Relacja z wycieczki do Chin
Lipiec 2012
[google_map_easy id=”7″]
Część 1 – Pekin
Po podróży trwającej dobę (przez Istambuł) dolecieliśmy do Pekinu, który jednocześnie był pierwszym punktem naszej wycieczki. Podróż długa i monotonna, jak większość naszych ostatnio i właściwie tylko jedna osobliwość utkwiła mi w pamięci – mianowicie na pokładzie wielkiego, transkontynentalnego Boeinga 777, który zabrał nas z Istambułu do Pekinu przywitał nas (a potem pożegnał) nie kapitan, tylko… kucharz. No chyba, że kapitanowie Turkish Airlines dla podkreślenia indywidualności linii noszą białe fartuchy i wysokie, białe czapy. Ale może dział PR linii doszedł do wniosku, że ważniejsze jest przekonać pasażerów, że się niczym po drodze nie strują, niż że bezpiecznie wylądują? Jest w tym jakaś logika – wszakże za bilety i tak już wszyscy zapłacili, a za dodatkowe żarcie można jeszcze trochę grosza wyrwać, nie? To się nazywa kreatywne podejście. Osobiście czułbym się na pokładzie bezpieczniej pod opieką kapitana, ale może to tylko takie moje oldskulowe fanaberie, a teraz trendy są kucharze pokładowi?
Na lotnisku w Pekinie przywitała nas Pani Chinka całkiem dobrze mówiąca po polsku (po polonistyce na Uniwersytecie Pekińskim). Pani Basi (to jej „polskie imię” jeszcze ze studiów, jako że próba wymówienia lub napisania oryginalnego jest i tak skazana na niepowodzenie) należy się szacun, jako że całkiem nieźle włada dwoma z najtrudniejszych języków na Ziemi… Pani Basia była naszą przewodniczką i opiekunką przez całą podróż po Państwie Środka. Dodam, że dobór miejsc do zwiedzania budził we mnie pewne skojarzenia. Dość wyraźnie widać było, że ktoś przemyślał, uzgodnił i zatwierdził gdzie trzeba, co powinni zobaczyć turyści z Europy, albo może bardziej – czego zobaczyć nie powinni. Do tej myśli jeszcze wrócę.
W Pekinie Pani Basia pokazała nam Plac Tiananmen – największy miejski plac na świecie, jak wszystko w Chinach. Począwszy od tego momentu przy każdym kolejnym punkcie zwiedzania nabijałem się z niej, że nic małego to oni nie potrafią i nigdy nie potrafili zbudować… Choć właściwie to nie bardzo widzieliśmy nawet ten plac, bo jak wszędzie, wszystko zasłaniali Chińczycy. Niby niewysokie sztuki, ale w ilości siła, a wszędzie jest ich taki urodzaj, jak źdźbeł trawy na łące.

Zajrzenie do mauzoleum Mao sobie odpuściliśmy, jako że w kolejce stało jakieś pół miliona Chińczyków. Z placu przeszliśmy do Zakazanego Miasta, a potem do parku Jingshan – na wzniesieniu górującym nad Zakazanym Miastem.


Wszystko to znajduje się w samym środku Pekinu. Pekin, jak i kolejne zwiedzane miasta, dla nas Europejczyków budzi jedno skojarzenie – gigantycznego mrowiska. W zasięgu wzroku tysiące szarych (mimo, że żółtych), bezimiennych ludzi podążają w pozornym chaosie, ale tak naprawdę w ściśle wytyczonym celu i kierunku. W Chinach wystarczy pobyć tydzień uważnie obserwując wszystko wokół, żeby bez żadnej indoktrynacji zrozumieć, że jednostka jest niczym. Jakieś dostrzegalne znaczenie ma może sto tysięcy ludzi, ale tak gdzieś dopiero od miliona zaczyna być widać gołym okiem i z taką liczbą ktokolwiek zaczyna się liczyć. Jest ich taka masa, że nawet w najsłynniejszych miejscach do zwiedzania trudno wypatrzyć europejską, czy generalnie nie-azjatycką twarz. Jesteśmy zresztą dla nich atrakcyjnym „kąskiem”, gdyż bez zażenowania podchodzą do nas i grzecznie (na ogół na migi) proszą o zgodę na zrobienie sobie z nami zdjęć. Spotykaliśmy się z tym na każdym kroku i przynosiło to obopólną korzyść – my mieliśmy zdjęcia z „czajnikami”, a oni z nami czyli „szpiczastonosymi dziwolągami” :).

Specyfika moich zdjęć z Chin jest inna, niż robionych do tej pory – tu nie ma najmniejszych szans, żeby wyczekać właściwy moment i zrobić fotkę, kiedy w kadrze nie ma ludzi. Ludzie są zawsze. I wszędzie. W najlepszym razie nie mniej niż setka, a w gorszym tysiące… Zwiedzanych zabytków opisywał nie będę – mądrzejsi ode mnie napisali przewodniki i zainteresowanych odsyłam tamoż. Skupię się raczej na własnych wrażeniach i subiektywnym odbiorze tego, com widział.
Także w Pekinie nastąpiło nasze pierwsze zderzenie z chińskim żarciem. Byłem pełen optymizmu, jako że „chińszczyznę” bardzo lubię, ale spotkał mnie srogi zawód. To, co u nas zwie się kuchnią chińską, jest w rzeczywistości American Chinese Food, czyli odmianą chińskich potraw wyhodowaną w amerykańskich restauracjach dla tamtejszych zjadaczy. Jak się okazuje nie ma wiele wspólnego z „ortodoksyjnym” chińskim jedzeniem. Niespodzianki zaczynają się już od sposobu serwowania – nikt nie dostaje żadnego jedzenia, tylko malutki talerzyk, szklaneczkę, miseczkę z porcelanową łyżeczką i pałeczki. A dla barbarzyńców o szpiczastych nosach dodatkowo nóż i widelec. Na środku stołu jest „karuzela” – szklana, obrotowa płyta, na którą kelner stawia kolejne przynoszone potrawy. A potraw tych jest co najmniej kilkanaście na średnich półmiskach. W zasadzie, jak zsumować całe przyniesione żarcie, to dla każdego jest jedzenia dosyć, ale przynajmniej jak dla mnie „jadalnych” było zazwyczaj tylko kilka półmisków. Dla innych chyba też, bo każdy w sposób dyskretny, acz zdecydowany tak obracał karuzelę, żeby sobie te atrakcyjniejsze półmiski przed nos przesunąć i jedną ręką kurczowo unieruchamiając karuzelę, drugą wrzucić na własny talerzyk tyle, na ile przyzwoitość pozwalała, a na talerzyk się mieściło (czyli nie za dużo). Chwila dekoncentracji i smaczne kąski w czarodziejski sposób odjeżdżały w prawo lub w lewo i jak nawet wrócił, to już pusty półmisek. A dokładek nie przewidziano. Swoista szkoła przetrwania. Skutek był taki, że pod koniec posiłku, kilka z kilkunastu półmisków było wylizanych do porcelany, a reszta ledwie ruszona przez najodważniejszych. Nigdy nie wybuchła otwarta awantura o karuzelę, ale nieraz wyraz twarzy niedwuznacznie mówił, co się sądzi o osobniku właśnie bez umiaru nakładającym sobie koryto…

Po kilku dniach wyrobiłem sobie konkretne zdanie na zawartość tych półmisków: „kiełki, pędy, wodorosty oraz ryż”. Zawartość mięsa w potrawach jest z naszego punktu widzenia śladowa, a jeśli już to na ogół drób i pokrojony w drobne kawałeczki. Co i po zastanowieniu, nie jest dziwne, bo spróbuj człowieku zjeść pałeczkami schabowego, albo befsztyk… :))). No i jakby chcieć wykarmić mięsem półtoramiliardowy naród, to chyba wyłącznie przez kanibalizm, bo mimo, że kraj wielki, to pomiędzy skośnookimi nie będzie już miejsca dla takiej ilości nierogacizny i inszego bydła. Z powyższych powodów musieli wypracować inny system. No i wypracowali: kiełki, pędy, wodorosty… Wszyscy byli zadowoleni i w ogóle, ale jak wycieczka przechodziła koło restauracji McDonald’s, albo innej hamerykańskiej sieciówki to szturm na śmieciowe jedzenie był natychmiastowy, masowy i zdecydowany.
Wracając do Pekinu – okazało się, że to wcale nie największe mrowisko na naszej drodze. Drugi dzień w Pekinie zaczęliśmy od Niebiańskiej Świątyni, potem był Cesarski Letni Pałac (z oczkiem wodnym o średnicy półtora kilometra) położony na obrzeżach Pekinu i na koniec jeszcze dalej – Wielki Mur.



Nadmienię, że przez cały nasz pobyt w Chinach temperatura w dzień oscylowała pomiędzy 32°C, a 35°C, więc jak dla mnie w ogóle nie nadawała się do wychodzenia na otwarte powietrze. Wyboru jednak za bardzo nie miałem, wychodziłem więc, cierpiałem i zwiedzałem. Na Wielkim Murze do obezwładniającego żaru i wilgotności doszły forsowne ćwiczenia z pokonywania przeszkód terenowych. Z miejsca, w którym pierwszy raz postawiliśmy stopę na tym starym, chińskim płocie, upatrzyliśmy sobie wieżę, która wydawała się być w naszym zasięgu (jeśli chodzi o możliwości fizyczne). Cały ten odcinek Muru leży w dość nieprzystępnych górach, co z jednej strony wygląda bardzo malowniczo, ale z drugiej stawia spore wymagania fizyczne przed zwiedzaczami.

Dziarsko ruszyliśmy do przodu, roztrącając trochę na boki miejscowych, jako że nawet ja sporo wystawałem ponad ich głowy… Wieża była trochę w górę od nas i wydawała się nie bardzo daleko. Połowicznie okazało się to prawdą, bo w poziomie do przejścia wyszło ok. 700m (ze śladu GPS). Niestety w górę było blisko drugie tyle. Stopniowo ciśnienie pary w tłokach nam spadało, a z grupy wykruszały się kolejne osoby. Ostatnie podejście było już tak strome, że w zasadzie „szliśmy” na czterech. Nogi ześlizgiwały się po kamieniach, a rękami można było wygodnie podpierać się przed sobą, bez specjalnego schylania. Pod sam koniec było kilkadziesiąt schodów, ale tylko dla utrudnienia. Każdy stopień innej wysokości i szerokości, a najniższe prawie do kolana. Do wieży dotarłem ja, Patryk i Łukasz. Oni obaj młode byki, a pary nie zostało im już nawet tyle, żeby poszła w gwizdek. Ja dolazłem tylko dzięki kondycji z roweru i temu, że wstyd mi było zostać po drodze.

Po osiągnięciu celu mogliśmy się porozumiewać wyłącznie modulując spazmatyczne sapanie, bo nawet na migi nikt siły nie miał. Ale doszliśmy. Mam na tyle doświadczenia w chodzeniu bo nierównościach, że zdawałem sobie sprawę, że zejście będzie gorsze od wchodzenia. Było. Oddech się trochę uspokoił, ale nogi drżały, jak galareta i właściwie odmawiały każdego kolejnego kroku. Jakoś w końcu zjechałem pół na dupie, pół na nogach i zastanowiłem się nad losem tych, którzy musieli ten mur w tych cholernych górach budować. Ja miałem na plecach plecak z aparatem i szedłem po gotowym „produkcie”, oni w dzikich górach nosili na plecach głazy… Ale wiadomo – jednostka się nie liczy. Jak wyjaśniła nam Pani Basia – ci, którzy nie dali rady, spoczywają nadal wewnątrz muru. Sporo ich tam jest…

Część 2 – Xi’an
Z Muru wracaliśmy już autobusem do Pekinu na kolejowy dworzec zachodni. To nie jest główny dworzec Pekinu, a ma ponad kilometr długości. Tam był jeden z nielicznych przypadków, kiedy trafiliśmy w strefę standardowo dostępną dla Chińczyków, a jednocześnie nie przystosowaną specjalnie dla zagranicznego ruchu turystycznego. Ul. Sajgon. Mega-chaos. Hale dworcowe, jak hangary dla Jumbo-Jeta, wewnątrz kłębiący się tłum – nie do ogarnięcia. Bez Pani Basi niosącej przed nami polską flagę na dłuższym kijku, zniknęlibyśmy tam i rozpuścili się w tłumie, jak szczypta soli wrzucona do kotła z wodą. Ostatecznie dotarliśmy do pociągu, który miał przez całą noc wieźć nas do miasta Xi’an odległego o 1000km. O pociągu wiele do powiedzenia nie mam – dostaliśmy czteroosobowe przedziały sypialne o jakim takim standardzie, pociąg rozpędził się do 150km/h i poszliśmy spać. Po dwóch dniach zwiedzania w tym cholernym upale, byliśmy tak zmęczeni, że niewiele rzeczy mogłoby nas obudzić. Obudził nas dopiero poranek u celu podróży. Xi’an to zapadła dziura (7 milionów mieszkańców) i pies z kulawą nogą by tam nie zaglądał, gdyby w 1974 roku kilku wieśniaków nie zaczęło kopać studni. Chcieli dokopać się do wody, a odkopali Terakotową Armię z 210 roku p.n.e.

Zdychając z gorąca, obejrzeliśmy tysiące terakotowych figur wykonanych z wielką starannością, a przedstawiających żołnierzy, oficerów i konie. Całe zamieszanie składające się z 7500 figur było dodatkiem do grobowca pierwszego chińskiego cesarza Qin Shi. Kiedyś ludzie wiedzieli, jak sobie z rozmachem urządzić pogrzeb… W Xi’an zwiedziliśmy jeszcze Świątynię i Pagodę Wielkiej Dzikiej Gęsi (dokładnie tak – gęsi), po czym samolotem jednej z wielu chińskich linii – China Eastern odlecieliśmy do Chongqing.

Część 3 – rejs po Jangcy
Wewnętrzne loty chińskimi liniami budziły w nas zrozumiałe emocje jeszcze w Polsce, jednak samolot okazał się całkiem nowym arbuzem (Airbusem), a i pilot chyba już kiedyś nim latał, bo bez problemów pokonaliśmy kolejne 600km przez Chiny i gładko wylądowaliśmy w okolicach pasa startowego. Napisałem, że Pekin nie był największym gniazdem bezimiennych mrówek na naszej drodze. Było nim właśnie Chongqing. To największe i najszybciej rozwijające się miasto Chin. W wydzielonym obszarze administracyjnym miasta mieszka 32 mln ludzi. Właśnie – trzydzieści dwa miliony. A wciąż przybywa tam nieprzerwany strumień ludności napływowej z wiejskich obszarów Chin, która szuka tam lepszego życia. Jadąc dziesiątkami kilometrów przez przedmieścia Chongqing odczuwałem coraz głębsze przygnębienie i apatię, a w końcu zupełną deprechę. To wielkie obszary zabudowane kępami i lasami kilkudziesięciopiętrowych, szarych, betonowych wieżowców. Wszystkie podobne, rozdzielone bliźniaczymi wielopasmowymi estakadami komunikacyjnymi. Im bliżej centrum, tym starsze i niższe. Na obrzeżach jednak widać już dosłownie taśmową produkcję tych betonowych mieszkadeł.

Żeby dopełnić tego przygnębiającego obrazu, dodam, że region Chongqing jest nazywany stolicą mgieł. Czyste niebo widać tam mniej więcej 10 dni w roku i funkcjonuje powiedzenie, że jak świeci słońce, to psy zaczynają szczekać… Nie mam pojęcia, jak można w tej unifikacji, masowości, szarości nieba i ziemi trafić do właściwego betonowego lasu, a w nim pod swój adres. Do tego potrzebny jest chyba właśnie instynkt mrówek czy termitów, który umożliwia im poruszanie się po ich podziemnych miastach. To właśnie skojarzenie uderzyło mnie wtedy w autobusie, jak pięść i chyba właśnie tam zrozumiałem nagle, czym naprawdę są współczesne Chiny. Tam nie może być miejsca na choćby szczątkowy indywidualizm. Nikt nie przekonuje nikogo dlaczego, po co, w jaki sposób, czemu służy jego praca. Ktoś daje znak i setki tysięcy ludzi bez zbędnych pytań czy wątpliwości przystępuje do wykonywania swoich zadań. Tak było w czasach dynastii Han przy budowie Wielkiego Muru, tak jest dzisiaj przy budowie miast, autostrad, mostów, tam, czy innych gigantycznych projektów, które prowadzi się w Chinach. I które tylko w takim systemie są możliwe do zrealizowania. Chińczyk jest niczym. Ale milion Chińczyków jest już czymś. Jednak cenę za sukces miliardowego kraju płaci właśnie ten Chińczyk. Miliard Chińczyków odnosi ten sukces, każdy Chińczyk z tego miliarda ponosi wielką cenę tego sukcesu. Taki paradoks. No dobra, bo popłynąłem trochę na filozoficzną wycieczkę, a to chyba nie jest dobre miejsce. Wspomniałem coś o autostradach? U nas temat na czasie. U nich też. Kilkanaście lat temu nie mieli żadnych autostrad. Dzisiaj mają sześćdziesiąt tysięcy kilometrów i co roku budują kolejne cztery tysiące kilometrów… Pomyślałby kto w naszej Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad?
Chongqing nie ma wielu turystycznych atrakcji do zaoferowania. To gigantyczna sypialnia i fabryka. Przeszliśmy się po starym mieście, a potem dla kontrastu po współczesnym downtown – centrum finansowo-administracyjnym.


Widzicie zdjęcia i wybierajcie, ale mi bardziej podoba się stare miasto. Po odfajkowaniu tych dwóch punktów programu przejechaliśmy do portu rzecznego na Jangcy i zostaliśmy zaokrętowani na statek wycieczkowy, którym mieliśmy pokonać kolejny etap naszej podróży przez Chiny – blisko 650km, trzydniowy rejs po rzece Jangcy.
Z portu wyruszyliśmy wieczorem i zdążyłem jeszcze strzelić kilka nocnych fotek Chongqing. W szczególności niesamowicie oświetlone stare miasto i centrum nauki i technologii – to ten budynek w kształcie statku, oświetlony jak choinka, z gigantycznym telebimem na ścianie od strony rzeki.


Pierwszy etap rejsu prowadził do miasta duchów Fengdu. Według starych chińskich wierzeń była to siedziba piekła. Zresztą doskonale oddają to rzeźby, które udało mi się sfotografować. Ciekawe, że we wszystkich kulturach i religiach, jak świat długi i szeroki, szamani i inne duchowieństwo straszą ludzi takimi samymi pierdołami. A dosłowna wizualizacja tych strachów doprawdy wywołuje uśmieszek, bo niemal identyczne obrazki zajedziesz od Watykanu, przez Mekkę i Jerozolimę po świątynie Majów. Nieskomplikowana jest ludzka natura. Niestety klasztor i pagoda Fengdu (dziś oczywiście istniejące jedynie, jako atrakcje turystyczne) są wybudowane na cholernej górze, a upał, zaduch i wilgotność nie zmieniły się ani na jotę od samego Pekinu.

Generalnie, to w ogóle kraj wielki, jak cholera, my skaczemy po kilkaset i tysiąc kilometrów każdego dnia, a pogoda wszędzie identyczna, czyli do zwiedzania makabryczna. Począwszy od Chongqing doszła tylko mgła. Fatum jakieś? No więc góra była na tyle stroma, a pogoda tak dobijająca, że teściowa utknęła na samym początku i zwyczajnie nie miała siły wejść na górę. Specjalnie się jej nawet nie dziwiłem, bo jak już w końcu dotarłem pod pagodę na szczycie, to zwyczajnie mogłem sobie wyżymać całe ubranie. Pot zza uszu lał mi się do butów (szczęście, że sandały, to wyciekał), a ubranie wyglądało, jakby mnie kto kilkoma wiadrami wody poczęstował. Z tego powodu szczegóły tego, co na górze, obejrzałem dokładnie dopiero na własnych zdjęciach – na nich nie widać tego cholernego upału, a słony pot nie zalewa ci oczu.

Dalsze etapy naszego rejsu były raczej krajoznawcze i skupić można się było głównie na przyrodzie i krajobrazach. Wprawdzie statek cumował w kilku miejscach i były organizowane wyprawy na ląd, jednak nasza Pani Basia podpowiedziała nam, że tak naprawdę nic ciekawego do oglądania tam nie ma i w sumie nie ma za co dodatkowo płacić. Przetłumaczyłem sobie na nasze, że te wycieczki to gospodarcza działalność turystyczna określana jako „artystyczne strzyżenie jeleni” i nie daliśmy się wygolić :). Podziwialiśmy krajobrazy, co cholernie utrudniała nam mgła, która nie opuszczała nas od samego Chongqing. Poza krajobrazami można było podziwiać samą rzekę Jangcy, która jest zwyczajnym kanałem ściekowym i rzeką śmieci. Niesie ich ze sobą dziesiątki tysięcy ton, czego nawet nikt nie próbował ukrywać. W wielkich, płynących ławicach śmieci można znaleźć wszelkie przedmioty, ale naszą uwagę zwróciły głównie klapki i buty. W każdej płynącej kupie śmiecia było ich naprawdę sporo. Biorąc pod uwagę, że miejscowi, w tym małe dzieci kąpią się w tym ścieku, co ze zgrozą obserwowaliśmy własnymi oczami, to do tej pory zastanawiam się nad tymi płynącymi klapkami… Pozostałość po tych, których toksyczna woda rozpuściła, a klapki z niezniszczalnych tworzyw sztucznych pozostały? A może zwyczajnie dziadowska chińszczyzna źle dopasowana do nóg i w wodzie spada? No oby, bo jak nawet ilość tych płynących butów podzielić przez dwie nogi, to i tak powstałaby liczba topielców, która nawet w Chinach byłaby zauważalna… Łukasz wypatrzył tam gościa płynącego krytą żabką – wtedy wydało mi się to szaleństwem, ale biorąc pod uwagę ostanie doniesienia z Londynu, to możliwe, że trenował do olimpiady… Woda rzeki nie nadaje się oczywiście do spożycia od dziesiątków lat (kolejna cena sukcesu), a po naszemu to śmiertelny może być nawet przelotny kontakt choćby jednego palca u nogi z tymi odmętami, ale dowiedzieliśmy się, że władze zaczęły się wreszcie interesować problemem zanieczyszczenia rzeki i środowiska. Podniosło nas to na duchu, dopóki nie wyjaśniły się kulisy sprawy – mianowicie, woda ostatnio przestała się już nadawać nawet do celów przemysłowych i to popchnęło decydentów do działania. Doprawdy budujące.


Podróżując nadal w dół rzeki dotarliśmy w końcu do trzech przełomów Jangcy (Qutang, Wu i Xiling) i zaczęliśmy dostrzegać skutki budowy największej zapory na świecie – Tamy Trzech Przełomów. Spiętrzenie wody spowodowało konieczność przesiedlenia półtora miliona ludzi, ale w tamtej skali to odprysk. Nie wydaje mi się także, żeby ktoś toczył sądowe batalie o wywłaszczenie go z jego gruntów – widział ktoś mrówkę w sądzie? Jednak na obszarze zalanym poprzez spiętrzenie wody powyżej tamy znalazło się wiele zabytków, których nie dało się przenieść, jak i całych miast. Koszt ten został jednak zaakceptowany mimo protestów różnych środowisk ekologicznych (podobno już takie tam są) i historyków czy archeologów. W tej chwili proces spiętrzania wody już się zakończył i nie widać wszystkiego, co znalazło się pod lustrem wody, widać jednak gdzieniegdzie na brzegach opuszczone budowle, które znajdują się zbyt blisko obecnego poziomu wody lub są w strefie wahań, które w cyklu rocznym sięgają pewnie dwudziestu metrów.



Podczas naszego rejsu poziom wody był niski i wszędzie na brzegach widać do jakiego poziomu woda podnosi się jesienią. Zresztą, kiedy tylko wyjechaliśmy z Chin, zaczęła się tam wielka powódź, która między innymi zmusiła hydrologów do otworzenia jazów zapory i awaryjnego zrzutu wody z tego zbiornika. Może jednak mieliśmy szczęście do pogody, bo ta powódź sięgnęła całej północy kraju w tym Pekinu i pewnie guzik byśmy zwiedzili…
W kolejnym etapie dopłynęliśmy do miasta Badong, które zostało wybudowane dla tych wszystkich wysiedlonych z zalanych obszarów. Jak większość innych miast na brzegach, jest raczej szare i nie warte nawet wyciągnięcia aparatu fotograficznego. Jednak w Badong wybraliśmy się na dodatkową wycieczkę z naszego statku. Popłynęliśmy w górę strumienia Shennong najpierw mniejszym stateczkiem, a potem łodziami wiosłowymi. Nazwa „strumień” jest zresztą raczej historyczna. Strumień to był przed spiętrzeniem wody przez zaporę, teraz jest to spory kanał wodny wrzynający się w góry. Wyprawa była dosyć widowiskowa i całkiem ciekawa.

Nasi wioślarze, to członkowie jakiegoś lokalnego plemienia, którzy nawet mówią swoim narzeczem i nie bardzo identyfikują się z Chińczykami. Po wybudowaniu zapory jednak musieli przesiedlić się, jak wszyscy inni – woda wprowadziła całkowitą demokrację, a jako że i tak trudno im się żyje i ciężko wiąże koniec z końcem to zaczęli dorabiać w turystyce wożąc jakichś stukniętych szpiczastonosych, którzy płacą im za pływanie w te i nazad. Jednak fortuny na tym chyba nie robią, co wnoszę z ich obuwia (powiązane, zaplecione sznurki) oraz z tego, że przynajmniej przez sezon turystyczny (cztery miesiące) mieszkają pod jakimiś plandekami w zaroślach na brzegach rzeki. Daliśmy biedakom uczciwe napiwki za to wiosłowanie.
Po strumieniu Shennong dotarliśmy już w nocy do samej zapory. Następnego dnia rano niby ją zwiedzaliśmy, ale nikt jej na oczy nie widział, bo utonęła we mgle. Może zresztą wcale jej tam nie ma i tylko tak ściemniają? Podobno nawet rządowi geolodzy skłaniają się ku tezie, że długo tam nie postoi, bo ciężar ogromnego zbiornika wodnego (600km długości, 180m głębokości) destabilizuje uskoki tektoniczne w okolicy i może doprowadzić do trzęsienia ziemi, które samej zaporze na dobre nie wyjdzie. Jeśli ta zapora zostałaby przerwana, to skutki katastrofalnej powodzi mogłyby zatrząść nawet Chinami… Na Zaporze Trzech Przełomów zakończył się nasz rejs po Jangcy. Przesiedliśmy się do autobusu w mieście Yichang – 40km poniżej zapory. To wprawdzie zadupiała wiocha tylko trochę większa od Lublina, ale w razie draki na zaporze, to tylko pierwsze na liście miast do spłukania przez falę powodziową… Nie pozazdrościć.

Z Yichang przejechaliśmy autostradą 350km do Wuhan, gdzie jest lotnisko, z którego odbyliśmy ostatni skok przez Chiny – lot do Szanghaju. Podczas jazdy autostradą usiłowałem uchwycić aparatem obraz terenów rolniczych rozciągających się po obu stronach. Odrobinę mi się udało, jednak Pani Basia ostudziła mój zapał informując, że to co widać z autostrady i tak niewiele ma wspólnego ze wsią w głębi Chin.


I różnica jest raczej duża. Z jazdy autostradą warto może wspomnieć o jeszcze jednym incydencie: w pewnym momencie wyprzedził nas jakiś samochód terenowy, który następnie już przed nami spokojnie zjechał w lewo, dotarł do bariery energochłonnej, odbił się i dachował na autostradzie krzesząc snopy iskier i ogólnie wykonując widowiskowe ewolucje. Wypadek, jak wypadek wszędzie się zdarza – po mojemu gość pisał smsa, albo zasnął za kierownicą, jednak charakterystyczna była reakcja kierowcy naszego autobusu – zgrabnie ominął rozwalony wrak poboczem i bez oglądania się pojechał dalej. Mimo głośnych protestów naszej wycieczki, nie wykazywał najmniejszej chęci do udzielenia pomocy, czy choćby wezwania jakichś służb. Kolejne samochody jadące za nami zrobiły to samo i podobno dopiero któryś tam kolejny zatrzymał się przy wypadku – tak twierdzili ludzie, siedzący z tyłu naszego autobusu. Znowu jakaś analogia do mrówki?
Część 4 – Szanghai
Ostatni etap – Szanghaj. Do Szanghaju przylecieliśmy wieczorem. Na lotnisku czekał na nas autokar, który wyjechał z portu lotniczego Pudong napowietrzną estakadą. Początkowo nie zwróciliśmy na to uwagi, ale wraz z mijającymi kilometrami zainteresowałem się drogą, którą jechaliśmy. 6-8 pasmowa autostrada biegła cały czas wysoko w powietrzu, a pod nami widzieliśmy dachy zabudowań, mijaliśmy inne drogi, zawieszone w powietrzu ronda i wielopoziomowe skrzyżowania. Byliśmy już trochę uodpornieni na takie atrakcje po Pekinie i Chongqing, ale jakoś długo to trwało. Ostatecznie sprawdziłem wszystko w domu po śladzie z GPS i okazało się, że po raz pierwszy od opuszczenia lotniska zjechaliśmy na poziom gruntu po 37km.

Bynajmniej napowietrzna autostrada tam się nie kończyła, po prostu zjechaliśmy z niej w stronę naszego hotelu. Szanghaj zwiedzaliśmy począwszy od następnego dnia. Do wszystkiego, co widzieliśmy wcześniej (nawet do Pekinu) stanowi niesamowity kontrast. Nie ma w nim w zasadzie typowych historycznych zabytków, zresztą do czasów kolonialnych był wioską rybacką, to i skąd zabytki? Niezwykłą atrakcją turystyczną jest sam Szanghaj. Szczególnie dla takich małomiasteczkowych kmiotków, jak my Polacy. Mam na myśli poziom urbanizacji naszego pięknego kraju, który w skali Pekinu lub Szanghaju po prostu nie istnieje. Jesteśmy zwyczajnie wielką wiochą, po której gdzieniegdzie pałęta się po parę osób. Dokładnie takie wrażenie odnieśliśmy jadąc przez Warszawę po przylocie z Szanghaju. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od muzeum urbanistyki, które w zasadzie może być atrakcją dla pasjonatów-modelarzy ze względu na ogromną, szczegółową i ładnie podświetloną makietę śródmieścia.

Jednak ktoś zdecydował, że turystom warto to pokazać… Po muzeum były obrazy wielkiego miasta przez szyby autokaru w czasie przejazdu na starówkę. Może warto zauważyć, że mimo swojego ogromu miasto ma doskonale rozwiązane problemy komunikacyjne. Jedzie się zdecydowanie płynniej i sprawniej niż w Warszawie. Starówka wydała mi się lekko naciągana i tak jakby zbudowana od nowa :). Jednak za starówką jest piękny ogród Yuyuan. Stare czy nowe – jedno i drugie było naprawdę fajne. Potem pojechaliśmy w stronę dzielnicy drapaczy chmur – The Bund. Podziwialiśmy skyline Szanghaju przez rzekę i była okazja do fajnych fotek.

Ponieważ każdy chciał zobaczyć to samo nocą, to zdecydowaliśmy się na wieczorny rejs po rzece właśnie z widokiem na Bund i okolice. Szkoda marnować słów na opisywanie tego, czego nawet zdjęcia nie są w stanie oddać. Po prostu trzeba je obejrzeć i uświadomić sobie, że w rzeczywistości robi to nieporównanie większe wrażenie. Po rejsie jeszcze mały spacerek po starej Dzielnicy Francuskiej – Xintiandi, która dla tambylców jest pewnie egzotyczna, ale osobiście francuskie dzielnice, to ja wolę oglądać w Paryżu…

Dzień następny to już nasz ostatni dzień w Szanghaju i Chinach w ogóle. Mając jeszcze trochę czasu zdecydowaliśmy się obejrzeć panoramę miasta z jednego z największych wieżowców w Bund – Jin Mao Gold Tower. Taras widokowy jest tylko na 88 piętrze, ale to i tak 340m. Ponownie wstrzymam się od komentarza, bo i co tu komentować, jak wszystko widać?


Ostatnią atrakcję zafundowaliśmy sobie już podczas podróży z hotelu na lotnisko. Lotnisko Pudong z centrum Szanghaju łączy jedyna na świecie komercyjna instalacja niemieckiej, magnetycznej kolei Maglev. Wprawdzie ekonomicznie jest akurat tak samo uzasadniona, jak np. Concordy, ale prestiżowo prezentuje się fantastycznie (też jak latanie Concordem). Szanghaj chciał mieć jedyną na świecie kolej magnetyczną, więc Niemcy ją zbudowali za ciężkie miliardy euro (a bilet kosztuje teraz w przeliczeniu 25zł). Maglev (magnetic levitation) rozpędza się do 500km/h, ale w nocy prędkość jest ograniczona do 300. I tak było szybciej, niż autobusem :).

Niestety na progu samolotu do Istambułu nie powitał mnie kucharz, tylko jakiś facet w czapce z daszkiem i mundurze z czterema paskami na rękawie. Poczytałem to za zły omen. Nie bardzo mi to pasowało do mojej teorii, więc postanowiłem zachować wzmożoną czujność. W trosce o żołądek i w hołdzie zdrowej żywności, postanowiłem w czasie tego lotu ograniczyć się tylko do starego, rozgniecionego hamburgera, który został mi jeszcze z BurgerKinga na lotnisku Pudong. Na zdrowie mi wyszło.
Po dobie latania i wałęsania się po lotniskach, wylądowaliśmy w Warszawie. Jadąc przez miasto na usta cisnęło się jedno pytanie: – Gdzie się wszyscy podziali?! No i gdzie w ogóle jest to miasto???
Tych widoków, drapaczy chmur Ci jednak zazdroszczę, a nocą, to już musiała być bajka!:)