Relacja z wycieczki do Rzymu
Październik 2014
Część 1 – jak do tego doszło
– Wiesz, że na zimę zawieszają loty z Lublina do Rzymu?
– No słyszałem. A co?
– A bo daaawno byliśmy w Rzymie. I zdjęcia z Rzymu nie mamy żadnego. I z tego lotniska naszego jeszcze nigdzie nie polecieliśmy. I zimno u nas się zrobiło, a w Rzymie ciepło, słonecznie ale upałów już nie ma…
Taką niewinną rozmową zaczęła się nasza ostatnia wyjazdowa przygoda. Znam żonę od tylu lat, że doskonale wiem, co jej po głowie chodzi, kiedy rozmawia ze mną w ten sposób. Potrzebowałem jednak dodatkowych informacji, żeby sobie uściślić, czego się właściwie ode mnie oczekuje…
– A co, znalazłaś jakąś wycieczkę z Lublina?
– A gdzie tam! Nic nie ma! Z Warszawy jest tylko Citi-Tour po Rzymie.
Zacząłem się trochę gubić.
– To… znaczy o co chodzi? Jest jakaś wycieczka, czy nie ma?
– No wycieczki nie ma, ale jest samolot. Wiesz… ludzie w internecie opisują, jak to sobie sami wszystko zorganizowali, załatwili, pojechali bez żadnego biura, zobaczyli, co chcieli i jeszcze taniej ich wyniosło.
– Sugerujesz, że sami mamy sobie zorganizować wyjazd do Rzymu?
– No ja wiem? Ja już wpadłam na ten pomysł, czyli najważniejsze sama zrobiłam.
– Jasne…
W taki właśnie sposób żona zwykle mnie „włącza”. Typowe psychologiczne zagranie pod męską ambicję: „Hipotetyczni ONI sobie zorganizowali, załatwili, wszystko im się udało, a ty taki mądry, to nie umiesz, nie dasz rady?!”. Cóż mi pozostało? Musiałem przecież udowodnić, że nie jestem gorszy (głupszy), niż ONI!
W Rzymie faktycznie już byliśmy. Jeśli mnie pamięć nie myli, to był rok 1988. Z obecną żoną, wtedy jeszcze „sympatią” (tak się kiedyś mówiło na laskę) znaliśmy się dwa lata. W Polsce była komuna. Ona chodziła do szkoły, ja studiowałem. Były wakacje. Mój tata wpadł na pomysł tej wycieczki. Właściwie nie wiem do dzisiaj, co mu przyświecało. W każdym razie zaproponował, że możemy pojechać do Rzymu i jak rodzice się zgodzą, to możemy ze sobą zabrać Iwonkę. Ona miała siedemnaście lat, ja dwadzieścia dwa, a rodzice się zgodzili. Znowu nie wiem dlaczego. Uświadomiłem sobie, że w ogóle jakoś niewiele wiem. Tamta wyprawa była na miarę czasów i możliwości: jechaliśmy samochodem, w tym samochodzie spaliśmy po drodze (w trzy osoby), a zakwaterowanie na miejscu to był namiot na kempingu pod Rzymem w Lido di Ostia, niedaleko od morza. Ale wtedy taka wycieczka była dla nas fajniejsza, niż dzisiaj rejs dookoła świata w apartamencie prezydenckim na Queen Mary 2. Namiot na lipnym kempingu był super-czadowy. Spanie w samochodzie z nogami poskładanymi jak scyzoryk, to prawdziwy smak przygody. Bardziej, niż skromne środki finansowe, nie miały w ogóle znaczenia. Młodzieńczy wiek rządzi się innymi prawami. Mieszkaliśmy na tym kempingu w lasku, chodziliśmy nad morze, robiliśmy sobie skromne kanapki – do dzisiaj pamiętam polskie mielonki i włoskie, podłużne pomidory – wówczas prawdziwe delicje. Na tyle mogliśmy sobie pozwolić, ale wówczas to były najwspanialsze wakacje w życiu!
No i faktycznie wybraliśmy się raz na wycieczkę do Rzymu. Od naszego kempingu jakieś 25-30km. Oczywiście pojechaliśmy na Plac Św. Piotra i do Koloseum. Może jeszcze gdzieś, ale tylko tyle pamiętam :). Rzym nie był tak obłędnie zapchany samochodami, jak dzisiaj, więc można było czasem gdzieś zaparkować. Żeby wejść do Bazyliki nie trzeba było stać w 2-godzinnej kolejce, tylko normalnie przechodziło się przez drzwi wejściowe. W okolicach Koloseum i w całym Rzymie Antycznym niepodzielnie rządziły tłuste koty. Do dziś je pamiętam. Turystów za to nie pamiętam, więc pewnie nie stanowili grupy wartej zapamiętania. Dopiero całe lata później rozpoczął się boom turystyczny i zwiedzanie Rzymu przestało być wycieczką, a stało się bezlitosną walką o przetrwanie wśród zdziczałych hord, drapieżnych zwiedzaczy z całego globu.
No więc pojechaliśmy wtedy na tę wycieczkę do Rzymu, ale pewnie z emocji, aparat fotograficzny został w namiocie na kempingu… Wtedy to nie był dla mnie jakiś specjalny problem, bo fotografia nie była jeszcze moją życiową pasją. Został, to został, przecież bez niego i tak mogliśmy zobaczyć Rzym. Ale skutek był właśnie taki, że z samego Rzymu nie mamy ani jednego zdjęcia, co trafnie przypomniała mi żona. Młodszym czytelnikom wyjaśnię, że aparatów fotograficznych w komórkach też nie było. Głównie dlatego, że nie było komórek.
Tak więc nie mamy zdjęć z Rzymu, jednak zostało kilka fotek z kempingu i znad Morza Tyrreńskiego. Szczególnie jedno z tych zdjęć przypomniało mi się, kiedy zacząłem zastanawiać się nad zorganizowaniem naszej wycieczki. Pstryknąłem Iwonkę opartą o balustradę małego mostku nad kanałem wpadającym do morza. Dosyć charakterystyczne miejsce. Pomyślałem, że mimo upływu blisko 30 lat, mógłbym spróbować je odszukać. GPS-a też wtedy nie było, za to dzisiaj jest do dyspozycji wszystko: bardzo dokładne mapy, zdjęcia satelitarne i przede wszystkim Google Street View, z którym wiązałem największe nadzieje. Godzinę zajęło mi odszukanie właściwego miejsca. Kolejną godzinę upewnienie się, że to jest naprawdę właściwe miejsce i nie ma żadnego podobnego w okolicy. Bardzo dużo się zmieniło, ale kilka charakterystycznych szczegółów zostało – stare betonowe słupki podtrzymujące barierkę mostu i przede wszystkim ukształtowanie terenu przy ujściu kanału do morza. Może by tak po ponad ćwierćwieczu odwiedzić stare kąty?…
Tymczasem trzeba było samemu w ogóle wszystko zorganizować. Nigdy jeszcze tego nie robiłem na zagraniczny wyjazd. Żona zapewniała, że jak by się nie ułożyło, to i tak będzie dobrze, ale ja doskonale wiem, że ona nie wybacza porażek. A już w szczególności nie wybacza ich w milczeniu. Zostałem wygoniony na trochę kruchy lód… Nie wiem, jak ludzie żyli przed epoką internetu, ale nie musiałem tego sprawdzać – miałem internet i nie zawahałem się go użyć. Najpierw zamówiłem w Empiku turystyczny przewodnik po Rzymie, po czym wziąłem się za logistyczną część przygotowań. Najpierw samolot. Nie… może najpierw hotel? No bo jak kupię bilety lotnicze, a potem będzie problem z hotelem? A jak zapłacę za hotel, a tymczasem skończą się miejsca w samolocie? Szlag. Zaczynałem doceniać pracę biur podróży :). Na logikę: samolot jest jeden (i to ostatni w tym roku), a hoteli w Rzymie zatrzęsienie. Najpierw bilety lotnicze. I pierwszy problem: na dwa dni potrzebujemy maksymalnie jednej walizki (obyłoby się z bagażem podręcznym, ale wykałaczka to na pokładzie narzędzie zbrodni, nie wspominając śmiercionośnego dezodorantu), a przez internet można kupić bagaż rejestrowy albo dla obu osób, albo dla żadnej. W myśli pogratulowałem głupoty projektantowi strony internetowej do zakupu biletów i z obrzydzeniem chwyciłem za telefon. Wszystko jasne – jedną walizkę dokupimy bez problemu na lotnisku. Zatem kupiłem bilety bez bagaży – karta kredytowa kwiknęła i klamka zapadła – teraz już trzeba jechać.
Zacząłem na Bookingu szukać hotelu. Oczywiście problemem nie jest brak ofert, tylko ich nieskończona ilość. Jak wybrać? Czym się kierować? Jak taniocha, to pewnie nie bez powodu. Z kolei jaki sens pakować się w drogi hotel, kiedy mamy w nim spędzić wyłącznie trzy noce i to nawet nie całe? Nie ma czasu na długie dojazdy, więc ważna lokalizacja. Co będziemy zwiedzać? Mamy dokładnie dwa dni. To już wiadomo, gdzie szukać hotelu – blisko wszystkiego :). Znalazłem, wydawało mi się, rozsądny. Zarezerwowałem. Co dalej?
Wylądujemy na Leonardo Da Vinci w Fumicino w piątek wieczorem. Do Rzymu 30km i jeszcze trzeba znaleźć hotel. Taksówka? Za taki kurs sałaciarz puści nas z torbami. Pociąg, potem na piechotę, bo hotel blisko stacji Termini? Mogłoby być, ale nie o tej porze. Samolot powrotny startuje w poniedziałek o 7 rano. Na lotnisku trzeba być dużo wcześniej. Pobudka o 4 rano i dostań się w porę na lotnisko! Kurde! Najlepiej to by mieć samochód… A może faktycznie? Przejrzałem ofertę wypożyczalni na Fumicino, mając na uwadze, że w Rzymie hulajnogi nie ma gdzie zaparkować, a taki samochód, jak nasze Volvo, to by się pewnie nawet w uliczki starego Rzymu nie zmieścił. Jakoż i znalazłem wesoły samochodzik – Smart Fortwo :). Jak sama nazwa wskazuje – maksymalnie dwie osoby (pod warunkiem, że nie mają dużo w kieszeniach). To by nam wystarczyło. Ale Iwonka zapytała, czy nie będzie musiała przez całą drogę z lotniska trzymać walizki za oknem? A bo ja wiem? Na wszelki wypadek sprawdziłem, czy jest z automatyczną skrzynią biegów – moglibyśmy tę walizkę trzymać na zmianę, bo miałbym wolną rękę… Ryzykować ten samochód? Poczytałem chwilę o prowadzeniu samochodu w Rzymie. Wniosek: jak nie urodziłeś się Rzymianinem, to nie próbuj! Parkowanie to abstrakcja, wszyscy jadą jakby nadal powozili rzymskimi rydwanami i w dupie mają przepisy. Trąbią na siebie bez przerwy dla samej przyjemności, wciskają się w każdą dziurę, ścigają wszyscy ze wszystkimi. Nawet drogie i nowe samochody są kompletnie poobijane dookoła. Obrazu kompletnej drogowej sodomii dopełniają tysiące skuterów – zachowują się trochę, jak szerszenie, którym właśnie rozwaliłeś gniazdo. Całe szerokie centrum Rzymu to ZTL (Zona Traffico Limitato) – strefa ograniczonego ruchu. Jest całkowicie wyłączona z ruchu przez większość czasu. Do tego inny obszar w dzień i w nocy i różne godziny w różne dni tygodnia. Cholerna łamigłówka. Nasz hotel i większość tego, co chcemy zwiedzić jest wewnątrz strefy. Super. Mając powyższe na uwadze, wynająłem „smarka”, dla uspokojenia nerwów wykupiłem tylko rozszerzone ubezpieczenie. Całkiem jakbym się zasłonił parasolem przed wybuchem wulkanu.
Teraz PLAN. Plan to podstawa, bo żona mówi, że nawet jak nam się specjalnie nie uda to i tak będzie dobrze, ale ja wiem, że jak mi się nie uda, to dobrze nie będzie. Zresztą sam też przecież chcę maksymalnie wykorzystać czas. Tymczasem przyszedł zamówiony przewodnik. Przejrzałem najpierw mapkę i już wiem: Watykan, Rzym Antyczny, najbardziej znane bazyliki i może cokolwiek w historycznym centrum Rzymu? Tam są głównie place i fontanny, ale Rzym składa się z placów i fontann, więc nie ma co wybrzydzać. Więcej nie damy rady, to i tak cholernie ambitny plan. Ile przejdziemy na piechotę? Gdzie jechać metrem, gdzie samochodem? Co, kiedy i w jakiej kolejności? A co i kiedy będzie w ogóle otwarte? Zacząłem głębiej grzebać w przewodniku i internecie. Najbardziej restrykcyjny jest Watykan, resztę można brać z marszu. Żeby tylko wejść do Watykanu (od strony muzeów lub bazyliki) można spędzić w kolejce kilka godzin. A może da się z góry kupić jakiś bilet przez internet? Znowu rzuciłem się na klawiaturę. Jedyne, co znalazłem do zwiedzania w języku polskim, to Ogrody Watykańskie. Umiarkowanie mnie to zainteresowało, ale Iwonkę bardzo. Jedyna pora: sobota 9:15. Cena za dwie osoby okazyjna – 64€. Za powąchanie kwiatków?! No i ta godzina… Według moich obliczeń do hotelu może uda nam się dotrzeć o 23 w piątek, a w sobotę raniutko mam być pod Watykanem? To akurat po drugiej stronie centrum i strefy ZTL. A jak się spóźnisz, to nie wchodzisz. Żona groźnie na mnie spojrzała za to piętrzenie trudności, więc czym prędzej kupiłem te bilety. Już nic więcej z Polski nie można było załatwić, więc pozostało czekać do wyjazdu – został raptem tydzień.
Ten tydzień wykorzystałem na szlifowanie szczegółów. Nie chciałem, żeby mnie coś, gdzieś zaskoczyło. Przeanalizowałem plany lotniska, zapamiętałem układ parkingów i lokalizację wypożyczalni samochodów. Nie będzie pani przewodniczki do zapytania, wszystko trzeba będzie samemu, pod krytycznym okiem żony, która zapewnia, że absolutnie nic takiego nie będzie miało miejsca i pogodnie przyjmie wszystko, co nam los przyniesie. Akurat.
Trzeba nadmienić, że port lotniczy Leonarda Da Vinci jest jakby większy od Lublin Airport. Także całe lotnisko Chopina w Warszawie zamieściłoby się w jednym z wielopiętrowych parkingów Fumicino. Może pas startowy by trochę wystawał, ale niedaleko. Same terminale są pięciopiętrowe. Zawisło nade mną widmo stacji kolejowej w Pekinie. To może być podobna skala. Skala na miarę porażki… Kij z tym. Będę się martwił na miejscu.
Następnie plany Watykanu ze szczególnym uwzględnieniem wejścia od strony Muzeów Watykańskich, bo tamtędy się wchodzi na wycieczkę po ogrodach. Znalazłem w okolicy bardzo duży parking P&R. Jak tam nie zaparkujemy o 8 rano w sobotę, to już nigdzie. Wycieczka z przewodnikiem potrwa ze 2 godziny, ale dalej trzeba będzie samemu. W planie mam Bazylikę, krypty, kopułę bazyliki, Muzea Watykańskie, Kaplicę Sykstyńską. Będzie sukcesem, jak w ogóle trafię w te wszystkie miejsca, nie wspominając o czymś więcej. Jeśli jakimś cudem to wszystko przejdziemy, to udalibyśmy się przez Via Della Concilazione wprost z placu Św. Piotra do zamku Św. Anioła, który jest na drugim końcu tej najsłynniejszej ulicy Rzymu. Zamek stoi nad Tybrem i jest z niego niemal tak piękny widok, jak z kopuły Bazyliki. Wykombinowałem, że jakbyśmy tam byli wieczorem, to mógłbym zrobić nocne zdjęcia miasta i bazyliki. Marzenia.
W porównaniu z sobotnim planem na Watykan, niedziela będzie niemal lajtowa. To jedyny dzień, kiedy nie musimy zrywać się o świcie. Koło samego hotelu mamy bazylikę Santa Maria Maggiore, więc zajrzymy po drodze do Termini. Z Termini metrem do Bazyliki Św. Jana na Lateranie – pierwszej siedziby papieży. Wracamy metrem do Termini, przesiadamy się z linii A na B i jedziemy pod Koloseum. Zwiedzamy Rzym Antyczny (Koloseum, Forum Romanum, wzgórze Palatyn) i piechotą zagłębiamy się w historyczne centrum Rzymu (te place i fontanny). Jakby się udało, to wyszlibyśmy w okolicach Placu Hiszpańskiego i słynnych Hiszpańskich Schodów, a tam znowu mamy metro do Termini. Jak już będziemy martwi ze zmęczenia to do hotelu. Jak będziemy mieli siłę jeszcze się czołgać, to zostaje bazylika Św. Pawła za Murami, do której też można dojechać metrem, tyle, że daleko. A w poniedziałek rano budzik na 4:00!
Pomyślałem, że moje super ambitne i precyzyjne plany w zderzeniu z Rzymską rzeczywistością mogą okazać się fantazjami wariata, który dodatkowo zażył dobre zioło. Żona mnie pocieszyła, że będzie super, jak w ogóle cokolwiek zobaczymy. Ta, jasne.
Piątek w południe – pierwszy raz udajemy się na nasze nowiutkie, lubelskie lotnisko. Bezstresowo – tu nawet nasz York by nie zabłądził. Kupujemy dodatkową walizkę i dowiadujemy się, że można od razu kupić na lot powrotny. Super, nie trzeba będzie szukać biura Carpatair o 5 rano na Fumicino. Nadajemy walizkę, oglądamy dumę Lublina i idziemy do kafejki uzupełnić elektrolity, a Iwonka dodatkowo podnieść poziom cukru. W kafejce pierwszy raz przekazuję Iwonce moje szczegółowe plany na nadchodzące dwa dni. Nie mam pewności, czy po wysłuchaniu mojej prezentacji wspieranej mapami i informacjami na tablecie, spojrzała na mnie z podziwem, czy z politowaniem. Osobiście sam nie bardzo mogłem uwierzyć, że nawymyślałem tyle cudów :).
Niespełna pół godziny później przekonujemy się, że nasze lotnisko pod jednym względem jest jednak przodujące na świecie. Takiej kontroli bezpieczeństwa jeszcze nie przechodziłem. Nawet w Izraelu. W duchu pogratulowałem sobie, że nie mam dziurawych skarpetek albo gaci, bo byłby obciach. Nikt zresztą nie robił dla nas specjalnych wyjątków. Wszyscy pasażerowie po kolei zostali wywróceni na lewą stronę, prześwietleni rentgenem i obmacani w najdrobniejszych zagłębieniach. Dopiero wtedy mogli się wywrócić z powrotem na prawą stronę (znaczy gębą do wierzchu). Jakaś starsza pani miała w torbie lekarstwo (chyba na astmę). Jakimś cudem jej nie zastrzelili, ale pod lufami broni automatycznej została odprowadzona na osobistą. Myślę, że astma jej przeszła od ręki. Pierwsze cudowne ozdrowienie, a jeszcze nawet nie wystartowaliśmy w stronę Rzymu. Mój zatwardziały ateizm został poważnie nadwyrężony. Reszta podróży przebiegła bez niespodzianek. Fokker 100 rumuńskich linii Carpatair był… jakby to ująć? Stary, ale jary :). Za to piloci rewelacyjni – nie pamiętam, żeby któryś z tłumu pilotów Boeingów, z którymi lataliśmy, tak delikatnie posadził samolot na ziemi. Właściwie nie bardzo nawet poczuliśmy, kiedy koła dotknęły pasa. Potem dopiero przyszło mi do głowy, że może chłopaki obawiali się, że jak stukną o ziemię choćby odrobinę mocniej, to cały szajs może się rozlecieć na kawałki… Nie było okazji tego sprawdzić, bo w powrotnej drodze w Lublinie wylądowali z taką samą maestrią.
Część 2 – wspomnienie młodości
W Fumicino, jak w Lublinie rękawa nie było. Wszyscy na piechotkę z manelami, tyle że w Lublinie parę kroków, a na Leonardo Da Vinci kawał po horyzont. Ostatecznie nie niepokojeni przez żadne służby (po Lubelskiej kontroli już naprawdę nie było sensu nic sprawdzać) znaleźliśmy się w hali przylotów. Wielka ta hala. Po pierwsze: odebrać walizkę. Na monitorach znaleźliśmy numer karuzeli, na której powinna pojawić się nasza waliza i udaliśmy się w drogę. Okazało się nawet niedaleko. Dobrze jeszcze nie doszliśmy, kiedy nasz tobół już wyjechał spod ziemi. A ktoś straszył, że się tutaj godzinami czeka na bagaż. Po drugie: wypożyczyć samochód. Pochwalę się, że ani razu nie zmyliłem drogi, a były windy, schody ruchome i długie korytarze z ruchomymi chodnikami. Po drodze cała kupa miejsc, gdzie można było źle skręcić i zgubić się na amen. W wypożyczalni zupełnie nie po włosku, wszystko było dograne i załatwione. Pan podsunął krótki formularz, zainteresował się moim prawem jazdy i oczywiście kartą kredytową, po czym bez zbędnych formalności skierował nas na wielki, piętrowy parking z samochodami. Znowu udało się jakoś trafić, choć znowu było trochę skomplikowanie. Wesoły Smart pomrugał na nas kierunkowskazami, kiedy nacisnąłem pilota. I tu pierwszy problem – nie można otworzyć bagażnika. Kombinowałem kilka minut, w końcu przyszło mi do głowy, że może w ogóle nie ma bagażnika i dlatego się nie otwiera… Ostatecznie pani z wypożyczalni pokazała nam, na czym polega sztuczka, pocieszając, że nikomu, kto nie ma Smarta, nie udaje się za pierwszym razem… Bagażnik był. I był akurat na naszą sporą walizkę i mój plecak. Jak na wymiar. Super. Zapiąłem do przedniej szyby nawigację i rejestrator video (nie jeżdżę bez kamerki) i byliśmy gotowi do drogi. Przesiadka z Volvo XC90 do Smarta, to trochę jak z lokomotywy na rower. Była kupa śmiechu (chyba z nerwów). Ostatecznie samochodzik dał się namówić do współpracy i wyjechaliśmy z lotniska. Jako, że naprawdę szybko uwinęliśmy się ze wszystkim, to była jedyna szansa, żeby odbyć nostalgiczną wycieczkę nad mostek, na którym robiliśmy zdjęcie 26 lat wcześniej. Szybko zdecydowaliśmy, że próbujemy trafić. Przy okazji trochę oswoimy się z samochodem przed wjazdem do samego Rzymu. Kilkanaście kilometrów i mnóstwo emocji potem zatrzymaliśmy się na wiadomym mostku. Wszystko wokół się zmieniło, zresztą była noc, ale miejsce było niewątpliwie to samo. Zrobiliśmy zdjęcia, wspomnieliśmy naszą młodość i jazda do hotelu.

Droga prowadziła najpierw przez piniowy las, w którym kiedyś dawno był nasz kemping. Niezbadane są koleje ludzkiego życia. Czasem wszystko dziwienie się splata. Ostatecznie trzeba było porzucić wspomnienia, bo z każdym kilometrem wzmagał się ruch i trzeba było coraz bardziej uważać na krewkich kierowców i jednocześnie pilnować drogi. Niektóre uliczki w wiecznym mieście są tak pogmatwane, że nawet nawigacja nie jest w stanie pomóc. Z kolei szerokie ulice nie mają wymalowanych pasów ruchu i wszyscy jadą kupą ze wszystkich stron wciskając się na wariata w każdą lukę. Koszmar jakiś. Myśleliśmy, że w śmiesznym samochodziku będziemy się wyróżniali, ale nic bardziej mylnego – na ulicach było tyle Smartów, co u nas maluchów za komuny. Właściwie co drugi samochód, to Smart. Wtopiliśmy się w tłum.
Odnaleźliśmy hotel bez większych problemów, ale o zaparkowaniu nawet Smarta, nie było mowy. Ciasne uliczki starego Rzymu były późnym wieczorem oblepione samochodami. A każda mniejsza luka upchana na ciasno skuterami. Klapa. Gdyby przyszło mi do głowy wypożyczyć samochód przed rezerwacją hotelu, to szukałbym hotelu z parkingiem. Ale mi nie przyszło. Zrobiliśmy kilka dłuższych rund po okolicy i zaczęliśmy dochodzić do wniosku, że będziemy tak do rana jeździli i nie zaparkujemy. Lipa. Gdzie wolno, to samochody stoją zderzak w zderzak, a gdzie nie wolno, to właśnie nie wolno. Miałem w odwodzie płatny parking piętrowy niedaleko hotelu, ale 30€ z dobę… Kiedy zdesperowani jechaliśmy już w stronę tego parkingu, tuż przed nami wyjechał jeden zaparkowany samochód. Natychmiast wlepiłem wehikułek w dziurę i zaczęliśmy się zastanawiać, czy w tym miejscu wolno. Po dogłębnej analizie okolicznych (sprzecznych ze sobą) znaków, doszliśmy do wniosku, że trochę wolno, a trochę nie. Lewe koła stały na miejscu, gdzie nie wolno, a prawe na miejscu płatnym jeszcze przez dwie najbliższe godziny. Dla uspokojenia sumienia wrzuciłem 2€ do parkomatu, dzięki czemu przynajmniej pół samochodu zaparkowaliśmy legalnie. Iwonka ma niestety naturę przejmującą się przepisami (we Włoszech to żywe kuriozum), więc przez całą noc zastanawiała się, czy nie wlepią nam pół mandatu za lewe pół samochodu. Ja byłem właściwie pewny, że w tej sytuacji mandat mógłby wlepić jedynie policjant z Niemiec lub Szwajcarii patrolujący po nocy ulice Rzymu. Trochę tego nie widziałem, więc spałem spokojnie.
W hotelu też wszystko było zapięte na ostatni guzik. Czekał na nas bardzo uprzejmy pan, zameldował nas, wszystko wyjaśnił, po czym… zamknął biuro i poszedł do domu. Hotel mieścił się na pięterku bardzo starej, Rzymskiej kamienicy. Pokój niewielki, ale za to bardzo wysoki. Po mojemu warto by go przewrócić na bok, bo był sporo wyższy, niż szerszy. Jedyną osobliwością był sposób serwowania śniadania: wszystkie produkty mieliśmy w pokoju, a o 7 rano ktoś na haczyku przed pokojem wieszał koszyczek ze świeżym, ciepłym pieczywem. Nawet nam to pasowało, bo oszczędzało sporo czasu, a wstać musieliśmy bardzo wcześnie, bo bilety do ogrodów watykańskich kupione na sztywną godzinę.
Część 3 – Watykan
Rześki, ale ciepły poranek w Rzymie. Tosty i kawa w pokoju i w drogę. Samochodem oczywiście pies z kulawą nogą się nie zainteresował w nocy. Zmarnowałem tylko 2€ na bilet, ale żona by inaczej nie zasnęła. Wsiadamy (nawiasem mówiąc dla dwóch osób Smart był całkiem wygodny), programujemy nawigację i do Watykanu.

Nie ujechaliśmy nawet kilometra, kiedy policjant zawrócił nas z drogi, bo cośtam. Ulica zamknięta, jedźcie sobie inną drogą. No fajnie, ale akurat w tym momencie nie mamy czasu na wycieczki! Ostatecznie Automapa dała się przekonać do zmiany trasy i pojechaliśmy trochę dookoła. W sobotni poranek ruch był jednak spory, jazda mocno emocjonująca :). Ale jakoś daliśmy radę. Na wielki parking Park & Ride dojechaliśmy z małym zapasem. Tu się płaci jedynie 1,50€ za cały dzień, a miejsce na Smarta się ostatecznie znalazło. Zabieramy nasze rzeczy, w końcu Rzym to miasto złodziei :). Do wejścia do Watykanu od strony muzeów mamy kawałek spacerem, ale rezerwa czasu została. Kiedy wychodzimy zza ostatniego rogu ulicy, okazuje się, że przed bramkami wejściowymi kłębi się dziki tłum, nad którym usiłuje zapanować kilka osób z ochrony (nie gwardia szwajcarska) i przewodnicy grup zorganizowanych. My jesteśmy indywidualni. Wciskamy się na wydrę między ludźmi gadającymi we wszystkich językach świata i podsuwamy pod nos strażnikowi bilet wydrukowany z internetu. Ku wściekłości czekających każe nam przechodzić. Wchodzimy biegiem, żeby nas nie zdążyli wyciągnąć z powrotem i zlinczować. No fajnie jesteśmy w środku i co dalej? Wszędzie tłum. Przewodnicy trzymają jakieś chorągiewki na kijkach. My musimy sami odnaleźć właściwe miejsce. Czekając w kolejce do informacji zaczynam od niechcenia czytać, co jest drobnym drukiem napisane na bilecie, który trzymam w ręku. Wszystko wyjaśnione – czytać trzeba! Wychodzimy z kolejki i idziemy prosto na miejsce zbiórki wskazane na bilecie. Trafiamy dobrze, bo wokół słychać trochę więcej polskiego, niż pozostałych języków wieży Babel. Po chwili przychodzi nasza pani przewodniczka i udajemy się do ogrodów.

Ogrody zostały udostępnione zwiedzającym stosunkowo niedawno. Częściowo za Benedykta, ale nieco szerzej dopiero za Franciszka. Zwiedzanie zajęło nam półtorej godziny. Powiem tak: szału nie ma. Ja się bardzo nie znam na zielsku, ale Ci co się ponoć znają mówią to samo. Nie chodzi o to, że coś jest zaniedbane, czy źle zrobione. Ogrodami zajmuje się na stałe 30 ogrodników i choć mają bardzo dużo zajęcia, to wszystko jest ładnie ogarnięte. Roślinność jest bogata i urozmaicona, bo klimat pozwala hodować badyle z różnych stron świata, ale Ogrody Watykańskie to nie tylko rośliny. Właśnie na tym, według mnie polega problem. Ogrody sprawiają wrażenie trochę przypadkowej zbieraniny. Chodzi o to, że kolejni papieże otrzymują przeróżne prezenty od delegacji z różnych stron świata. Prezent dla papieża to dosyć specyficzny temat. Jak to jest na przykład obraz, to pewnie trafi gdzieś do muzeów (chyba, że dziadowski, to po roku, jak wszyscy zapomną wyląduje w magazynie). Ale jak to jest duży dzwon? Został ustawiony w ogrodzie. Spora rzeźba? Do ogrodów. Drzewo? Wiadomo. Fragment muru berlińskiego? Jest w ogrodach. Artystycznie wykonane z ceramiki ławki ogrodowe? Jak sama nazwa wskazuje. I tak dalej. Ogrody są właśnie zbieraniną przeróżnych i przedziwnych podarków z różnych stron świata. Trzeba uczciwie przyznać, że znaczną część tego inwentarza otrzymał Jan Paweł II. Po pierwsze: pontyfikat trwał dosyć długo. Po drugie: papież pielgrzymował po świecie, więc i świat odwdzięczał się papieżowi. Po trzecie: świat mocno się zmienił za panowania JP2 i miał on swój udział w części tych zmian, więc sporo nacji chciało jakoś symbolicznie okazać swoją wdzięczność. Uzbierało się tych darów naprawdę sporo. Jednak patrząc na to z innej strony, można powiedzieć, że „zaśmiecają” one ogrody. Jeśli chcielibyśmy doznać czysto botanicznej uczty duchowej, to powinniśmy odwiedzić ogrody w letniej rezydencji papieży Castel Gandolfo. Niedawno stało się to możliwe (Franciszek skutecznie otwiera papiestwo na świat), jednak logistycznie zajęłoby nam to właściwie cały jeden dzień. Nie tym razem.

Rozstając się z panią przewodniczką zapytałem, jak przedostać się najprościej do Bazyliki, bo chcemy jeszcze do krypt, na kopułę itd, itp. Czy musimy wyjść na zewnątrz i wejść od strony placu Św. Piotra? Pani przewodniczka skinęła, że owszem, możemy tak zrobić – to sobie postoimy kolejne dwie godziny w kolejce, żeby z powrotem wejść na teren Watykanu. Ale jeśli nie mamy na to ochoty, to ponieważ już jesteśmy w Watykanie, należy przejść przez muzea, kaplicę Sykstyńską i do Bazyliki. Hmm… kto pyta, nie błądzi. Ale, ale… pani przewodniczka podjęła temat:
– Co jeszcze chcecie zwiedzić?
– No co… wszystko, co się jeszcze da dzisiaj w Watykanie.
– A bo jakbyście byli zainteresowani, to ja mam teraz kolejną polską grupę, z którą pójdę znowu po ogrodach, potem Muzea Watykańskie, kaplica Sykstyńska, Bazylika i krypty. A po wszystkim pójdziecie sobie na kopułę, bo teraz jest kolejka na dwie godziny, a po południu będzie na dziesięć minut. Ale mogę dołączyć maksymalnie dwie osoby…
Dla pewności szybko nas przeliczyłem. Wyszło mi, że jest nas dwoje… Cena oczywiście standardowa: 64€. Pomyślałem, że nawet nad nami bezbożnikami, ktoś jednak w Watykanie czuwa :). Natychmiast umówiliśmy się z panią przewodnik, że kiedy ona będzie prowadziła nową grupę po ogrodach, zrobimy sobie przerwę (wyjaśniła nam gdzie jest restauracja i kafejka), a po ogrodach dołączymy do grupy. Super nam się udało. A wszystko oczywiście dzięki temu, że żona trochę wymusiła na mnie zakup wycieczki po ogrodach. Nie omieszkała tego przypomnieć, a mi pozostało jedynie przyznać jej rację. Coś tam chyba mamrotałem pod nosem, o tych co mają więcej szczęścia, niż rozumu, ale skumałem, że mnie też to dotyczy, więc zamknąłem japę i udaliśmy się na watykańską pizzę i cappuccino. Pizza była gorsza od mrożonej, a cappuccino w plastikowym kubeczku. Pomyślałem, że Franciszek powinien sam tu przyjść, spróbować pizzy, popatrzeć na profanację włoskiej kawy i jako szef wszystkich szefów w tym państwie, osobiście wywalić z roboty całą obsługę gastronomii, a może i ekskomuniką obłożyć.
Franciszek się niestety nie pojawił, za to dostaliśmy SMS-a od pani przewodniczki, że możemy się już podłączyć. Polska grupa okazała się być wycieczką Ślązoków godojących toko gwaro, że słowa nie mogliśmy zrozumieć. Na szczęście każdy miał w uchu słuchaweczkę i słuchał pani przewodnik. Nie podejmuję się komentować przejścia przez muzea. Po pierwsze zwiedzanie Muzeów Watykańskich w godzinę czy dwie, to jak obejrzenie dwunastoodcinkowego serialu w dwie minuty na przewijaniu. Po drugie nie jestem znawcą sztuki i nawet dużo dłuższe zwiedzanie nie dałoby mi wiele więcej. Może nawet ta wersja na przewijaniu była dla takiego laika, jak ja lepsza.

Kaplica Sykstyńska robi wspaniałe wrażenie. Została całkowicie odnowiona, prace konserwatorskie trwały wiele lat, ale efekt jest oszałamiający. W kilu miejscach celowo zostawiono freski nieodnowione – dla porównania. Te stare miejsca wyglądają, jak zamalowane czarną farbą. Setki lat palenia świec odcisnęły się kopciem na sklepieniu. Obecnie w kaplicy panuje obozowy wręcz rygor. Wszędzie strażnicy, absolutna cisza (przewodnicy muszą swoim grupom opowiedzieć wszystko wcześniej, bo w samej Sykstynie nie wolno im nawet szeptać). Żadnych zdjęć, żadnych filmów i w ogóle żadnych zbędnych ruchów. Wszyscy przesuwają się w milczeniu przestępując z nogi za nogę z zadartymi głowami i dziobami otwartymi w niemym podziwie. Wyglądają trochę, jak wycieczka pingwinów. Jakby kto spróbował zapalić świeczkę, to pewnie ukrzyżowaliby go publicznie w ogrodach. Ku przestrodze. Nasza pani przewodnik miała jednak w sobie coś z buntownika, bo ośmieliła się trochę do nas szeptać i pokazywać nam palcem, co istotniejsze malowidła. Podobno Michał Anioł namalował wszystkie postacie kompletnie na golasa (jak Pan Bóg ich stworzył). Papież Paweł IV nie mógł ścierpieć tej nieprzyzwoitości. Twierdził, że to wygląda jak rzymskie termy, a nie kaplica. Zażądał wręcz zniszczenia malowideł. Na szczęście dał się namówić na rozwiązanie kompromisowe: uczeń Michała Anioła – Daniele da Volterra domalował wszystkim gacie i inny przyodziewek, przez co zyskał dozgonny przydomek majtkarza Sykstyny.
Po kaplicy przeszliśmy do Bazyliki. Nieodmiennie robi ogromne wrażenie swoim rozmachem. Przystanęliśmy przy grobie naszego papieża, który po beatyfikacji został przeniesiony z krypt, do kaplicy Św. Sebastiana w prawej nawie Bazyliki.

Po zwiedzeniu Bazyliki udaliśmy się do krypt, gdzie zobaczyliśmy grób Św. Piotra oraz miejsce, gdzie przed beatyfikacją spoczywał JP2. To był koniec naszej wycieczki z przewodnikiem. Udaliśmy się w stronę kolejki chętnych do dostania się na kopułę bazyliki. Faktycznie o tej porze czekaliśmy może z dziesięć minut. Do poziomu stropu można dojechać windą, jednak wewnątrz samej kopuły trzeba już samemu pokonać 320 stopni cholernie stromych i ciasnych schodów mieszczących się między dwoma „warstwami” kopuły. Dodatkowo im wyżej, tym bardziej pochylone ściany i trzeba iść wisząc na bok. Ludzi był jednak tłum, wewnątrz kopuły gorąco, jak nieszczęście, schody kręte… Ostrzeżenia na dole dla osób o słabszym zdrowiu były jak najbardziej na miejscu. Małośmy ducha nie wyzionęli. Za to widok z góry – fenomenalny. Owiało nas świeże powietrze i szybko zapomnieliśmy o niewygodach. Co zobaczyliśmy, to już widać na zdjęciach – jest co oglądać. Jednak przy schodzeniu nogi drżały nam już nie na żarty. Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek w życiu chciało mi się tak pić. Dobrze rozumiałem wielbłąda, który zabłądził na pustyni. Jakoś dotarliśmy do poziomu wind i zjechaliśmy na dół. To był ostatni punkt zwiedzania Watykanu. Trzeba przyznać, że wszystko udało się lepiej, niż było zaplanowane. Trochę fartem, ale co z tego. Zobaczyliśmy absolutnie wszystko, co chcieliśmy. Było jeszcze wczesne popołudnie, więc spokojnie mieliśmy czas na drugą część planu – Zamek Świętego Anioła.

Wyszliśmy z bazyliki na plac Św. Piotra. Po pierwsze wypiłem duszkiem litr lodowatej coca-coli od pierwszego spotkanego ulicznego sprzedawcy. Na placu Św. Piotra buteleczka kosztuje 8€, ale zapłaciłbym i sto. W końcu ratowałem życie. Iwonka też wydoiła jakiś kolorowy płyn, więc ugasiliśmy pragnienie, podnieśliśmy sobie cukier i zapewniliśmy dawkę kofeiny na resztę dnia. Robiąc zdjęcia w ciepłym świetle popołudnia udaliśmy się spacerkiem przez Via Della Concilazione w stronę Tybru i celu naszego spaceru. Zamek Św. Anioła stoi na drugim końcu ulicy. Ma także wysoko położony taras widokowy, choć oczywiście znacznie niżej, niż kopuła bazyliki i jest z niego piękny widok na Rzym, rzekę i samą bazylikę. Właśnie o to mi chodziło. Zwiedziliśmy pomieszczenia zamku, który jest połączony podziemnym korytarzem z Watykanem i bywał miejscem schronienia papieży w niespokojnych czasach. Wyszliśmy na najwyższy poziom widokowy u stóp rzeźby anioła z mieczem, nacieszyliśmy oczy widokiem, zrobiliśmy zdjęcia i udaliśmy się trochę niżej do restauracji. Nogi mieliśmy jednak sponiewierane po wejściu i zejściu z kopuły. Boleśnie przypominały o sobie na każdych napotkanych schodach. Trudno. Zwiedzanie wymaga poświęceń. W knajpce zamówiliśmy jakieś drinki, coś lekkiego do oszamania, a Iwonka oczywiście wybrała dodatkowo jakieś ciastka. Siedzieliśmy przy stoliku z ładnym widokiem i czekaliśmy na zachód słońca. Właśnie taki miałem plan. O co mi chodziło, to widać na zdjęciach. Przynajmniej niektóre wyszły takie, jak chciałem.

Opuściliśmy zamek, kiedy całkiem się już ściemniło. Przeszliśmy przez most Św. Anioła, żeby mieć piękny widok na oświetloną budowlę i Tybr. Spacerkiem udaliśmy się z powrotem w stronę bazyliki. Idąc środkiem Via della Concilazione jak na dłoni widać partactwo architekta Carla Maderny, który na zlecenie papieża Pawła V przeprowadzał poprawki frontonu Bazyliki. Zgodnie z projektem centralny obelisk na placu Św. Piotra, główne wejście do Bazyliki i kopuła powinny znajdować się w jednej linii. Jednak Maderna był kiepski z matematyki, rąbnął się w obliczeniach i główne wejście wyjechało z tej linii spory kawał w lewo. Niestety tak już zostało.

Wracając w stronę bazyliki mogłem zrobić nocne zdjęcia, na których bardzo mi zależało. Na samym placu przed bazyliką posłuchaliśmy pięknej organowej muzyki, która wspaniale dodała nastroju i idealnie pasowała do miejsca i czasu. Zaspokoiwszy potrzeby duchowo-artystyczne zagłębiliśmy się w labirynt ulic na północ od Watykanu w poszukiwaniu parkingu i naszego samochodu-zabawki. Był na miejscu. Przedzierając się przez wieczorny ruch centrum miasta udaliśmy się w stronę hotelu. Znowu wisiało nad nami widmo parkowania, a tym razem musieliśmy zostawić samochód nie na noc, ale na cały następny dzień, bo w niedzielę mieliśmy podróżować tylko metrem. Dobra passa jednak nie mijała, bo pod samym hotelem zastaliśmy wolne miejsce w sam raz na Smarta. Cud. Co z tego, że oznaczone jako parking dla skuterów? Wszystkie samochody obok były dokładnie tak samo zaparkowane. Nawet Iwonka nie miała już większych oporów, więc upchnęliśmy smarka w dziurę i spokojnie poszliśmy parę kroków do hotelu. Nawet jakby jakiś szalony gliniarz miał jakieś uwagi, to powiem mu, że jakbyśmy z żoną przyjechali dwoma skuterami, to zajęlibyśmy akurat tyle samo miejsca na parkingu :).
To był naprawdę super-udany dzień. Udało nam się wszystko, co miałem w planie i nawet więcej. Rewelacja! Nie okazałem się gorszy, niż ONI! 🙂
Część 4 – Rzym (miasto złodziei)
W niedzielę nic nas nie goniło, więc pospaliśmy odrobinkę dłużej. Spokojne śniadanko w pokoju, spakowany plecak i ruszamy w miasto. Tuż przy hotelu jest bazylika Santa Maria Maggiore. Po polsku nazywana też Matki Boskiej Śnieżnej. Dziwna nazwa? Wywodzi się z legendy, według której Maryja przepowiedziała w tym miejscu papieżowi Liberiuszowi mający się wydarzyć następnego dnia cud. Jakoż i nazajutrz następca Św. Piotra na własne oczy zobaczył grubą warstwę śniegu pokrywającą rzymskie wzgórze Eskwilyn. Może i nie byłoby to aż tak dziwne, gdyby nie to, że sprawa miała miejsce w sierpniu. Żeby być ścisłym: 5 sierpnia 352 roku.

Oglądamy, robimy zdjęcia i idziemy dalej na główny węzeł komunikacyjny Rzymu: dworzec Termini. Tu jest główna stacja kolejowa, tu krzyżują się linie metra. Wszystkie dwie :). Trzecia linia jest budowana od wielu lat, ale widać idzie im jeszcze gorzej, niż w Warszawie. Kilka miesięcy temu oglądałem w National Geographic serial o kieszonkowcach. Wprawdzie za światową stolicę tej pradawnej profesji uznano Neapol, ale Rzym zajmował całkiem poczesne miejsce. Klany złodziejskie wywodzą się chyba jeszcze z czasów cezarów, a niezwykłe umiejętności przekazywane są z pokolenia na pokolenie i wciąż rozwijane. To nie są prymitywne złodziejaszki. Od najmłodszych lat ćwiczą zręczność palców, co jest oczywiste, ale w starszym wieku wzbogacają ją o wiedzę z zakresu psychologii, anatomii i pokrewnych dziedzin. To nie jest rzemiosło. To jest sztuka. Film obnażał wiele ze stosowanych przez nich technik i byłem pod sporym wrażeniem profesjonalizmu. Niestety opowiedziałem Iwonce o tym wszystkim jeszcze w samolocie i teraz kiedy tylko zbliżaliśmy się do stacji metra zaczynała automatycznie zrzędzić. -A gdzie masz portfel, a gdzie plecak, a wszystko aby pozapinane? Pilnuj się. A najlepiej to oddaj mi portfel i w ogóle wszystko, bo ciebie zaraz obrobią, a mnie na pewno nie. I tak dalej na tę melodię. Podzieliliśmy kasę, część miała Iwonka, część ja, więc wkładanie wszystkiego z powrotem do jednego koszyka nie miało większego sensu… Ale wytłumacz to kobiecie. W metrze faktycznie kręciły się jakieś dziwne indywidua, a miejscowy Włoch niedwuznacznie ostrzegał nas przed jakimiś Romkami objuczonymi małymi dziećmi, tobołami i cholera wie czym jeszcze, które próbowały koło nas robić sztuczny tłok. Włoch ostentacyjnie pokazał swój portfel i wskazał na szemrane baby. Portfel trzymałem w kieszeni w ręku, telefon w drugiej, a plecak na brzuchu (znaczy brzuchak). Pomyślałem, że prędzej sam wszystko zgubię, niż mnie takie ofermy okradną. Zresztą z serialu wiedziałem, że prawdziwego zawodowca w życiu się nie pozna na oko. Już prędzej mógł nim być elegancki pan, który nas ostrzegał. Niestety całe zamieszanie dodatkowo wzmogło psychozę żony :).
Opuściliśmy metro przy bazylice Św. Jana na Lateranie. To kolejna z wielkich bazylik Rzymu (poza bazyliką Św. Piotra). Jest to pierwsza siedziba papieży (przed Watykanem) i dodatkowo miejsce podpisania traktatów laterańskich pomiędzy Mussolinim i Piusem XI. Na podstawie tych traktatów w 1929 roku Włochy uznały niezależność i niepodległość Watykanu, a papież uznał istnienie państwa Włoskiego. Wielka pięcionawowa bazylika, rzeźby, obrazy, freski. Oglądamy robimy zdjęcia i wracamy do metra (i do zrzędzenia żony).

Wracamy na Termini, przesiadamy się na drugą linię metra i jedziemy pod Koloseum. W metrze spory tłok, pilnuję portfela i reszty rupieci, słucham ostrzeżeń żony. Rutyna. Pod Koloseum naprawdę poważny tłum. Trudno w ogóle znaleźć miejsce, gdzie kończy się kolejka do kas biletowych. Gdzie nie staniemy, to okazuje się, że wcisnęliśmy się przed kogoś… W końcu odnajdujemy koniec właściwy i zajmujemy należne nam miejsce. Turystów przybywa, więc chwilę potem nasz koniec staje się już połową kolejki :). Ogonek posuwa się sporymi skokami – wydedukowałem, że wpuszczają ludzi do środka grupami. Ostatecznie odstaliśmy blisko godzinę, jednak kupiony bilet obejmuje już cały Rzym Antyczny. Więcej kolejek nie będzie. Podobnie, jak w Watykanie – jak już wszedłeś do środka, to możesz łazić wszędzie, gdzie w ogóle wolno. Po kupieniu biletów wychodzimy po wielkich schodach na górę korony Koloseum. Wczorajsze wejście na kopułę bazyliki natychmiast daje o sobie znać – nogi mamy miękkie.

Kiedy byliśmy tu ćwierć wieku temu wszędzie były ruiny i wielkie, tłuste koty. Teraz tłum jest taki, że nawet zagłodzonego kota nie wciśniesz. Nie spotkaliśmy ani jednego. Nie wiem, jaki zły los je spotkał, bo były ich tu naprawdę tysiące. Obchodzimy dookoła Koloseum, robimy zdjęcia. Harmider jest taki, że nawet nie bardzo jestem w stanie odłączyć się od otoczenia i spróbować wyobrazić sobie to miejsce za czasów świetności. Zwykle próbuję tak robić w podobnych okolicznościach. Rydwany, dzikie zwierzęta, gladiatorzy? Nic z tego. Tylko tłum gadających turystów. Wieża Babel. Co drugi trzyma telefon uczepiony do specjalnego kijka i sam sobie robi zdjęcia z patyka. Jakiś obłęd. Opuszczamy Koloseum od strony ruin i udajemy się na wzgórze Palatyn. Wszędzie wokół nieme ruiny, jak milczący świadkowie minionej potęgi cesarstwa. Pani przewodnik z Watykanu uprzedzała, że w Rzymie Antycznym są same kamienie i bez naprawdę dobrego przewodnika trudno jest wydobyć z nich głos historii i spróbować połączyć fragmenty w świadectwo minionych wieków. My nie mamy żadnego przewodnika (tylko papierowy, ale nie o taki chodzi). Oglądamy wszystko usiłując dociec, na co tak naprawdę patrzymy. Niekoniecznie się udaje. Z Palatynu schodzimy na Forum Romanum. Pilnuję się, żeby ktoś nie wsadził mi w oko swojego telefonu na patyku, bo wywijają nimi na wszystkie strony. Zgiełk był pewnie podobny, kiedy to miejsce tętniło życiem tysiące lat temu. Tylko szlachetna łacina – wymarły język imperium, zamieniła się we wszystkie języki współczesnego świata.

Znowu brak warunków do duchowego zagłębienia się w przeszłość i próby cofnięcia się oczami wyobraźni w otchłań minionych wieków. Rezygnuję i podążam przez Forum Romanum oglądając mijane ruiny i budowle bez większego zrozumienia. Trudno, ale na to nie ma rady. Czegoś takiego się spodziewałem, ale przecież musieliśmy tu przyjechać. Opuszczamy Rzym Antyczny po przeciwnej do Koloseum stronie i zagłębiamy się w ulice historycznego centrum Rzymu. Na początek plac Wenecki i wspaniały, monumentalny Pałac Wenecki. Potem różne inne placyki i uliczki. Generalnie staram się trzymać kierunek na północ, żeby trafić do fontanny di Trevi i potem na plac Hiszpański.

Zatrzymujemy się w jakiejś kafejce. Standardowo: lody i kawa. Standardowo kosmiczna cena. Ale miasto wieczne, to ceny kosmiczne. Taki los. Kontroluję mapę w telefonie i wychodzimy na przepiękną fontannę di Trevi. Wszystko się zgadza, tylko fontanny nie ma. Ki czort?! Sprawdzam GPS – jesteśmy na miejscu. Gdzie fontanna? Jest fontanna – pod rusztowaniami, płachtami, zasłonami i co tam jeszcze budowlańcy ustawili, żeby sobie ułatwić, a turystów załatwić. Remont. Di Trevi to nawet nie fontanna na placu, to cały plac stanowiący fontannę. W dawnych czasach napełniano go wodą i inscenizowano na nim bitwy morskie. Cały jeden bok to właściwie fasada budynku o szerokości 20 i wysokości 26 metrów zabudowana rzeźbami dłuta wielkich mistrzów. Z tych rzeźb do fontanny tryska woda. O ile w ogóle coś tryska i jest jakaś woda. Obecnie jedyna woda na placu jest w butelkach wnerwionych turystów. Trudno. Jak się zwiedza Rzym, to nie ma takiej opcji, żeby gdzieś nie trafić na remont. Dobrze, jak tylko jeden…
Nieco zdegustowani idziemy w kierunku placu Hiszpańskiego. Ćwierć wieku temu, też byliśmy na schodach Hiszpańskich. Ale żadna pamiątka po tym nie została. Teraz mam dwa aparaty, fotografujący telefon, GPS zapisujący każdy nasz krok podczas całego dnia zwiedzania. Czasy się zmieniły. Do schodów Hiszpańskich dochodzimy tym razem od góry. Tłum nie do opisania. Schody wielkie i szerokie, a przejść nie bardzo jest którędy. Zwracam uwagę, że zwiedzamy Rzym pod koniec października. Poza okresem wakacyjnym, poza okresem największego nasilenia ruchu turystycznego. Jak tu było w lipcu, nie mogę sobie nawet wyobrazić. Znajdujący się u szczytu schodów XVI-wieczny kościół Św. Trójcy jest calutki zasłonięty wielkoformatową reklamą. Obrzydliwe zeszpecenie i profanacja, ale business is business. Schodzimy po schodach na plac Hiszpański, próbujemy robić sobie romantyczne zdjęcia :). Ostatecznie docieramy na sam dół do kolejnej fontanny – della Barcaccia.

Przechodzimy przez plac i zastanawiam się co dalej. Właściwie jesteśmy tu znacznie wcześniej, niż planowałem. Gdybym się tego spodziewał, to zaczepilibyśmy o znacznie więcej miejsc w centrum Rzymu. Ale głównie chciałem podziwiać di Trevi, która okazała się być w remoncie. Lipa. Mam jeszcze jeden punkt programu na wszelki wypadek. Ostania z największych bazylik Rzymu – bazylika Św. Pawła za Murami. Jak sama nazwa wskazuje – jest dosyć daleko. Kiedy ją budowano, była poza murami miasta. Ale obecnie niedaleko od niej jest stacja metra. Więc chyba się wybierzemy, przecież nie pójdziemy do hotelu przed zmrokiem. Owszem, wstajemy jutro o 4 rano, ale mimo to nie pójdziemy spać z kurami. Nie w Rzymie. Ostatecznie kierujemy się w stronę stacji metra di Spagna (od nazwy placu) z zamiarem ponownego powrotu na Termini i stamtąd po następnej przesiadce do St. Paolo. Okolica Piazza di Spagna jest trochę szemrana, stacja metra jeszcze bardziej. Żonie włącza się gadanie o pilnowaniu portfela, plecaka i czego tam jeszcze. Jestem bliski połknięcia portfela, byle tylko przestała marudzić. Chwilowo jednak nie mogę go połknąć, bo mam w nim całodzienne bilety na metro, bez których nie wejdziemy przez automatyczne bramki. Wyciągam bilety, przechodzimy na peron, chowam bilety i portfel. Żona zrzędzi. No przecież mnie ta baba wykończy nerwowo. Portfel mam w kieszeni na udzie zapiętej na gruby, dziadowski zamek, którego sam za cholerę nie mogę otworzyć. Za każdym razem, kiedy potrzebuję portfela, zaczyna się wielka szarpanina. Mimo to dla pewności bez przerwy trzymam rękę na kieszeni. Plecak oczywiście z przodu. Czemu ona cały czas marudzi?! Na peronie lekki tłok. W wagonie niestety jeszcze większy. Początkowe wagony były pustawe, ale teraz już do nich nie dojdziemy, trzeba wsiadać tu, gdzie stoimy. Udało się wsiąść bez problemu, drzwi się nawet nie zamknęły, a ja znowu słyszę znajomy głos:
– Masz portfel? Lepiej daj mi go do torebki…
Cierpliwość mi się kończy. Fukam na żonę, jak zły pies i z powrotem kładę rękę na kieszeni z portfelem. Ale kieszeń jest pusta. Fala gorąca. Błyskawicznie obmacuję wszystkie kieszenie. Nie ma. Drzwi od wagonu jeszcze otwarte, ruszam żeby wyskoczyć, ale rezygnuję. Jest pozamiatane. Sprawdzam dokładnie kieszeń od portfela przekonany, że została rozcięta. A gdzie tam! Zamek którego za cholerę nie mogłem nigdy sam otworzyć, został błyskawicznie rozsunięty w momencie kiedy robiłem krok z peronu do wagonu. Tylko na ten jeden krok zdjąłem rękę z kieszeni. Może ze dwie sekundy. Nawet z otwartej kieszeni ciężko było ten portfel wyjąć, bo był za duży i się nie mieścił przez otwarty zamek. Mi było trudno, ale jak ktoś uczy się wyciągać portfel z kieszeni (nie swojej) od wieku 3 lat, to mu widać łatwo… Dobra. Spokój. Oddałbym jeszcze plecak, żeby nie musieć przeżyć konfrontacji z żoną, którą jakieś cztery sekundy wcześniej obsztorcowałem, że zrzędzi mi o tym portfelu, jak jakaś nienormalna. Wychodzi na to, że miała rację, a ja sam koronowałem się na króla frajerów całego Rzymu. Nic to. Iwonka przyjmuje wiadomość dnia niespodziewanie spokojnie. Może jest trochę zdezorientowana, że nie ma sensu już mi przypominać o pilnowaniu portfela? Mówi, że tuż za mną stoi jakiś gość o kaprawym wyglądzie. Nawet się nie oglądam. Doskonale wiem, że zostałem skrojony przez zawodowców i mojego portfela nie ma już w wagonie (a drzwi się jeszcze nawet nie zamknęły). Może i ten typ go wyciągnął, ale natychmiast przekazał komuś innemu i sam jest czysty jak łza. Umiejętności kieszonkowca są zbyt cenne, żeby trafił do mamra w tak głupi sposób. Trefny przedmiot ma w ręku tylko przez ułamek sekundy. Natychmiast potem staje się przykładnym obywatelem.
Uspokajam głowę i szybko analizuje, co było w portfelu. Wyciągam telefon i dzwonię do naszego opiekuna z Raiffeisen Bank. Jest niedziela, ale jestem szanowanym klientem :), a nasz opiekun, to bardzo równy gość. Po dziesięciu sekundach karty są zablokowane. Od kradzieży minęło może z 20 sekund. Wiem, że i tak nie spróbują użyć kart ani innych dokumentów. To zbyt ryzykowne. W ciągu minuty pozbędą się wszystkiego poza gotówką i ewentualnymi wartościowymi przedmiotami typu biżuteria. Jednak zaniechanie zablokowania kart byłoby głupotą – i tak już z nich nie skorzystam :). Mieliśmy oboje po tyle samo kasy, ale ponieważ przez dwa ostatnie dni właściwie za wszystko płaciłem ja, to zostało mi jakieś 180€. Całe nic, choć wolałbym przekazać na schronisko dla psów, niż dać się oskubać. Gorszy problem to dowód osobisty. Muszę jakoś wsiąść do samolotu powrotnego, a bez dokumentu tożsamości może być krucho. A nie mam żadnego. Nie ma zmiłuj, trzeba iść na policję. Mam nadzieję, że obejdzie się bez konsulatów i podobnych bzdur. Spokojnie wracamy na Termini, Iwonka nie jeździ po mnie, jak po łysej kobyle, czego się spodziewałem. Punkty dla żony. Przy Termini odnajdujemy komisariat. Gliniarz drzemie za szybą. Spokojnie tłumaczę co i jak, żeby nie wyjść na rozemocjonowanego głupka. On spokojnie słucha po czym wyciąga jednostronicowy formularz do wypełnienia. Na samej górze trzeba wybrać jedno z czterech pól: kradzież / kradzież kieszonkowa / wyrwanie torebki / zgubienie (to chyba dla durni, którzy wolą sobie wmówić, że zgubili, niż że ich obrobili). Melancholijnie zaznaczam właściwe pole i wypełniam resztę rubryk, jednak zwracam uwagę Iwonki na pole „wyrwanie torebki” – mogło się wszystko inaczej potoczyć. Choć lepiej, że stało się, jak się stało, bo ona miała sporo więcej kasy. Nie skończyłem pisać, kiedy na komisariat wpada śniady młodzieniec w towarzystwie dwóch niewiast. Z krótkiej rozmowy po angielsku słyszę, że jest w tej samej sprawie co ja :). Przez najbliższą godzinę przyszło jeszcze dwóch kolejnych, co nie wyrwało bynajmniej gliniarza z pogodnego nastroju. Normalka. Dzień, jak co dzień. Po godzinie bezczynnego czekania zapytałem krawężnika w okienku, na co właściwie czekamy? Mówi, że szukają złodzieja. Myślałem, że się przesłyszałem. Jakiś sen? Pytam powtórnie, wątpiąc w swój (lub jego) angielski. Powtórzył to samo, ale dodał, że czekamy jeszcze na innego funkcjonariusza. Aha. Po kolejnym kwadransie przychodzi Wyższy Funkcjonariusz i w kilka minut załatwiamy sprawę. Jakby dziad siedział na miejscu, a nie się szlajał, to w ogóle spędziłbym na komisariacie kilka minut, a nie półtorej godziny. Mam w telefonie skany wszystkich straconych dokumentów, co bardzo ułatwia sprawę. Daje mi podpisany protokół i informuje, że bez problemu opuszczę z nim Włochy. Bycie obywatelem zjednoczonej Europy i strefy Schengen ma jednak swoje zalety. Dobre i to. Wychodząc pytam krawężnika, czy znaleźli złodzieja. Udaje, że nie rozumie :).
W miarę spokojnie opuszczamy komisariat zastanawiając się czy coś jeszcze musimy zrobić. W zasadzie to już nie. Nie mam dodatkowo prawa jazdy, ale to najmniejszy kłopot. Postanawiamy nie dać zepsuć sobie reszty dnia i wracamy na Termini, żeby pojechać jednak do bazyliki Św. Pawła za Murami. Żona nic nie mówi, żebym pilnował portfela, więc mam problem z głowy :). Spokojnie dojeżdżamy na miejsce i oglądamy bazylikę.

Jest w niej jedna osobliwa rzecz: wysoko na ścianach wzdłuż naw znajdują się portrety wszystkich papieży od Św. Piotra począwszy. Legenda głosi, że kiedy na ścianach skończy się miejsce na dalsze portrety, nastąpi koniec świata. Zaniepokojeni przemierzamy długie nawy oglądając portrety. W końcu znajdujemy samą końcówkę: Jan Paweł II, Benedykt XVI i Franciszek. Dalej sześć pustych miejsc. Kiepsko.

Na szczęście znajdujemy jeszcze kolejne wolne miejsca w dalszej nawie. Ufff. Nadwyżkę czasu wykorzystaliśmy na komisariacie, więc kiedy wychodzimy z bazyliki robi się ciemno. Coś w okolicy burczy. Okazuje się, że to mały głodek, który tymczasem się do nas zakradł. Póki byliśmy na adrenalinie, było spokojnie, ale teraz zaczął dochodzić do głosu. Szukamy jakiejś knajpy, ale jesteśmy daleko od centrum i turystów. Okolica trochę nieciekawa. Jednak na rogu ukazuje się oznaka cywilizacji: znane logo McDonalds :). W Rzymie iść do maka? Jakaś tragedia. Jednak zaglądamy, bo głodek burczy na pół ulicy. Znajdujemy coś lokalnego: makaron z oliwkami, innymi warzywami i jakimiś specyficznymi włoskimi przyprawami. Szamiemy. Po lekkim zapchaniu się kluchami, idziemy do metra i wracamy na Termini obok naszego hotelu. Przez całą drogę nie słyszę słowa o pilnowaniu portfela – jest ok! 🙂 Wprawdzie wstajemy o 4, ale zostawiwszy graty w hotelu postanawiamy jednak udać się na wieczorny spacer po okolicy. Szkoda każdej chwili, a i tak sporo czasu straciliśmy. To nasz ostatni spacer po Rzymie. Podsumowujemy sobie wyjazd: plan zwiedzania zrealizowany w całości, a właściwie to nawet przekroczony. Obawiałem się, że będzie znacznie gorzej. Sobota w Watykanie wypadła rewelacyjnie, w niedzielę też wszystko poszło zgodnie z planem, byliśmy nawet w bazylice Św. Pawła za murami, czego tak naprawdę nie zakładałem. Wiadome zdarzenie popsuło nam trochę humory. Właściwie, to najgorsze właśnie te straty moralne, bo materialne nie za wielkie. Jednak człowiek podświadomie odczuwa lekką zadrę i ciężko przejść nad tym do porządku. Ale z drugiej strony wytłumaczyłem sobie, że tak naprawdę to tylko ja odrobiłem pełną turę zwiedzania Rzymu. No bo być w Rzymie i nie spotkać legendarnego, rzymskiego kieszonkowca? Fuszerka. To musi być po prostu obowiązkowy punkt programu! :).
Poniedziałek. Wstajemy o 4:00. Szybko się pakujemy, toaleta i do samochodziku. Oczywiście nikt się nim przez całą niedzielę nie zainteresował. Prawie pustymi ulicami jedziemy na lotnisko. To chyba jedyna zaleta tak wczesnej pory. Czuję się już tak pewnie, że po drodze otrąbiam jakiegoś zaspanego Włocha, snującego się środkiem ulicy! Niestety jest jeszcze całkiem ciemno i nic po drodze nie możemy obejrzeć. Za to im bliżej morza i lotniska, tym większa mgła. Trochę mnie to niepokoi. Odnajdujemy właściwy parking, wyjeżdżamy na piąty poziom i zostawiamy samochód na miejscach dla naszej wypożyczalni. Kluczyk wrzucamy do specjalnej dziury w ścianie, bo żadnej obsługi o tej porze nie ma. Pustawymi korytarzami wracamy znaną nam już drogą na terminal. Jednak odloty są z zupełnie innego miejsca, więc znowu trzeba wzmożyć czujność. Trafiamy bez problemu. Gość pyta o walizkę, bo na biletach nie wpisana. Odpowiadam, że zapłaciliśmy w Lublinie za bagaż w obie strony.
– A kwitek macie?
– Nie macie. (bo był w portfelu)
– A to dlaczego?
– A to dlatego, że mnie w twoim mieście okradli – mówię grzecznie i pokazuję protokół z policji.
Facet bez słowa odbiera walizkę i nie robi już żadnych problemów.
Niestety moje obawy związane z mgłą się potwierdzają. Do samolotu wsiadamy zgodnie z rozkładem, ale na start czekamy półtorej godziny. Podczas lotu nadrabiamy pół godziny i lądujemy z godzinnym opóźnieniem. Ale jesteśmy już w Lublinie! Nie trzeba się tłuc kawał drogi z Warszawy. To naprawdę rewelacja. Pół godziny i jesteśmy w domu. Jeszcze tego samego dnia załatwiam sprawę wszystkich brakujących dokumentów – jednak coś się w tym kraju zmienia na lepsze.
Tak zakończył się nasz wyjazd do Wiecznego Miasta. I chyba wyszło dobrze, bo żona pyta dokąd jeszcze aktualnie latają samoloty z Lublina. Czuję, że będę miał okazję jeszcze załatwiać podobne imprezy na własną rękę w inne miejsca…