale nie zrobiła takiego wrażenia, żeby rzucić się na zakupy. Smakuje trochę jak budżetowa czekolada z Lidla… Daliśmy spokój.

To był nasz ostatni punkt jazdy obowiązkowej tego dnia. Pozostał program dowolny, czyli lot widokowy nad Dubajem. W cenę lotu wchodził transport z hotelu i faktycznie o umówionej porze przyjechał po nas elegancki i nowiutki bus mercedesa. Przewiózł nas przez prawie cały Dubaj do mariny znajdującej się tuż przy drugiej sztucznej wyspie, znacznie większej od tej, na której byliśmy – Palm Jebel Ali. Marina właściwie jest częścią kompleksu hotelowego otoczonego polami golfowymi, ale przy okazji w małym porcie jachtowym usadowiła się firma Seawings dysponująca trzema wodnosamolotami Cessna 208 do wożenia turystów spragnionych niezwykłych widoków nad cudami Dubaju.

Wodnosamolot Cessna 208
Wodnosamolot Cessna 208

My byliśmy spragnieni, więc załadowaliśmy się na pokład i pilot lekko poderwał samolocik z gładkiej wody mariny. Właściwie to o samym locie nie ma co pisać. Poleciałem, żeby zrobić zdjęcia i zdjęcia zrobiłem. Jest na nich wszystko, o czym do tej pory napisałem i sporo więcej. Według kolejności zdjęć: samolot przeleciał najpierw nad mariną z której wystartowaliśmy, następnie dzielnicą Dubai Marina (a w tle sztuczna wyspa Palm Jumeirah), hotelem Burj Al Arab, archipelagiem sztucznych wysp The World (wszystkie mają już właścicieli, ale tylko dwie są zagospodarowane), Dubai Downtown (ze wznoszącą się powyżej poziomu lotu Burj Khalifa), kanałem Dubai Creek (w oddali widać pasy startowe nowego lotniska, oczywiście największego na świecie i srebrno-zielone budynki terminali, wspomnę, że najdłuższe na świecie…) i w powrotnej drodze wszystko w odwrotnej kolejności.

Dubai Marina
Dubai Marina

Hotel Burj Al Arab
Hotel Burj Al Arab

The World Islands
The World Islands

Dubai Downtown
Dubai Downtown

Kanał Dubai Creek i lotnisko w oddali
Kanał Dubai Creek i lotnisko w oddali

W sumie zrobiłem ponad 400 zdjęć i szkoda mi było jakiekolwiek kasować. Może warto wspomnieć tu jeszcze o jednym – na tych zdjęciach widać mnóstwo zieleni (w tym 18-dołkowe pola golfowe i spore parki), jak i zbiorników wodnych. Poza tym, co widać w miastach, krzewami obsadzane są autostrady poza miastami i ciągną się one dziesiątkami kilometrów. W oczach Europejczyka wygląda to dosyć naturalnie, ale nic bardziej mylnego. Tam samo nie urośnie nawet jedno źdźbło trawy. To nadal jest pustynia, choć zmyślnie ukryta przed oczami patrzących. Podczas naszej wycieczki panowała tam zima i w tych warunkach wstrzymanie podlewania tych ogromnych obszarów spowodowałoby uschnięcie wszystkiego w ciągu kilku tygodni. W lecie nie jest tak różowo. Temperatury w cieniu przekraczają 40C. Podczas zeszłorocznej wycieczki naszych turystów, temperatura sięgnęła podobno niemal 50C. W cieniu! Latem cała ta zieleń zamieniłaby się w suche źdźbła tańczące na wietrze w kilka dni. Podlewane jest absolutnie wszystko. Każdy trawnik, każde drzewko i krzaczek. Roczne utrzymanie każdego krzewu to koszt ok. $200. A one ciągną się gęstym szpalerem setkami kilometrów wzdłuż autostrad, miast już nawet nie licząc! Nie wiem ile setek tysięcy kilometrów czarnych rurek nawadniających jest w użyciu w Emiratach, ale gdybym był właścicielem fabryki takich rurek, to z szejkiem byłbym na „Ty”. Wracając jeszcze do tych letnich upałów – Emiratczycy nie chcą, żeby latem życie zamierało (bo kto by robił zakupy i mieszkał w hotelach?), w związku z tym klimatyzują absolutnie wszystko, co się da. Klimatyzowane są stacje metra (perony odgrodzone są szczelnie od torowiska), pobudowane są długie napowietrzne tunele łączące stacje metra z centrami handlowymi i innymi budynkami, klimatyzowane przejścia nad autostradami. Zamknięte i klimatyzowane są przystanki autobusowe w całym Dubaju! Nie mam ochoty zastanawiać się, ile na to idzie energii. W końcu na biednego nie trafiło…

Część 3 – Abu Dhabi i trochę o Emiratach

Po dwóch dniach mieliśmy już jakie takie pojęcie o Dubaju, wybraliśmy się zatem do stolicy Emiratów – Abu Dhabi. Na początek był meczet szejka Zayeda – ojca założyciela Zjednoczonych Emiratów Arabskich i pierwszego prezydenta kraju. Przy tej okazji może warto wspomnieć coś o samej historii państwa. Historii tej dużo nie ma, jako że UAE dopiero co obchodziły 41 rocznicę swojego istnienia. Federacja została utworzona po wycofaniu się z tych obszarów wojsk Korony Brytyjskiej. Początkowo miała składać się z 9 emiratów, ale Katar i Bahrajn zrezygnowały. Obecnie kraj tworzy siedem emiratów (szejkanatów) w tym dwa największe i najważniejsze Abu Dhabi i Dubaj, oraz pięć mniejszych: Sharjah, Ajman, Umm Al Quwain, Ras Al Khaimah i Fujairah. Ustrój kraju jest nieskomplikowany: prezydentem jest szejk największego emiratu, czyli Abu Dhabi (obecnie Khalifa bin Zayed bin Sultan Al Nahyan). Wiceprezydentem i jednocześnie premierem jest szejk drugiego, co do wielkości emiratu – Dubaju (obecnie Mohammed bin Rashid Al Maktoum). Pozostałych pięciu szejków ma pewną władzę w swoich emiratach, ale w sprawach dotyczących całego kraju mają zwyczajnie słuchać. I tyle. Zabronione jest tworzenie partii politycznych, jakiejkolwiek opozycji i tego typu bzdur. Władza szejków przekazywana jest dziedzicznie. „Bin Zayed” oznacza właśnie syna Zayeda i jest drugim z kolei władcą Abu Dhabi i całych Emiratów. Powyższy opis pasuje właściwie do kompletnego zamordyzmu i totalitaryzmu. I tak, i nie. Przede wszystkim trochę jak w bajkach dla dzieci: szejkowie są mądrymi i dobrymi władcami. Wykształceni w najlepszych zachodnich uniwersytetach są ludźmi światłymi i postępowymi. Doskonale rozumieją mechanizmy globalnej polityki i gospodarki. Rozumieją też świetnie realia regionu i charakter ludności nad którą sprawują władzę. Doskonale wiedzą, że demokracja (w naszym rozumieniu) nie ma tam najmniejszego sensu (czego za nic od kilkudziesięciu lat nie mogą pojąć Amerykanie). W tamtej części świata i tamtym mieszkańcom potrzebna jest silna, scentralizowana władza, a nie głupkowate dylematy, na kogo by tu głosować. Taką władzę zapewnia Rada Najwyższa siedmiu szejków pod światłym przewodnictwem dwóch wyżej wymienionych. Na szczęście dla mieszkańców (i swoje własne) szejkowie ci rozumieją i wyznają najważniejszą zasadę: bogactwem należy się dzielić ze społeczeństwem (oczywiście w rozsądnym zakresie…). Właśnie dzięki temu na przykład Arabska Wiosna Ludów z pewnością nigdy nie zawita do UAE. Żadnemu Emiratczykowi przez myśl nie przejdzie podnoszenie ręki na szejka. Prędzej sam by ją sobie odgryzł. W Emiratach żyje ok 8 mln ludzi. Z tego ludności lokalnej (z obywatelstwem Emiratów) jedynie około 10%. To najwyższa klasa społeczna przynajmniej pod względem ekonomicznym. Tuż za nimi plasują się biali z całego świata, którzy są wysokiej klasy specjalistami w wielu dziedzinach, a szejk hojnie wynagradza tych, którzy mają coś w głowie i robią z tego pożytek ku chwale Zjednoczonych Emiratów (czyli pośrednio szejka). W następnej kolejności są Arabowie z innych krajów, a na końcu Azjaci głównie z Indii i Pakistanu. To „mięśnie” Emiratów. Są ich miliony i faktycznie zarabiają bardzo niewiele, ale nawet te marne pieniądze pozwalają jako tako żyć ich rodzinom w Pakistanie czy Indiach. W końcu nikt ich do pracy nie zmusza, sami przyjeżdżają do Emiratów i chętnie pracują na zaproponowanych warunkach.

Obywatelstwo Emiratów jest obecnie niezwykle trudne do zdobycia. Nie ma żadnych przepisów, które to regulują. Nie zdaje się żadnych egzaminów, nie uczy języka, nie przechodzi na Islam. Obywatelstwo może przyznać szejk. Jest to całkowicie uznaniowe. Jeśli uzna, że ktoś położył wyjątkowe zasługi dla kraju, to podpisuje stosowny papier i nikt nie śmie o nic pytać. Bardzo sprawnie działające prawo i minimum formalności :). A obywatelstwo jest kluczem do dobrego życia. Jeśli jesteś obywatelem Emiratów i masz kłopot, to zwracasz się do szejka. Szejk zawsze pomoże. Udzieli kredytu (jak trzeba, to bezzwrotnego), wspomoże, doradzi, ułatwi. Zresztą ostatnio zdarzyła się historia opisana w lokalnych gazetach: stara już Polka, która od kilkudziesięciu lat mieszkała w Emiratach i pracowała w galerii obrazów, straciła pracę (i środki do życia) z powodu likwidacji tej galerii. Mimo iż nie miała obywatelstwa, szejk pochylił się nad jej nieszczęściem i zaproponował jej dożywotnio willę i „emeryturę” zapewniającą godne dożycie w spokoju swoich dni. Pomoc ta zresztą nie została ostatecznie przyjęta, gdyż ktoś usłyszawszy o tej sprawie zaproponował jej jakąś pracę i tym samym możliwość utrzymania. Pani wybrała to drugie, ale wielkoduszny gest szejka pozostaje faktem.

Wszyscy obywatele objęci są ochroną zdrowotną, za którą płaci oczywiście szejk. Tu uwaga: obejmuje także leczenie i zabiegi w zagranicznych placówkach. Nie ma żadnych składek na ubezpieczenie zdrowotne, nie ma też podatków… Trochę jak w bajce, ale to jednak funkcjonuje. Ten Szejko-ZUS kosztuje pewnie sporo kasy, bo szejk wpadł ostatnio na pomysł, aby sytuację odwrócić. Powstał projekt wybudowania luksusowych klinik i przyciągnięcia renomowanych lekarzy, aby ludzie mający kasę i wymagający specjalistycznego leczenia czy zabiegów przyjeżdżali do Emiratów i tam bulili za luksusową obsługę…

Z drugiej strony, jeśli szejkowi podpadniesz, to lepiej sam utnij sobie łeb – oszczędzisz wszystkim kłopotów. Podpada się kłamstwem, złodziejstwem, niemoralnością i nieposzanowaniem prawa ogólnie. Generalnie – nie próbuj pogrywać z szejkiem, bo szybko się przekonasz, że jest dobrym i sprawiedliwym, ale surowym ojcem. Tak przy okazji – wiąże się z tym historia z polskim podtekstem. Otóż jeden polski dokumentalista zwrócił się do szejka z podaniem o umożliwienie nakręcenia filmu o wspaniałych budowach Dubaju. O różnych obiektach Dubaju powstały już ciekawe filmy dokumentalne National Geographic i Discovery. Sam oglądałem kilka. Koncentrują się na pokonanych problemach technicznych, wspaniałych osiągnieciach architektonicznych itd. Widać szejk nie miał wiele styczności z polską naturą, bo ochoczo udzielił zgody i nasz ambitny filmowiec otrzymał przepustkę na wszelkie place budowy w Dubaju. Zamiast kopiować osiągnięcia zgniłych, komercyjnych stacji telewizyjnych, poszedł oczywiście swoją drogą i zgodnie z własną, pokrętną naturą i naszymi, krajowymi standardami zaczął szukać dziury w całym. Ostatecznie powstał film o wyzysku biednych azjatyckich robotników, którzy żyją w obozach, pracują za grosze i generalnie na swoich biednych barkach i skrzywionych od pracy kręgosłupach dźwigają potęgę bogaczy-nierobów… Podczas prezentacji filmu szejk o mało nie dostał wylewu (to jest ponoć prawdziwa historia). Kazał przerwać odtwarzanie w połowie i zlecił aby nazwisko naszego Spielberga zostało natychmiast wpisane do komputerów wszelkich możliwych służb Emiratów. I chyba nawet nie zakazał mu wstępu na teren Emiratów, czego można by się spodziewać. Polecenie szejka sprowadza się raczej do tego, że jeśli delikwent postawi choćby jedną nogę na Emirackiej ziemi, to ma zostać w tym momencie zamknięty w pierdlu, a szejk najprawdopodobniej osobiście, uchwyci w oświeconą prawicę miecz z damasceńskiej stali i utnie mu durny łeb przy samiutkim zadku. I tak mieliśmy szczęście, bo gdyby szejkowi ciśnienie skoczyło o kilka kresek wyżej lub gdyby nie był światłym i otwartym człowiekiem, to mógł na przykład podpisać dekret, że żaden Polak nie ma wstępu do Emiratów, a może i obecnych kazałby deportować. I pewnie nikt nie ośmielił by się tego podważać. Ostatecznie można być pewnym, że żadna polska ekipa telewizyjna nie nakręci przez najbliższe dwadzieścia lat w Emiratach nawet filmu o życiu skorpionów pustynnych. Ale przecież nasz geniusz kamery musiał podskoczyć. Wszyscy podziwiają wspaniałe osiągnięcia, więc domorosły Sherlock musiał poszukać drugiego dna. Znalazł się zbawca świata i obrońca uciśnionych. Zapomniał tylko zapytać, czy ktoś tych biedaków zmusza do pracy, czy może podstępem zwabił ich do Emiratów i zamknął w obozach? Nie. Przyjeżdżają sami za chlebem, bo w swoich krajach nie mają nawet kozy, którą by mogli wydoić, za to mają kupę głodnych gęb do wykarmienia. Nie boją się ciężkiej pracy, na ogół nie skarżą się na warunki (choć przy budowie Burj Khalifa wybuchł nawet strajk), a najgorsze, co może ich spotkać to deportacja i uwolnienie od tej niewolniczej pracy. Żeby nie sprowadzić na siebie tego nieszczęścia, nie krzykną nawet głośniej na ulicy. Ot i cała tajemnica.

Trudny temat: religia. Jadąc tam spodziewaliśmy się ortodoksyjnego, islamskiego kraju na wzór Arabii Saudyjskiej, scen kamieniowania niewiernych niewiast na ulicach i mężczyzn z dłońmi odciętymi za kradzież – wszystko zgodnie z prawem Szariatu. Na pewno tak nie jest. Ale wolności obywatelskich na wzór skandynawski też bym się nie spodziewał. Na szczęście. Istotnie – obowiązującym prawem jest Szariat. Diabeł jednak siedzi w szczegółach, a w tym przypadku w interpretacji. A w Emiratach interpretacje są na pewno bardziej pragmatyczne. Kilka lat temu zniesiono karę chłosty, jako niecywilizowaną. Nie ma kary śmierci (choć, czy to akurat gdziekolwiek jest słuszne, to bym polemizował). Europejczycy i osoby nie wyznające islamu mogą pozwolić sobie na wiele, jednak w pewnych granicach. Nie ma właściwie żadnych ograniczeń co do ubioru (dopóki ktoś nie chce wejść np. do meczetu). Europejki łażą poważnie wygolaszone i nikt im nie zwraca uwagi. W żadnym jednak wypadku nie wolno się obściskiwać czy całować w miejscach publicznych. Za to można po prostu trafić do więzienia. Internet jest całkowicie ocenzurowany na poziomie krajowym pod względem zagadnień takich, jak pornografia, czy terroryzm. Nikt nie ośmieli się nagabywać kobiet – za to jest więzienie, a po odsiedzeniu wyroku natychmiastowa deportacja. Istotne jest to, że jest duża wola i możliwości egzekwowania prawa – to rzadkość w krajach arabskich. Większość miejscowych jeździ samochodami, których w Europie właściwie w ogóle nie można spotkać. Ogromne SUV-y (modele i silniki, których nie ma na rynku europejskim), luksusowe pickupy, super-samochody sportowe: ferrari, lamborghini, bugatti, maserati to ciągły widok na ulicach i autostradach. Jednak drogi są dosłownie usiane fotoradarami, a wysokość mandatów adekwatna do kieszeni posiadaczy samochodów, których ceny ocierają się nierzadko o milion dolarów. I nikt się nie wymiga od płacenia, jakimiś prawnymi kruczkami. Są punkty karne i odbieranie prawa jazdy. Wypadków i tak jest sporo, ale jest to jedyny kraj arabski, w którym bez problemu odważyłbym się siąść za kierownicą i prowadzić samochód po ulicach. Przy okazji tradycyjnych strojów – po latach wycieczek do krajów arabskich, dowiedziałem się wreszcie (od Pani Magdy), co to za czarny sznurek noszą na głowach panowie (ten podwójnie owinięty na chuście nakrywającej głowę). Chusta to gutra, natomiast sznur nazywa się agal i służył niegdyś do pętania wielbłądów na noc. Obecnie pozostał już tylko, jako ozdoba – ferrari nie oddali się samo nocą od obozu…

Islam w wydaniu Emirackim istotnie nie jest może najgorszy dla kobiet. Nikt ich nie zamyka w domach, za wysokimi murami. Wręcz przeciwnie: są zachęcane do nauki, pracy i udziału w życiu publicznym. Jeśli noszą tradycyjne stroje, to z własnej woli. „Najnowsza” żona szejka al Maktoum chodzi z odsłoniętą twarzą, mało tego, jest widywana także publicznie z odkrytymi włosami. Właśnie tak „po europejsku” nosiła się, kiedy osobiście wręczała puchar Agnieszce Radwańskiej po wygraniu turnieju w Dubaju. Można mieć kilka żon, jednak naprawdę tylko najbogatszych na to stać. „Szejk Mo” – tak zdrobniale przez ludzi nazywany jest szejk Dubaju, ma tylko dwie żony. Biedak. Albo może szczęściarz? Jeśli kobieta pracuje zawodowo, to nie dokłada ani dirhama to wspólnego gospodarstwa – utrzymanie domu, to absolutny i wyłączny obowiązek mężczyzny. Wszystko, co pani zarobi, ma wyłącznie na swoje przyjemności. Informacje te mamy od Pani Magdy, która jest rezydentem w Zjednoczonych Emiratach, mieszka tam z mężem od wielu lat i ma sporo znajomych Emiratek. W każdym urzędzie, zakładzie służby zdrowia i podobnych miejscach kobiety są przepuszczane bez kolejki. W metrze są specjalne przedziały tylko dla kobiet. Mogą oczywiście jechać w dowolnym wagonie, ale jeśli chcą, mogą wybrać przedział tylko dla kobiet. Przedziałów tylko dla facetów nie ma. Szejkowie kładą duży nacisk na edukację. Także kobiet. Zakładają uniwersytety, fundują stypendia każdemu, kto chce się kształcić, a nie może sobie sam pozwolić na czesne. Nie boją się wykształconego społeczeństwa, a wręcz przeciwnie – rozumieją, że im więcej wysokich funkcji przejmą ich obywatele, tym mniej będą musieli sprowadzać specjalistów z zagranicy, którzy w końcu wywożą zarobione pieniądze z kraju. Jedynym prawdziwym obowiązkiem kobiet jest rodzenie dzieci i to bynajmniej nie w modelu 2+1. W tym wzorze nawet “2” nie jest pewne, a “1” to już zupełnie mało realne… Nie są to rodziny jakoś patologicznie wielodzietne, ale kilkoro dzieci jest standardem. Cóż – coś za coś.

Kraj jest kosmopolityczny. Także pod względem wyznaniowym. Jest dużo kościołów chrześcijańskich, budowanych oczywiście za zgodą, ale co ciekawe – często za pieniądze szejka. Łaskawe panisko. Jedyne, czego nie wolno, to umieszczać na zewnątrz symboli religijnych innych, niż islamskie – tak stanowi prawo. Krzyże mogą być wewnątrz, ale na zewnątrz absolutnie. I z tym wiąże się ciekawa historia: otóż w emiracie Sharjah wybudowano ostatnio cerkiew prawosławną (największą poza granicami Rosji). Sharjah jest emiratem o najostrzej przestrzeganym prawie islamskim. Abu Dhabi i Dubaj są znacznie bardziej liberalne. Jednak szejk wyraził zgodę i dołożył jeszcze sporo grosza. Cerkiew zbudowano, a na wysokich, niebieskich kopułach (sami wiedzieliśmy) umieszczono prawosławne krzyże. Oczywiście w tym momencie zjawiła się policja i nakazała natychmiast je zdjąć, a winnego samowoli przekazać do dyspozycji organów. Budowniczowie stwierdzili jednak stanowczo, że nie mogą zdjąć krzyży, gdyż muszą z absolutną drobiazgowością trzymać się planów zatwierdzonych przez szejka, a na planach krzyże są! Wybuchło małe zamieszanie i sprawa w trybie pilnym trafiła przed oblicze jaśnie oświeconego Sultana bin Mohameda Al-Qasimi (jako jedyny z szejków posiada dodatkowo tytuł doktora filozofii). Szejk wszystko sprawdził i okazało się, że istotnie krzyże przeoczył. Nie zostały one wrysowane do planów żadnym podstępem. Projektant cerkwi posłużył się standardowymi wzorami, a na cerkwiach krzyże są… Szejk zdecydowanie stanął na wysokości zadania. Stwierdził, że jeśli on takie plany podpisał własną ręką, to słów na wiatr nie będzie rzucał. Za jego słowem stoi powaga urzędu i jego własny honor. Krzyże zostały. I są do dzisiaj. Że prawo nie pozwala? Co z tego. Prawo to on… 🙂

Cały Dubaj, a w szczególności hotele i centra handlowe dosłownie ociekają od bożonarodzeniowych dekoracji. Wszędzie choinki (zupełnie, jakby wiedzieli co to jest), bombki, światełka, gwiazdki, renifery i Mikołaje… To wszystko na taką skalę, że Europa może się schować. To kolejny znak od miejscowych: Nasze święta? Wasze święta? A kogo to obchodzi?! Idźcie na zakupy!!!

Dobra, teraz podstawowe pytanie: skąd na to wszystko kasa? Nie ma podatków, szejk za wszystko buli, jak dobry ojciec, do tego pakuje grube miliardy w nieprawdopodobne inwestycje. Skąd na to bierze? Pieniędzy nie drukuje – od wielu lat dirham jest sztywno powiązany z dolarem, kurs 3,65AED za 1USD. Odpowiedź standardowa: mają przecież kopalnię pieniędzy: szyby naftowe, gaz – śpią na ropie… Odpowiedź standardowa i od wielu już lat błędna. Istotnie 20 lat temu blisko 70% budżetu Dubaju pochodziło z ropy. Ale dzisiaj z ropy pochodzi już tylko 2% (!) dochodów. W Abu Dhabi trochę więcej, ale tendencja też silnie zniżkowa. Z czego żyją? Ano właśnie z tych szalonych na pierwszy rzut oka inwestycji, które pobudowali. Wiele lat temu, ci ludzie zdali sobie sprawę, że nadejdzie dzień, kiedy ropa się skończy. A było to nie tak długo po tym, kiedy ropę w ogóle tam znaleziono – niech to świadczy o ich dalekowzroczności. Mieli do wyboru: wrócić wtedy z pałaców do namiotów i przesiąść się z Rolls-Royce’ów na wielbłądy, albo zawczasu się na to przygotować. Woleli się przygotować. Stworzyli plan, który od lat wdrażają z żelazną konsekwencją. Tam nie ma takich głupich problemów, że np. po wyborach zmieni się ekipa rządząca i zacznie wszystko zmieniać po swojemu. Plan rozpisany do roku 2030 jest realizowany krok po kroku z drobnymi tylko adaptacjami. Plan, który jak widać, już przynosi spektakularne rezultaty. Bajkowe miasta na pustyni są drogowskazem dla światowych pieniędzy. Globalne korporacje właśnie tam organizują swoje największe (i najdroższe) eventy. Miliardy. Turystyka i sektor usług – kolejne miliardy. Sami zostawiliśmy tam w cholerę pieniędzy, a byliśmy turystami kategorii „Dziady”. Nawet nie w biurze podróży, ale już na miejscu za dodatkowe atrakcje: lot widokowy, wstępy do Burj Al Arab, wjazd na taras widokowy Burj Khalifa, jakieś zakupy itd. Emiraty są turystycznie bardzo drogie, a jednak turystów jest kilkanaście milionów (!) rocznie. Dlaczego jadą? Gdyby np. Egipt próbował wprowadzić takie ceny, to miałby ruch turystyczny na poziomie kilkunastu procent obecnego. Co ciągnie ludzi i to tych naprawdę bogatych do UAE? Ano właśnie „zamki na piasku” – niesamowite atrakcje turystyczne, zbudowane przez dalekowzrocznych władców tego kraju. Doskonała infrastruktura komunikacyjna i hotelowa, niemal zachodni klimat na ulicach i innych miejscach dostępnych dla ruchu turystycznego. Umiejętne godzenie własnej tradycji i religii z oczekiwaniami przyjezdnych. Relatywnie tanie zakupy – brak podatków i cła. Wspaniały PR kraju szczególnie w świecie biznesu – Emiraty są po prostu na topie. Pewnie stąd stan przedzawałowy szejka podczas emisji dociekliwego filmu naszego dzielnego artysty… Nadepnął szejkowi na odcisk, jak nic.

Tyle wiedzy ogólnej o Emiratach „złapaliśmy” podczas kilkudniowego pobytu. Z pewnością sporo rzeczy w powyższym opisie zostało mocno uproszczonych, a pewnie jest też niemało ciemniejszych zagadnień, którymi nikt tam się za bardzo chwalić nie spieszy. Ale taki ogólny obraz wyłania się z tego, co usłyszeliśmy, a przede wszystkim sami zobaczyliśmy.

Na czym to skończyliśmy? A no tak – meczet szejka Zayeda. Szejk Zayed Bin Sultan Al Nahyan (władca Abu Dhabi) był pierwszym prezydentem i jednym z założycieli kraju. Cieszy się czcią i niegasnącym szacunkiem Emiratczyków, co po powyższych wyjaśnieniach jest chyba zrozumiałe. Szejk na stare lata postanowił coś po sobie zostawić i jego wybór padł właśnie na meczet godny wielkiego władcy. Meczet w stanie surowym pochłonął półtora miliarda dolarów, potem doszły koszty wykończenia. Najwyższej jakości marmury z Europy. Największy na świecie dywan, tkany przez kobiety ze słynącej z wyrobu dywanów irackiej wioski. Przez wiele miesięcy w trybie 24/7 – zmieniały się tylko przy pracy, która nigdy nie ustawała. Siedem ogromnych żyrandoli, które miesiącami na miejscu tworzyła wynajęta w tym celu ekipa pracowników Swarovskiego. Żadne wzory na ścianach czy posadzkach, które widać na zdjęciach nie są malowane. Wszystkie powstały przez spasowanie z zegarmistrzowską precyzją różnych rodzajów marmuru i innych kamieni. Łączenia są tak doskonałe, że zupełnie niewyczuwalne palcami. Niestety mimo zaangażowania w budowę tak ogromnych środków, szejk nie dożył ukończenia swojego meczetu. Został pochowany w skromnym grobowcu po prawej stronie meczetu, a nad jego grobem od momentu śmierci bez jednej chwili przerwy, zmieniające się osoby deklamują wersety Koranu.

Meczet Szejka Zayeda Bin Sultan Al Nahyan
Meczet Szejka Zayeda Bin Sultan Al Nahyan

Co tu dużo gadać – meczet jest przepiękny. Robi ogromne wrażenie. Całość doskonale się komponuje, tworzy wspaniałe perspektywy, daje wrażenie wschodniego przepychu i wielkości, ale jednocześnie oszczędności formy. Niczego nie jest za dużo ani za mało. Śnieżnobiałe kolumny, strzeliste minarety i kopuły na tle błękitu zapierają dech. Porównana taka nasza bazylika w Licheniu, to zwykła porażka i kicz. Wygląda wręcz groteskowo na tle czystych linii i pełnych światła, lekkich i ażurowych podcieni meczetu. Gdyby nasz architekt od Lichenia miał honor, to po obejrzeniu takiego meczetu powinien popełnić rytualne samobójstwo. Nad znaczeniem religijnym nie będę się rozwodził, gdyż moje poglądy w tej sprawie nie są tajemnicą. Oceniam jedynie formę architektoniczną i estetyczną tego, co zobaczyłem. Według mojej, subiektywnej skali – ocena celująca.

Meczet Szejka Zayeda - dziedziniec wewnętrzny
Meczet Szejka Zayeda – dziedziniec wewnętrzny

Z meczetu pojechaliśmy do hotelu Emirates Palace. To wspomniany już przy okazji Burj Al Arab kolejny siedmiogwiazdkowy przybytek obrzydliwego luksusu. Pierwotnie hotel był budowany jako nowy pałac Szejka bin Zayeda na którąś tam, okrągłą rocznicę jego panowania. Chciał w nim przyjąć dostojnych gości z całego świata. Jednak projekt był zbyt ambitny, lub szejk za późno się zdecydował i nie zdążono z budową. W tej sytuacji, żeby uniknąć kompromitacji szejk oznajmił, że nie ma nic wspólnego z placem budowy za ponad trzy miliardy dolarów i o ile mu wiadomo, to powstaje tam jakiś hotel… :). Oczywiście nikomu nie przyszło do głowy kwestionować tych słów i wszyscy ochoczo zabrali się do roboty przy wykończeniu hotelu Emirates Palce. Choć właściwie ze względu na nieprawdopodobny przepych nie używa się słowa „hotel” – po prostu nie wypada i nie przystoi ono do budowli. W powszechnym użyciu i oficjalnych dokumentach pozostała jedynie nazwa Pałac. Pałac Emiratów ma kilometr długości, wnętrza wykończone są złotem i srebrem, obsługa hotelowa włada 50 językami całego świata, rocznie dostarcza się tam 500 ton pomarańcz tylko do wyciskania soku i wiele kilogramów złota, które w postaci złotego pyłu jest dodawane do kawy i słodyczy. Szkoda się dłużej nad tym pastwić, jak kto ciekawy, to odsyłam do internetu. Generalnie według oficjalnych opinii ten obiekt odebrał palmę pierwszeństwa Burj Al Arab. A żeby było śmieszniej, to jest jednym z najbardziej dochodowych interesów w Emiratach. Czy ktoś może sobie wyobrazić, skąd się biorą takie ilości gości z tak zasobnymi portfelami, żeby ochoczo płacić kilka lub kilkanaście tysięcy dolarów za dobę? I to nie biorąc pod uwagę najbardziej luksusowych apartamentów…

Hall hotelu Emirates Palace
Hall hotelu Emirates Palace

Naprzeciwko Emirates Palace stoi „kępa” wieżowców – 5 niemal identycznych, 60-piętrowych wież postawionych tak blisko siebie, że wydaje się, iż można sięgnąć ręką z okna do okna. W całości jest to siedziba linii Etihad – narodowego przewoźnika Emiratów (interesujące, jak to widzą chłopaki z naszego LOT-u?). Co ciekawe to nie linia Emirates jest oficjalnym, krajowym przewoźnikiem, a właśnie Etihad. Znana na całym świecie z najwyższej jakości Emirates, jest prywatną własnością szejka Dubaju.

Biurowce Linii Etihad
Biurowce Linii Etihad

Następnym punktem wycieczki była Saadiyat Island (wyspa szczęścia). Jest to miejsce, gdzie swoje niezwykłe inwestycje prowadzi z kolei szejk Abu Dhabi. Ponieważ wszystko najwyższe, najdłuższe, największe itd. ma już Dubaj, to Abu Dhabi postanowiło szukać własnej drogi, a nie ścigać się na metry i kilometry. Droga Abu Dhabi ma się wić gdzieś wokół kultury i sztuki oczywiście na najwyższym światowym poziomie. Saadiyat Island Cultural District Exhibition jest właśnie projektem kontynuowanym obecnie przez szejka Khalifa, który ma zamienić tę kilkukilometrową wyspę na brzegu Zatoki w światowe centrum kultury. Muzea, galerie, wystawy, ekspozycje, artystyczne instalacje… Na wyspie, poza pomniejszymi, powstaje co najmniej pięć wielkich, niesamowicie śmiałych i futurystycznych obiektów (kolejnych pięciu odjechanych architektów o światowej renomie złapało pana boga za nogi), w których mają się znaleźć: Muzeum Narodowe szejka Zayeda, Muzeum Guggenheim Abu Dhabi, Louvre Abu Dhabi, Centrum Sztuki i Muzeum Morskie. Same obiekty, w których to wszystko ma być, są prawdziwymi perłami architektury (lub psychodelicznymi wizjami odstrzelonych architektów – zależy, jak kto na to patrzy). A w środku będzie zapewne można znaleźć prawdziwe uczty dla duszy. Próbuję sobie wyobrazić, na zakup lub wypożyczenie jakich dzieł sztuki NIE będzie stać szejków? Niewiele mi przychodzi do głowy. Louvre Abu Dhabi już ma podpisaną umowę z paryskim Louvrem na wzajemne wypożyczanie eksponatów. I z pewnością nie będą to te rzeczy, które w Paryżu kurzą się w magazynach. Reszta terenu zostanie zabudowana ultra-luksusowymi apartamentami, restauracjami i sklepami. Nic dodać, nic ująć. Widać, że Emiraty nie nastawiają się na tanią, masową turystykę…

Wystawa Centrum Kultury na Wyspie Szczęścia
Wystawa Centrum Kultury na Wyspie Szczęścia

Po wyspie szczęścia zaczepiliśmy jeszcze o coś tak przyziemnego, jak jedyne na świecie miasteczko Ferrari. Wspaniały park rozrywki Ferrari World na wyspie Yas może pochwalić się najszybszą na świecie kolejką górską. Tamtejszy rollercoaster ma wagoniki stylizowane na bolidy formuły pierwszej, rozpędza się do 100km/h w dwie sekundy, a chwilę potem osiąga 240km/h. Chodziło o stworzenie doznań identycznych, jak te, które przeżywają piloci bolidów F1 podczas Grand Prix na torze. To się udało. Niestety nie było szans żeby załapać się na przejażdżkę, gdyż kolejka chętnych na nagły atak choroby lokomocyjnej liczy sobie blisko dwie godziny czekania. Zadowoliliśmy się firmowym sklepem ferrari, gdzie za każdy towar płaci się po pierwsze za logo produkującej go znanej światowej marki (jak Nike, Ray-Ban, Channel itp), a po drugie za dodatkowe logo ferrari. Wyjątkowo okazyjne ceny…

Miasteczko Ferrari
Miasteczko Ferrari

Część 4 – Al Ain i znowu Dubai

Po doznaniach sportowych pozostała nam już daleka droga do miasta Al Ain leżącego blisko granicy z Omanem. Teren tam kilometrami pustynny i płaski, jak stół. Tę monotonność zakłóca tylko jedna wielka i wysoka góra Jebel. To chyba oczywiste, że jak jest tysiąc kilometrów kwadratowych płaskiego i jedna cholernie stroma, dzika i skalista góra, to hotel trzeba zbudować na szczycie tej góry? Niby po co coś sobie ułatwiać? Hotel zresztą bardzo elegancki (jak na nas), czterogwiazdkowy i z pięknym widokiem z wysokości… Na górę prowadzi kilkanaście kilometrów szerokiej, czteropasmowej, komfortowej drogi. Oczywiście zbudowanej specjalnie dla hotelu Mercure Grand Jebel Hafeet. Cóż z tego, skoro jest tak stroma, że nie ma mowy, żeby autokar dał radę nią wjechać. Autokar przycupnął na dole, a po nas i nasze manele hotel wysłał na dół swoje własne samochody. Niestety tylko jedna noc w komforcie, trochę podziwiania widoków i następnego dnia dalej w drogę.

Widok z góry hotelu Mercure Grand Jebel Hafeet
Widok z góry hotelu Mercure Grand Jebel Hafeet

A droga prowadziła tym razem na drugą stronę półwyspu Emiratów i cieśniny Ormuz dzielącej Zatokę Perską od Zatoki Omańskiej. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na targu wielbłądów, gdzie handluje się przeróżnymi garbatymi stworzeniami począwszy od cherlawych szkap, a skończywszy na wyścigowych wielbłądach z osiągnięciami, za które ceny idą w miliony. Wyścigi wielbłądów są bardzo popularnym sportem, którym pasjonuje się rdzenna ludność Emiratów, a to właśnie ta część społeczeństwa, którą na ogół stać na takie droższe rozrywki. Wielbłądy potraktowały nas z wyniosłą obojętnością, a nachalniej nagabywane ryczały donośnie. Niestety nie udało mi się wyszukać dromadera godnego mojej osoby i nie poczyniwszy żadnych zakupów (nawet małej kózki) udaliśmy się w dalszą drogę.

Targ Wielbłądów
Targ Wielbłądów

Na wybrzeże zatoki Omańskiej w emiracie Fujairah dotarliśmy po południu. Nic do zwiedzania, żadnych rekordów Guinnessa w zasięgu wzroku. Plaża, leżaczki, morze i słoneczko. A cała Polska zasiadała wtedy do wigilijnych stołów… :))). Po kilku dniach zwiedzania z ozorem na brodzie, należało się nam to nicnierobienie. Zatem nicnierobiliśmy do samego wieczora, a wieczorem była w hotelu elegancka kolacja, że to niby taka świąteczna. Tak, jakby moja mama miała przygotować tradycyjny posiłek Beduinów. Niemniej było wesoło :).

Wigilia po mojemu
Wigilia po mojemu

Następnego dnia było w dalszym ciągu to samo – czyli nicnierobienie, ale dla odmiany na pokładzie stateczku, który zabrał nas na wody zatoki Omańskiej. Przyjemny rejs, każdy miał własny leżaczek pod daszkiem, na pokładzie widokowym, wody zatoki bardzo spokojne, piękne widoki, lunch na pokładzie, a z rozrywek ekstremalnych: nurkowanie z rurką i łowienie ryb. Niestety ryby (konkretnie barakudy) nie podzielały naszych poglądów na to, że właśnie mają dać się złapać i tylko miejscowym (obsługa stateczku) udało się wyciągnąć na pokład kilka sztuk, które my mogliśmy sobie obejrzeć, a następna tura zje na lunch podczas kolejnego rejsu. Wyodpoczywaliśmy się i wygrzaliśmy na słońcu, a Wy musieliście się mordować z obiadem w pierwszy dzień świąt. Doprawdy przygnębiające. Mieliśmy wręcz poczucie winy. Ale kto Wam bronił jechać z nami? 🙂

Zatoka Dibba, Oman
Zatoka Dibba, Oman

Niestety co dobre, szybko się kończy i następnego dnia czekał nas powrót do tego nudnego Dubaju. Po drodze zajrzeliśmy jeszcze do najstarszego meczetu w Zjednoczonych Emiratach, gdzieś tak z XV wieku. W porównaniu do meczetu szejka Zayda widać było pewien kontrast. Budyneczek ulepiony z brązowej gliny, mogący pomieścić może kilkunastu wiernych. Bez żadnych minaretów. Jednak bijąca z niego prostota i skromność dawała mu pewien urok. To tak, jak nasze stare, zapomniane, drewniane kościółki, które powinny dać do myślenia współczesnym włodarzom kościoła i może zachęcić do wspomnienia swoich korzeni i tego, co naprawdę powinno być dla nich ważne, jeśli już w coś tam wierzą.

Meczet Al Badiyah - najstarszy w Emiratach z XV w
Meczet Al Badiyah – najstarszy w Emiratach z XV w

Emiraty wielkie nie są, więc już po południu byliśmy z powrotem w naszym hotelu Citymax w Dubaju. Dla odmiany tym razem dostaliśmy pokój na siódmym piętrze, ze wspaniałym widokiem na Downtown. Nie omieszkałem zrobić pożytku z mojego aparatu. Nie chcieliśmy spędzać całego popołudnia w hotelu, zatem z Panem Bartkiem wybraliśmy się na wycieczkę metrem pod Burj Khalifa, żeby zobaczyć kilka spektakli tańczących fontann, no i obejrzeć samo metro. Żeby nie było, to kupiliśmy sobie wszyscy bilety w tzw. złotej klasie metra (pierwszy przedział z przodu, wygodne lotnicze fotele i mniej ludzi, bo bilety dwa razy droższe). Tym samym złota klasa na chwilę przestała być złota, bo się do niej stonka zwaliła… Widoki fajne, tym bardziej, że nie ma kierowcy, więc można było usadowić się przed samą przednią szybą i poczuć jak pilot :).

Pilotowanie metra :)
Pilotowanie metra 🙂

Na miejscu poszwendaliśmy się po okolicy, ze znudzeniem obejrzeliśmy skrzyżowania wyłożone polerowanymi, marmurowymi płytami, na których niemiłosiernie piszczały opony wielkich SUV-ów, połaziliśmy chwilę po Dubai Mall i coś oszamaliśmy, bo trzeba było poczekać, aż się ściemni – dopiero wtedy zaczynają działać fontanny będące spektaklem muzyki, ruchu i światła. Po raz kolejny odsyłam do obejrzenia filmików (moich, lub wielu dostępnych na YouTube) ukazujących piękną choreografię wody i światła. Wieczorem spokojnie wróciliśmy metrem do hotelu. Ale jeszcze tej nocy czekała nas kolejna atrakcja – drink w Sky Bar na szczycie Burj Al Arab. Był to jedyny raz, kiedy dzieciak został w hotelu – do baru, w którym serwowany jest alkohol (którego zresztą w Emiratach teoretycznie w ogóle nie ma), za żadne pieniądze nie zostanie wpuszczona osoba mająca mniej, niż 21 lat. Gdyby zastała go tam policja (zakładając, że ktoś by go tam wpuścił, a to absolutnie niemożliwe), to my jako opiekunowie i manager baru poszlibyśmy zgodnie do kicia. Nie próbowaliśmy.

Podświetlona powłoka Burj Al Arab
Podświetlona powłoka Burj Al Arab

W luksusowym hotelu pewnie trochę głupio im brać pieniądze od ludzi za samo to, że wpuszczą ich do środka, więc wymyślili, że za $120 od osoby można sobie wypić dwa wybrane drinki w podniebnym barze mieszczącym się w tym poprzecznym „skrzydle” na szczycie hotelu, które doskonale widać na zdjęciach. Skrzydło to jest podzielone pomiędzy bar i jedną z hotelowych restauracji. Inna jest w podziemiach (a raczej podwodziach) hotelu, ze szklanymi ścianami, przez które obserwuje się życie morskich zwierząt. W życiu nie zapłaciłbym 60USD za drinka, więc żeby poczuć się lepiej wytłumaczyłem sobie, że jakby było tanio, to tłum gapiów zakłócałby mi doznania. A tak hotel wpuszcza jedną 20-osobową grupę co 2 godziny, więc mogłem delektować się widokami, a przy okazji gawiedź nie naprzykrzała się hotelowym gościom, którzy też z baru korzystali. Jak było? Ciekawie. Niezwykłe atrium hotelu sięga w górę aż do samego szczytu budowli. Innymi słowy, budynek jest jakby pusty w środku. Atrium jest w przekroju trójkątne i jedna jego ściana to teflonowa powłoka rozpięta od strony lądu, zaś dwie pozostałe to wejścia do apartamentów.

Puste atrium aż do szczytu hotelu
Puste atrium aż do szczytu hotelu

Hall z windami
Hall z windami

Luksus i przepych są ewidentne, jednak hotel ma już 12 lat i pewne elementy wydają się trochę w stylu retro. Pewnie pora na mały remoncik za pół miliarda. Tak czy inaczej byliśmy w środku i możemy sobie odfajkować :). Niestety do naszego (odrobinę skromniejszego) hotelu wróciliśmy prawie o drugiej w nocy, a rano wstać trzeba.

Sky Bar w "skrzydle" i panorama Dubaju
Sky Bar w “skrzydle” i panorama Dubaju

Dzień ostatni w Emiratach. Do zwiedzania już niewiele, żeby jakoś wypełnić czas zostaliśmy zawiezieni do emiratu Sharjah. Od wschodu graniczy bezpośrednio z Dubajem i praktycznie miasta już się połączyły. Sharjach jest sypialnią Dubaju. Ceny mieszkań i wynajmu są tam istotnie mniejsze i każdego dnia rano mnóstwo ludzi jedzie do Dubaju do pracy, a w południe wraca do domu. W związku z tym, dwunastopasmowa (a miejscami szesnastopasmowa) autostrada zakorkowana jest na zmianę to w jedną, to w drugą stronę. Sharjah jest ciasno zabudowana wieżowcami mieszkalnymi też wysokimi, ale już zdecydowanie mniej okazałymi i eleganckimi, niż w Dubaju. I dlatego też jest taniej. Z interesujących rzeczy, zwiedziliśmy Muzeum Cywilizacji Islamu. Arabowie mieli w dawnych czasach wybitne osiągnięcia naukowe, artystyczne i kulturalne, więc naprawdę było co oglądać. Z zainteresowaniem zapoznałem się, między innymi, z ekspozycją poświęconą pięciu filarom Islamu: Shahada (wyznanie wiary: nie ma boga przed Allaha…), Salat (pięciokrotna modlitwa w ciągu doby), Zakat (dawanie jałmużny), Sawm (miesięczny post od świtu do zmierzchu podczas ramadanu) i Hajj (pielgrzymka do Mekki). W teorii wszystko pięknie – jak i u nas. W praktyce bywa mniej pięknie – jak i u nas… Natomiast z zażenowaniem przyjąłem narzekania znacznej części naszej wycieczki, że szkoda tyle czasu w muzeum, bo potem będzie za krótko w centrum handlowym. No brawo…

Po południu ostatniego dnia pozostała już, też ostatnia, choć niemała atrakcja – wyjazd na platformę widokową „At the Top” Burj Khalifa. Platforma jest na 124 piętrze, trochę powyżej połowy wysokości całej wieży, ale to i tak niemal 500m i najwyżej na świecie położony punkt widokowy dostępny dla publiczności. W szybkobieżnej windzie, która w minutę zabrała nas pół kilometra w górę, uszy zatkały nam się gorzej, niż w samolocie. Wywnioskowałem z tego, że gdybym wysupłał parę groszy i kupił sobie apartament w górnej części wieży, czyli na wysokości ok. 800m, to przez resztę życia chodziłbym przygłuchy. Czasem po lądowaniu samolotu, przez kilka godzin mam uszy zwinięte w trąbki, a jakbym tak do własnej chałupy co chwila jeździł 800m w górę… O ła, to by bolało! Powinni dawać w gratisie aparaty słuchowe mieszkańcom wyższych pięter – prędzej, czy później się przydadzą. Zresztą to by się chyba dało załatwić, bo w odległości kilkuset metrów od Khalify kończą teraz budować nowy wieżowiec i developer rozpoczął już sprzedaż mieszkań (właściwie, to całych pięter, bo mieszkania zajmują tam całe piętro). Do wszystkich mieszkań do 32 piętra dodawany jest w gratisie BMW serii 7, a do wszystkich powyżej – Lamborghini. To może i aparat słuchowy by dorzucili? Wykładany diamentami.

Dobra, wracamy na taras widokowy. Taras ma szeroki widok od północy przez wschód po południe, a jako że słońce było już po zachodniej stronie, to mieliśmy dobre światło do patrzenia i do zdjęć. Widok jest zwyczajnie niesamowity. Wysokość powoduje, że wydaje się, iż oglądamy makietę miasta leżącą pod nami. Powietrze było bardzo przejrzyste i widoczność świetna. Mieliśmy szczęście, bo np. poprzedniego dnia o tej porze, Khalifa była mocno przymglona. Widzialność z tarasu sięgała głęboko w pustynię, a z drugiej strony daleko na Zatokę Perską. Dosłownie u naszych stóp leżał Dubaj.

Widok z tarasu "At The Top" - w dole Lake Khalifa
Widok z tarasu “At The Top” – w dole Lake Khalifa

Wysokie drapacze chmur wydają się z tej wysokości niezbyt imponujące, z góry doskonale widać duże akweny wodne (wszystkie sztuczne) otaczające samą wieżę, jak i rozłożone po innych częściach miasta. Pionowo pod nami było Burj Dubai Lake, a w nim świetnie widoczne instalacje tańczących fontann. Wielki węzeł komunikacyjny, przecinająca go linia i obok stacja metra wyglądają, jak dziecinne kolejki.

Widok z tarasu "At The Top" - skrzyżowanko i linia metra
Widok z tarasu “At The Top” – skrzyżowanko i linia metra

Zresztą szkoda gadać po próżnicy, o tym, co lepiej obejrzeć na zdjęciach. Osłony tarasu są tak skonstruowane, że nie trzeba fotografować przez szybę, można wystawić aparat (i łeb) przez przerwę między szybami i robić doskonałej jakości zdjęcia. To i robiłem. Na koniec jest kilka zdjęć zrobionych w stronę zachodnią, a więc już pod słońce i dodatkowo przez szybę. Jednak przykładając obiektyw bezpośrednio do szkła można wyeliminować odbicia i skutecznie zmniejszyć refleksy słońca. Nie wyszło źle. W tym kierunku jest Dubai Marina, Burj Al Arab i Palm Jumeirah i moim skromnym zdaniem fajnie to wszystko widać na tle świecącego od słońca morza.

Widok z tarasu "At The Top" - w oddali sylwetka Burj Al Arab
Widok z tarasu “At The Top” – w oddali sylwetka Burj Al Arab

To była nasza ostatnia przygoda tej wyprawy, nie licząc 23-godzinnej drogi powrotnej, ale takich przygód wolę nie pamiętać. Podsumowując: jeden z najciekawszych naszych wyjazdów na równi z Chinami i Izraelem. Gdzie w następnej kolejności? Zobaczymy. Oby gdziekolwiek, bo czasy niepewne… 🙂

Chiny

Relacja z wycieczki do Chin

Lipiec 2012

[google_map_easy id=”7″]

Część 1 – Pekin

Po podróży trwającej dobę (przez Istambuł) dolecieliśmy do Pekinu, który jednocześnie był pierwszym punktem naszej wycieczki. Podróż długa i monotonna, jak większość naszych ostatnio i właściwie tylko jedna osobliwość utkwiła mi w pamięci – mianowicie na pokładzie wielkiego, transkontynentalnego Boeinga 777, który zabrał nas z Istambułu do Pekinu przywitał nas (a potem pożegnał) nie kapitan, tylko… kucharz. No chyba, że kapitanowie Turkish Airlines dla podkreślenia indywidualności linii noszą białe fartuchy i wysokie, białe czapy. Ale może dział PR linii doszedł do wniosku, że ważniejsze jest przekonać pasażerów, że się niczym po drodze nie strują, niż że bezpiecznie wylądują? Jest w tym jakaś logika – wszakże za bilety i tak już wszyscy zapłacili, a za dodatkowe żarcie można jeszcze trochę grosza wyrwać, nie? To się nazywa kreatywne podejście. Osobiście czułbym się na pokładzie bezpieczniej pod opieką kapitana, ale może to tylko takie moje oldskulowe fanaberie, a teraz trendy są kucharze pokładowi?

Na lotnisku w Pekinie przywitała nas Pani Chinka całkiem dobrze mówiąca po polsku (po polonistyce na Uniwersytecie Pekińskim). Pani Basi (to jej „polskie imię” jeszcze ze studiów, jako że próba wymówienia lub napisania oryginalnego jest i tak skazana na niepowodzenie) należy się szacun, jako że całkiem nieźle włada dwoma z najtrudniejszych języków na Ziemi… Pani Basia była naszą przewodniczką i opiekunką przez całą podróż po Państwie Środka. Dodam, że dobór miejsc do zwiedzania budził we mnie pewne skojarzenia. Dość wyraźnie widać było, że ktoś przemyślał, uzgodnił i zatwierdził gdzie trzeba, co powinni zobaczyć turyści z Europy, albo może bardziej – czego zobaczyć nie powinni. Do tej myśli jeszcze wrócę.

W Pekinie Pani Basia pokazała nam Plac Tiananmen – największy miejski plac na świecie, jak wszystko w Chinach. Począwszy od tego momentu przy każdym kolejnym punkcie zwiedzania nabijałem się z niej, że nic małego to oni nie potrafią i nigdy nie potrafili zbudować… Choć właściwie to nie bardzo widzieliśmy nawet ten plac, bo jak wszędzie, wszystko zasłaniali Chińczycy. Niby niewysokie sztuki, ale w ilości siła, a wszędzie jest ich taki urodzaj, jak źdźbeł trawy na łące.

Plac Niebiańskiego Spokoju (Tiananmen)
Plac Niebiańskiego Spokoju (Tiananmen)

Zajrzenie do mauzoleum Mao sobie odpuściliśmy, jako że w kolejce stało jakieś pół miliona Chińczyków. Z placu przeszliśmy do Zakazanego Miasta, a potem do parku Jingshan – na wzniesieniu górującym nad Zakazanym Miastem.

Zakazane Miasto
Zakazane Miasto

Widokj z parku Jingshan na Zakazane Miasto
Widokj z parku Jingshan na Zakazane Miasto

Wszystko to znajduje się w samym środku Pekinu. Pekin, jak i kolejne zwiedzane miasta, dla nas Europejczyków budzi jedno skojarzenie – gigantycznego mrowiska. W zasięgu wzroku tysiące szarych (mimo, że żółtych), bezimiennych ludzi podążają w pozornym chaosie, ale tak naprawdę w ściśle wytyczonym celu i kierunku. W Chinach wystarczy pobyć tydzień uważnie obserwując wszystko wokół, żeby bez żadnej indoktrynacji zrozumieć, że jednostka jest niczym. Jakieś dostrzegalne znaczenie ma może sto tysięcy ludzi, ale tak gdzieś dopiero od miliona zaczyna być widać gołym okiem i z taką liczbą ktokolwiek zaczyna się liczyć. Jest ich taka masa, że nawet w najsłynniejszych miejscach do zwiedzania trudno wypatrzyć europejską, czy generalnie nie-azjatycką twarz. Jesteśmy zresztą dla nich atrakcyjnym „kąskiem”, gdyż bez zażenowania podchodzą do nas i grzecznie (na ogół na migi) proszą o zgodę na zrobienie sobie z nami zdjęć. Spotykaliśmy się z tym na każdym kroku i przynosiło to obopólną korzyść – my mieliśmy zdjęcia z „czajnikami”, a oni z nami czyli „szpiczastonosymi dziwolągami” :).

Biało-żółte zdjęcia
Biało-żółte zdjęcia

Specyfika moich zdjęć z Chin jest inna, niż robionych do tej pory – tu nie ma najmniejszych szans, żeby wyczekać właściwy moment i zrobić fotkę, kiedy w kadrze nie ma ludzi. Ludzie są zawsze. I wszędzie. W najlepszym razie nie mniej niż setka, a w gorszym tysiące… Zwiedzanych zabytków opisywał nie będę – mądrzejsi ode mnie napisali przewodniki i zainteresowanych odsyłam tamoż. Skupię się raczej na własnych wrażeniach i subiektywnym odbiorze tego, com widział.

Także w Pekinie nastąpiło nasze pierwsze zderzenie z chińskim żarciem. Byłem pełen optymizmu, jako że „chińszczyznę” bardzo lubię, ale spotkał mnie srogi zawód. To, co u nas zwie się kuchnią chińską, jest w rzeczywistości American Chinese Food, czyli odmianą chińskich potraw wyhodowaną w amerykańskich restauracjach dla tamtejszych zjadaczy. Jak się okazuje nie ma wiele wspólnego z „ortodoksyjnym” chińskim jedzeniem. Niespodzianki zaczynają się już od sposobu serwowania – nikt nie dostaje żadnego jedzenia, tylko malutki talerzyk, szklaneczkę, miseczkę z porcelanową łyżeczką i pałeczki. A dla barbarzyńców o szpiczastych nosach dodatkowo nóż i widelec. Na środku stołu jest „karuzela” – szklana, obrotowa płyta, na którą kelner stawia kolejne przynoszone potrawy. A potraw tych jest co najmniej kilkanaście na średnich półmiskach. W zasadzie, jak zsumować całe przyniesione żarcie, to dla każdego jest jedzenia dosyć, ale przynajmniej jak dla mnie „jadalnych” było zazwyczaj tylko kilka półmisków. Dla innych chyba też, bo każdy w sposób dyskretny, acz zdecydowany tak obracał karuzelę, żeby sobie te atrakcyjniejsze półmiski przed nos przesunąć i jedną ręką kurczowo unieruchamiając karuzelę, drugą wrzucić na własny talerzyk tyle, na ile przyzwoitość pozwalała, a na talerzyk się mieściło (czyli nie za dużo). Chwila dekoncentracji i smaczne kąski w czarodziejski sposób odjeżdżały w prawo lub w lewo i jak nawet wrócił, to już pusty półmisek. A dokładek nie przewidziano. Swoista szkoła przetrwania. Skutek był taki, że pod koniec posiłku, kilka z kilkunastu półmisków było wylizanych do porcelany, a reszta ledwie ruszona przez najodważniejszych. Nigdy nie wybuchła otwarta awantura o karuzelę, ale nieraz wyraz twarzy niedwuznacznie mówił, co się sądzi o osobniku właśnie bez umiaru nakładającym sobie koryto…

Karuzela i chińskie jedzenia
Karuzela i chińskie jedzenia

Po kilku dniach wyrobiłem sobie konkretne zdanie na zawartość tych półmisków: „kiełki, pędy, wodorosty oraz ryż”. Zawartość mięsa w potrawach jest z naszego punktu widzenia śladowa, a jeśli już to na ogół drób i pokrojony w drobne kawałeczki. Co i po zastanowieniu, nie jest dziwne, bo spróbuj człowieku zjeść pałeczkami schabowego, albo befsztyk… :))). No i jakby chcieć wykarmić mięsem półtoramiliardowy naród, to chyba wyłącznie przez kanibalizm, bo mimo, że kraj wielki, to pomiędzy skośnookimi nie będzie już miejsca dla takiej ilości nierogacizny i inszego bydła. Z powyższych powodów musieli wypracować inny system. No i wypracowali: kiełki, pędy, wodorosty… Wszyscy byli zadowoleni i w ogóle, ale jak wycieczka przechodziła koło restauracji McDonald’s, albo innej hamerykańskiej sieciówki to szturm na śmieciowe jedzenie był natychmiastowy, masowy i zdecydowany.

Wracając do Pekinu – okazało się, że to wcale nie największe mrowisko na naszej drodze. Drugi dzień w Pekinie zaczęliśmy od Niebiańskiej Świątyni, potem był Cesarski Letni Pałac (z oczkiem wodnym o średnicy półtora kilometra) położony na obrzeżach Pekinu i na koniec jeszcze dalej – Wielki Mur.

Niebiańska Świątynia
Niebiańska Świątynia

Oczko wodne w Pałacu Letnim
Oczko wodne w Pałacu Letnim

I łódka do oczka wodnego
I łódka do oczka wodnego

Nadmienię, że przez cały nasz pobyt w Chinach temperatura w dzień oscylowała pomiędzy 32°C, a 35°C, więc jak dla mnie w ogóle nie nadawała się do wychodzenia na otwarte powietrze. Wyboru jednak za bardzo nie miałem, wychodziłem więc, cierpiałem i zwiedzałem. Na Wielkim Murze do obezwładniającego żaru i wilgotności doszły forsowne ćwiczenia z pokonywania przeszkód terenowych. Z miejsca, w którym pierwszy raz postawiliśmy stopę na tym starym, chińskim płocie, upatrzyliśmy sobie wieżę, która wydawała się być w naszym zasięgu (jeśli chodzi o możliwości fizyczne). Cały ten odcinek Muru leży w dość nieprzystępnych górach, co z jednej strony wygląda bardzo malowniczo, ale z drugiej stawia spore wymagania fizyczne przed zwiedzaczami.

Wielki Mur
Wielki Mur

Dziarsko ruszyliśmy do przodu, roztrącając trochę na boki miejscowych, jako że nawet ja sporo wystawałem ponad ich głowy… Wieża była trochę w górę od nas i wydawała się nie bardzo daleko. Połowicznie okazało się to prawdą, bo w poziomie do przejścia wyszło ok. 700m (ze śladu GPS). Niestety w górę było blisko drugie tyle. Stopniowo ciśnienie pary w tłokach nam spadało, a z grupy wykruszały się kolejne osoby. Ostatnie podejście było już tak strome, że w zasadzie „szliśmy” na czterech. Nogi ześlizgiwały się po kamieniach, a rękami można było wygodnie podpierać się przed sobą, bez specjalnego schylania. Pod sam koniec było kilkadziesiąt schodów, ale tylko dla utrudnienia. Każdy stopień innej wysokości i szerokości, a najniższe prawie do kolana. Do wieży dotarłem ja, Patryk i Łukasz. Oni obaj młode byki, a pary nie zostało im już nawet tyle, żeby poszła w gwizdek. Ja dolazłem tylko dzięki kondycji z roweru i temu, że wstyd mi było zostać po drodze.

Strome podejście
Strome podejście

Po osiągnięciu celu mogliśmy się porozumiewać wyłącznie modulując spazmatyczne sapanie, bo nawet na migi nikt siły nie miał. Ale doszliśmy. Mam na tyle doświadczenia w chodzeniu bo nierównościach, że zdawałem sobie sprawę, że zejście będzie gorsze od wchodzenia. Było. Oddech się trochę uspokoił, ale nogi drżały, jak galareta i właściwie odmawiały każdego kolejnego kroku. Jakoś w końcu zjechałem pół na dupie, pół na nogach i zastanowiłem się nad losem tych, którzy musieli ten mur w tych cholernych górach budować. Ja miałem na plecach plecak z aparatem i szedłem po gotowym „produkcie”, oni w dzikich górach nosili na plecach głazy… Ale wiadomo – jednostka się nie liczy. Jak wyjaśniła nam Pani Basia – ci, którzy nie dali rady, spoczywają nadal wewnątrz muru. Sporo ich tam jest…

To była ciężka budowa
To była ciężka budowa

Część 2 – Xi’an

Z Muru wracaliśmy już autobusem do Pekinu na kolejowy dworzec zachodni. To nie jest główny dworzec Pekinu, a ma ponad kilometr długości. Tam był jeden z nielicznych przypadków, kiedy trafiliśmy w strefę standardowo dostępną dla Chińczyków, a jednocześnie nie przystosowaną specjalnie dla zagranicznego ruchu turystycznego. Ul. Sajgon. Mega-chaos. Hale dworcowe, jak hangary dla Jumbo-Jeta, wewnątrz kłębiący się tłum – nie do ogarnięcia. Bez Pani Basi niosącej przed nami polską flagę na dłuższym kijku, zniknęlibyśmy tam i rozpuścili się w tłumie, jak szczypta soli wrzucona do kotła z wodą. Ostatecznie dotarliśmy do pociągu, który miał przez całą noc wieźć nas do miasta Xi’an odległego o 1000km. O pociągu wiele do powiedzenia nie mam – dostaliśmy czteroosobowe przedziały sypialne o jakim takim standardzie, pociąg rozpędził się do 150km/h i poszliśmy spać. Po dwóch dniach zwiedzania w tym cholernym upale, byliśmy tak zmęczeni, że niewiele rzeczy mogłoby nas obudzić. Obudził nas dopiero poranek u celu podróży. Xi’an to zapadła dziura (7 milionów mieszkańców) i pies z kulawą nogą by tam nie zaglądał, gdyby w 1974 roku kilku wieśniaków nie zaczęło kopać studni. Chcieli dokopać się do wody, a odkopali Terakotową Armię z 210 roku p.n.e.

Muzeum Terakotowej Armii
Muzeum Terakotowej Armii

Zdychając z gorąca, obejrzeliśmy tysiące terakotowych figur wykonanych z wielką starannością, a przedstawiających żołnierzy, oficerów i konie. Całe zamieszanie składające się z 7500 figur było dodatkiem do grobowca pierwszego chińskiego cesarza Qin Shi. Kiedyś ludzie wiedzieli, jak sobie z rozmachem urządzić pogrzeb… W Xi’an zwiedziliśmy jeszcze Świątynię i Pagodę Wielkiej Dzikiej Gęsi (dokładnie tak – gęsi), po czym samolotem jednej z wielu chińskich linii – China Eastern odlecieliśmy do Chongqing.

Świątynia Wielkiej Dzikiej Gęsi
Świątynia Wielkiej Dzikiej Gęsi

Część 3 – rejs po Jangcy

Wewnętrzne loty chińskimi liniami budziły w nas zrozumiałe emocje jeszcze w Polsce, jednak samolot okazał się całkiem nowym arbuzem (Airbusem), a i pilot chyba już kiedyś nim latał, bo bez problemów pokonaliśmy kolejne 600km przez Chiny i gładko wylądowaliśmy w okolicach pasa startowego. Napisałem, że Pekin nie był największym gniazdem bezimiennych mrówek na naszej drodze. Było nim właśnie Chongqing. To największe i najszybciej rozwijające się miasto Chin. W wydzielonym obszarze administracyjnym miasta mieszka 32 mln ludzi. Właśnie – trzydzieści dwa miliony. A wciąż przybywa tam nieprzerwany strumień ludności napływowej z wiejskich obszarów Chin, która szuka tam lepszego życia. Jadąc dziesiątkami kilometrów przez przedmieścia Chongqing odczuwałem coraz głębsze przygnębienie i apatię, a w końcu zupełną deprechę. To wielkie obszary zabudowane kępami i lasami kilkudziesięciopiętrowych, szarych, betonowych wieżowców. Wszystkie podobne, rozdzielone bliźniaczymi wielopasmowymi estakadami komunikacyjnymi. Im bliżej centrum, tym starsze i niższe. Na obrzeżach jednak widać już dosłownie taśmową produkcję tych betonowych mieszkadeł.

Blokowiska Chongqing
Blokowiska Chongqing

Żeby dopełnić tego przygnębiającego obrazu, dodam, że region Chongqing jest nazywany stolicą mgieł. Czyste niebo widać tam mniej więcej 10 dni w roku i funkcjonuje powiedzenie, że jak świeci słońce, to psy zaczynają szczekać… Nie mam pojęcia, jak można w tej unifikacji, masowości, szarości nieba i ziemi trafić do właściwego betonowego lasu, a w nim pod swój adres. Do tego potrzebny jest chyba właśnie instynkt mrówek czy termitów, który umożliwia im poruszanie się po ich podziemnych miastach. To właśnie skojarzenie uderzyło mnie wtedy w autobusie, jak pięść i chyba właśnie tam zrozumiałem nagle, czym naprawdę są współczesne Chiny. Tam nie może być miejsca na choćby szczątkowy indywidualizm. Nikt nie przekonuje nikogo dlaczego, po co, w jaki sposób, czemu służy jego praca. Ktoś daje znak i setki tysięcy ludzi bez zbędnych pytań czy wątpliwości przystępuje do wykonywania swoich zadań. Tak było w czasach dynastii Han przy budowie Wielkiego Muru, tak jest dzisiaj przy budowie miast, autostrad, mostów, tam, czy innych gigantycznych projektów, które prowadzi się w Chinach. I które tylko w takim systemie są możliwe do zrealizowania. Chińczyk jest niczym. Ale milion Chińczyków jest już czymś. Jednak cenę za sukces miliardowego kraju płaci właśnie ten Chińczyk. Miliard Chińczyków odnosi ten sukces, każdy Chińczyk z tego miliarda ponosi wielką cenę tego sukcesu. Taki paradoks. No dobra, bo popłynąłem trochę na filozoficzną wycieczkę, a to chyba nie jest dobre miejsce. Wspomniałem coś o autostradach? U nas temat na czasie. U nich też. Kilkanaście lat temu nie mieli żadnych autostrad. Dzisiaj mają sześćdziesiąt tysięcy kilometrów i co roku budują kolejne cztery tysiące kilometrów… Pomyślałby kto w naszej Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad?

Chongqing nie ma wielu turystycznych atrakcji do zaoferowania. To gigantyczna sypialnia i fabryka. Przeszliśmy się po starym mieście, a potem dla kontrastu po współczesnym downtown – centrum finansowo-administracyjnym.

Chongqing Stare Miasto
Chongqing Stare Miasto

Współczesne Chongqing
Współczesne Chongqing

Widzicie zdjęcia i wybierajcie, ale mi bardziej podoba się stare miasto. Po odfajkowaniu tych dwóch punktów programu przejechaliśmy do portu rzecznego na Jangcy i zostaliśmy zaokrętowani na statek wycieczkowy, którym mieliśmy pokonać kolejny etap naszej podróży przez Chiny – blisko 650km, trzydniowy rejs po rzece Jangcy.

Z portu wyruszyliśmy wieczorem i zdążyłem jeszcze strzelić kilka nocnych fotek Chongqing. W szczególności niesamowicie oświetlone stare miasto i centrum nauki i technologii – to ten budynek w kształcie statku, oświetlony jak choinka, z gigantycznym telebimem na ścianie od strony rzeki.

Chongqing Nocą
Chongqing Nocą

Centrum Nauki i Technologii
Centrum Nauki i Technologii

Pierwszy etap rejsu prowadził do miasta duchów Fengdu. Według starych chińskich wierzeń była to siedziba piekła. Zresztą doskonale oddają to rzeźby, które udało mi się sfotografować. Ciekawe, że we wszystkich kulturach i religiach, jak świat długi i szeroki, szamani i inne duchowieństwo straszą ludzi takimi samymi pierdołami. A dosłowna wizualizacja tych strachów doprawdy wywołuje uśmieszek, bo niemal identyczne obrazki zajedziesz od Watykanu, przez Mekkę i Jerozolimę po świątynie Majów. Nieskomplikowana jest ludzka natura. Niestety klasztor i pagoda Fengdu (dziś oczywiście istniejące jedynie, jako atrakcje turystyczne) są wybudowane na cholernej górze, a upał, zaduch i wilgotność nie zmieniły się ani na jotę od samego Pekinu.

Miasto Duchów Fengdu
Miasto Duchów Fengdu

Generalnie, to w ogóle kraj wielki, jak cholera, my skaczemy po kilkaset i tysiąc kilometrów każdego dnia, a pogoda wszędzie identyczna, czyli do zwiedzania makabryczna. Począwszy od Chongqing doszła tylko mgła. Fatum jakieś? No więc góra była na tyle stroma, a pogoda tak dobijająca, że teściowa utknęła na samym początku i zwyczajnie nie miała siły wejść na górę. Specjalnie się jej nawet nie dziwiłem, bo jak już w końcu dotarłem pod pagodę na szczycie, to zwyczajnie mogłem sobie wyżymać całe ubranie. Pot zza uszu lał mi się do butów (szczęście, że sandały, to wyciekał), a ubranie wyglądało, jakby mnie kto kilkoma wiadrami wody poczęstował. Z tego powodu szczegóły tego, co na górze, obejrzałem dokładnie dopiero na własnych zdjęciach – na nich nie widać tego cholernego upału, a słony pot nie zalewa ci oczu.

Miasto Duchów Fengdu
Miasto Duchów Fengdu

Dalsze etapy naszego rejsu były raczej krajoznawcze i skupić można się było głównie na przyrodzie i krajobrazach. Wprawdzie statek cumował w kilku miejscach i były organizowane wyprawy na ląd, jednak nasza Pani Basia podpowiedziała nam, że tak naprawdę nic ciekawego do oglądania tam nie ma i w sumie nie ma za co dodatkowo płacić. Przetłumaczyłem sobie na nasze, że te wycieczki to gospodarcza działalność turystyczna określana jako „artystyczne strzyżenie jeleni” i nie daliśmy się wygolić :). Podziwialiśmy krajobrazy, co cholernie utrudniała nam mgła, która nie opuszczała nas od samego Chongqing. Poza krajobrazami można było podziwiać samą rzekę Jangcy, która jest zwyczajnym kanałem ściekowym i rzeką śmieci. Niesie ich ze sobą dziesiątki tysięcy ton, czego nawet nikt nie próbował ukrywać. W wielkich, płynących ławicach śmieci można znaleźć wszelkie przedmioty, ale naszą uwagę zwróciły głównie klapki i buty. W każdej płynącej kupie śmiecia było ich naprawdę sporo. Biorąc pod uwagę, że miejscowi, w tym małe dzieci kąpią się w tym ścieku, co ze zgrozą obserwowaliśmy własnymi oczami, to do tej pory zastanawiam się nad tymi płynącymi klapkami… Pozostałość po tych, których toksyczna woda rozpuściła, a klapki z niezniszczalnych tworzyw sztucznych pozostały? A może zwyczajnie dziadowska chińszczyzna źle dopasowana do nóg i w wodzie spada? No oby, bo jak nawet ilość tych płynących butów podzielić przez dwie nogi, to i tak powstałaby liczba topielców, która nawet w Chinach byłaby zauważalna… Łukasz wypatrzył tam gościa płynącego krytą żabką – wtedy wydało mi się to szaleństwem, ale biorąc pod uwagę ostanie doniesienia z Londynu, to możliwe, że trenował do olimpiady… Woda rzeki nie nadaje się oczywiście do spożycia od dziesiątków lat (kolejna cena sukcesu), a po naszemu to śmiertelny może być nawet przelotny kontakt choćby jednego palca u nogi z tymi odmętami, ale dowiedzieliśmy się, że władze zaczęły się wreszcie interesować problemem zanieczyszczenia rzeki i środowiska. Podniosło nas to na duchu, dopóki nie wyjaśniły się kulisy sprawy – mianowicie, woda ostatnio przestała się już nadawać nawet do celów przemysłowych i to popchnęło decydentów do działania. Doprawdy budujące.

Kąpią się w Jancy - rzece śmieci i chemikaliów
Kąpią się w Jancy – rzece śmieci i chemikaliów

A tuż obok...
A tuż obok…

Podróżując nadal w dół rzeki dotarliśmy w końcu do trzech przełomów Jangcy (Qutang, Wu i Xiling) i zaczęliśmy dostrzegać skutki budowy największej zapory na świecie – Tamy Trzech Przełomów. Spiętrzenie wody spowodowało konieczność przesiedlenia półtora miliona ludzi, ale w tamtej skali to odprysk. Nie wydaje mi się także, żeby ktoś toczył sądowe batalie o wywłaszczenie go z jego gruntów – widział ktoś mrówkę w sądzie? Jednak na obszarze zalanym poprzez spiętrzenie wody powyżej tamy znalazło się wiele zabytków, których nie dało się przenieść, jak i całych miast. Koszt ten został jednak zaakceptowany mimo protestów różnych środowisk ekologicznych (podobno już takie tam są) i historyków czy archeologów. W tej chwili proces spiętrzania wody już się zakończył i nie widać wszystkiego, co znalazło się pod lustrem wody, widać jednak gdzieniegdzie na brzegach opuszczone budowle, które znajdują się zbyt blisko obecnego poziomu wody lub są w strefie wahań, które w cyklu rocznym sięgają pewnie dwudziestu metrów.

Przełom Xiling na Jangcy i opuszczone budowle
Przełom Xiling na Jangcy i opuszczone budowle

Przełom Qutang na Jangcy
Przełom Qutang na Jangcy

Przełom Qutang na Jangcy
Przełom Qutang na Jangcy

Podczas naszego rejsu poziom wody był niski i wszędzie na brzegach widać do jakiego poziomu woda podnosi się jesienią. Zresztą, kiedy tylko wyjechaliśmy z Chin, zaczęła się tam wielka powódź, która między innymi zmusiła hydrologów do otworzenia jazów zapory i awaryjnego zrzutu wody z tego zbiornika. Może jednak mieliśmy szczęście do pogody, bo ta powódź sięgnęła całej północy kraju w tym Pekinu i pewnie guzik byśmy zwiedzili…

W kolejnym etapie dopłynęliśmy do miasta Badong, które zostało wybudowane dla tych wszystkich wysiedlonych z zalanych obszarów. Jak większość innych miast na brzegach, jest raczej szare i nie warte nawet wyciągnięcia aparatu fotograficznego. Jednak w Badong wybraliśmy się na dodatkową wycieczkę z naszego statku. Popłynęliśmy w górę strumienia Shennong najpierw mniejszym stateczkiem, a potem łodziami wiosłowymi. Nazwa „strumień” jest zresztą raczej historyczna. Strumień to był przed spiętrzeniem wody przez zaporę, teraz jest to spory kanał wodny wrzynający się w góry. Wyprawa była dosyć widowiskowa i całkiem ciekawa.

Nasi wioślarze na strumieniu Shennong
Nasi wioślarze na strumieniu Shennong

Nasi wioślarze, to członkowie jakiegoś lokalnego plemienia, którzy nawet mówią swoim narzeczem i nie bardzo identyfikują się z Chińczykami. Po wybudowaniu zapory jednak musieli przesiedlić się, jak wszyscy inni – woda wprowadziła całkowitą demokrację, a jako że i tak trudno im się żyje i ciężko wiąże koniec z końcem to zaczęli dorabiać w turystyce wożąc jakichś stukniętych szpiczastonosych, którzy płacą im za pływanie w te i nazad. Jednak fortuny na tym chyba nie robią, co wnoszę z ich obuwia (powiązane, zaplecione sznurki) oraz z tego, że przynajmniej przez sezon turystyczny (cztery miesiące) mieszkają pod jakimiś plandekami w zaroślach na brzegach rzeki. Daliśmy biedakom uczciwe napiwki za to wiosłowanie.

Po strumieniu Shennong dotarliśmy już w nocy do samej zapory. Następnego dnia rano niby ją zwiedzaliśmy, ale nikt jej na oczy nie widział, bo utonęła we mgle. Może zresztą wcale jej tam nie ma i tylko tak ściemniają? Podobno nawet rządowi geolodzy skłaniają się ku tezie, że długo tam nie postoi, bo ciężar ogromnego zbiornika wodnego (600km długości, 180m głębokości) destabilizuje uskoki tektoniczne w okolicy i może doprowadzić do trzęsienia ziemi, które samej zaporze na dobre nie wyjdzie. Jeśli ta zapora zostałaby przerwana, to skutki katastrofalnej powodzi mogłyby zatrząść nawet Chinami… Na Zaporze Trzech Przełomów zakończył się nasz rejs po Jangcy. Przesiedliśmy się do autobusu w mieście Yichang – 40km poniżej zapory. To wprawdzie zadupiała wiocha tylko trochę większa od Lublina, ale w razie draki na zaporze, to tylko pierwsze na liście miast do spłukania przez falę powodziową… Nie pozazdrościć.

Śluzy obok Tamay Trzech Przełomów
Śluzy obok Tamay Trzech Przełomów

Z Yichang przejechaliśmy autostradą 350km do Wuhan, gdzie jest lotnisko, z którego odbyliśmy ostatni skok przez Chiny – lot do Szanghaju. Podczas jazdy autostradą usiłowałem uchwycić aparatem obraz terenów rolniczych rozciągających się po obu stronach. Odrobinę mi się udało, jednak Pani Basia ostudziła mój zapał informując, że to co widać z autostrady i tak niewiele ma wspólnego ze wsią w głębi Chin.

Rolnicy...
Rolnicy…

.. i ich domostwa
.. i ich domostwa

I różnica jest raczej duża. Z jazdy autostradą warto może wspomnieć o jeszcze jednym incydencie: w pewnym momencie wyprzedził nas jakiś samochód terenowy, który następnie już przed nami spokojnie zjechał w lewo, dotarł do bariery energochłonnej, odbił się i dachował na autostradzie krzesząc snopy iskier i ogólnie wykonując widowiskowe ewolucje. Wypadek, jak wypadek wszędzie się zdarza – po mojemu gość pisał smsa, albo zasnął za kierownicą, jednak charakterystyczna była reakcja kierowcy naszego autobusu – zgrabnie ominął rozwalony wrak poboczem i bez oglądania się pojechał dalej. Mimo głośnych protestów naszej wycieczki, nie wykazywał najmniejszej chęci do udzielenia pomocy, czy choćby wezwania jakichś służb. Kolejne samochody jadące za nami zrobiły to samo i podobno dopiero któryś tam kolejny zatrzymał się przy wypadku – tak twierdzili ludzie, siedzący z tyłu naszego autobusu. Znowu jakaś analogia do mrówki?

Część 4 – Szanghai

Ostatni etap – Szanghaj. Do Szanghaju przylecieliśmy wieczorem. Na lotnisku czekał na nas autokar, który wyjechał z portu lotniczego Pudong napowietrzną estakadą. Początkowo nie zwróciliśmy na to uwagi, ale wraz z mijającymi kilometrami zainteresowałem się drogą, którą jechaliśmy. 6-8 pasmowa autostrada biegła cały czas wysoko w powietrzu, a pod nami widzieliśmy dachy zabudowań, mijaliśmy inne drogi, zawieszone w powietrzu ronda i wielopoziomowe skrzyżowania. Byliśmy już trochę uodpornieni na takie atrakcje po Pekinie i Chongqing, ale jakoś długo to trwało. Ostatecznie sprawdziłem wszystko w domu po śladzie z GPS i okazało się, że po raz pierwszy od opuszczenia lotniska zjechaliśmy na poziom gruntu po 37km.

Napowietrzne estakady
Napowietrzne estakady

Bynajmniej napowietrzna autostrada tam się nie kończyła, po prostu zjechaliśmy z niej w stronę naszego hotelu. Szanghaj zwiedzaliśmy począwszy od następnego dnia. Do wszystkiego, co widzieliśmy wcześniej (nawet do Pekinu) stanowi niesamowity kontrast. Nie ma w nim w zasadzie typowych historycznych zabytków, zresztą do czasów kolonialnych był wioską rybacką, to i skąd zabytki? Niezwykłą atrakcją turystyczną jest sam Szanghaj. Szczególnie dla takich małomiasteczkowych kmiotków, jak my Polacy. Mam na myśli poziom urbanizacji naszego pięknego kraju, który w skali Pekinu lub Szanghaju po prostu nie istnieje. Jesteśmy zwyczajnie wielką wiochą, po której gdzieniegdzie pałęta się po parę osób. Dokładnie takie wrażenie odnieśliśmy jadąc przez Warszawę po przylocie z Szanghaju. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od muzeum urbanistyki, które w zasadzie może być atrakcją dla pasjonatów-modelarzy ze względu na ogromną, szczegółową i ładnie podświetloną makietę śródmieścia.

Muzeum Urbanistyczne - makieta Szanghaju
Muzeum Urbanistyczne – makieta Szanghaju

Jednak ktoś zdecydował, że turystom warto to pokazać… Po muzeum były obrazy wielkiego miasta przez szyby autokaru w czasie przejazdu na starówkę. Może warto zauważyć, że mimo swojego ogromu miasto ma doskonale rozwiązane problemy komunikacyjne. Jedzie się zdecydowanie płynniej i sprawniej niż w Warszawie. Starówka wydała mi się lekko naciągana i tak jakby zbudowana od nowa :). Jednak za starówką jest piękny ogród Yuyuan. Stare czy nowe – jedno i drugie było naprawdę fajne. Potem pojechaliśmy w stronę dzielnicy drapaczy chmur – The Bund. Podziwialiśmy skyline Szanghaju przez rzekę i była okazja do fajnych fotek.

Panorama Drapaczy Chmur
Panorama Drapaczy Chmur

Ponieważ każdy chciał zobaczyć to samo nocą, to zdecydowaliśmy się na wieczorny rejs po rzece właśnie z widokiem na Bund i okolice. Szkoda marnować słów na opisywanie tego, czego nawet zdjęcia nie są w stanie oddać. Po prostu trzeba je obejrzeć i uświadomić sobie, że w rzeczywistości robi to nieporównanie większe wrażenie. Po rejsie jeszcze mały spacerek po starej Dzielnicy Francuskiej – Xintiandi, która dla tambylców jest pewnie egzotyczna, ale osobiście francuskie dzielnice, to ja wolę oglądać w Paryżu…

Nocny Rejs
Nocny Rejs

Dzień następny to już nasz ostatni dzień w Szanghaju i Chinach w ogóle. Mając jeszcze trochę czasu zdecydowaliśmy się obejrzeć panoramę miasta z jednego z największych wieżowców w Bund – Jin Mao Gold Tower. Taras widokowy jest tylko na 88 piętrze, ale to i tak 340m. Ponownie wstrzymam się od komentarza, bo i co tu komentować, jak wszystko widać?

Szanghai z Wieżowca Jin Mao Gold
Szanghai z Wieżowca Jin Mao Gold

Bund z Wieżowca Jin Mao Gold
Bund z Wieżowca Jin Mao Gold

Ostatnią atrakcję zafundowaliśmy sobie już podczas podróży z hotelu na lotnisko. Lotnisko Pudong z centrum Szanghaju łączy jedyna na świecie komercyjna instalacja niemieckiej, magnetycznej kolei Maglev. Wprawdzie ekonomicznie jest akurat tak samo uzasadniona, jak np. Concordy, ale prestiżowo prezentuje się fantastycznie (też jak latanie Concordem). Szanghaj chciał mieć jedyną na świecie kolej magnetyczną, więc Niemcy ją zbudowali za ciężkie miliardy euro (a bilet kosztuje teraz w przeliczeniu 25zł). Maglev (magnetic levitation) rozpędza się do 500km/h, ale w nocy prędkość jest ograniczona do 300. I tak było szybciej, niż autobusem :).

Pociąg Maglev
Pociąg Maglev

Niestety na progu samolotu do Istambułu nie powitał mnie kucharz, tylko jakiś facet w czapce z daszkiem i mundurze z czterema paskami na rękawie. Poczytałem to za zły omen. Nie bardzo mi to pasowało do mojej teorii, więc postanowiłem zachować wzmożoną czujność. W trosce o żołądek i w hołdzie zdrowej żywności, postanowiłem w czasie tego lotu ograniczyć się tylko do starego, rozgniecionego hamburgera, który został mi jeszcze z BurgerKinga na lotnisku Pudong. Na zdrowie mi wyszło.

Po dobie latania i wałęsania się po lotniskach, wylądowaliśmy w Warszawie. Jadąc przez miasto na usta cisnęło się jedno pytanie: – Gdzie się wszyscy podziali?! No i gdzie w ogóle jest to miasto???