Jukatan, Meksyk

Relacja z wycieczki do Meksyku

Luty 2015

Część 1 – hotel Now Jade Riviera Cancun

I znowu Karaiby… Czy Karaiby mogą się znudzić? Jak Kołobrzeg? Chyba jeszcze nie. Przynajmniej nie mi. A dlaczego znowu tam? Z dość prozaicznego powodu – komfortowego transportu. Po naprawdę miłych doświadczeniach z lotu Dreamlinerem na Kubę w zeszłym roku, postanowiliśmy pójść za ciosem i korzystać z tego udogodnienia, dopóki jest to możliwe. A wbrew pozorom wcale nie musi to być długo. To, że nowiuśkie Dreamlinery Lotu latają na czarterach zupełnie nie jest zjawiskiem normalnym. Lot po otrzymaniu zgody na dofinansowanie przez państwo otrzymał od Komisji Europejskiej pewne ograniczenia w celu zachowania konkurencyjności w segmencie przewozów lotniczych. Podstawowe z tych ograniczeń to czasowe zamknięcie niektórych rentownych połączeń rejsowych i ograniczenie lądowań na kilku dużych lotniskach. Tak więc nie mogąc wysłać samolotów w loty rejsowe, dogadał się z biurami turystycznymi i wynajmuje nowe Boeingi 787 na długodystansowe loty czarterowe. Niestety ten raj (dla nas) może się gwałtownie skończyć, gdyż o ile dobrze pamiętam te ograniczenia przestaną obowiązywać w 2016 roku. Byłoby niemiło, bo już mamy na 2016 rok na oku ciekawe miejsce bardzo daleko od Karaibów, ale i bardzo daleko od Polski. Dreamlinerem jak najbardziej, ale kukuruźnikiem z kolanami pod brodą to chyba raczej nie… Ale może by tak wrócić do Meksyku?

Mnie od dawna ciągnęło na Kubę, Iwonkę – do Meksyku. Jako, że Kubę „zaliczyliśmy” w zeszłym roku, no to wiadomo… I dodatkowo jeszcze wygodny lot – sprawa była przesądzona. Choć powiedzieć, że zwiedzaliśmy Meksyk jest mocno na wyrost. Tak naprawdę byliśmy wyłącznie na Jukatanie, a ten półwysep, jako enklawa turystyczna położna całkiem na uboczu, kompletnie nie może uchodzić za „przedstawiciela” reszty Meksyku. Prawdziwy Meksyk, to Mexico City, a my nie zbliżyliśmy się tam nawet na tysiąc kilometrów (czyli mamy jeszcze po co wracać w tamte strony). Rozważaliśmy wprawdzie przed wyjazdem imprezy objazdowe, które poza samym Meksykiem zaczepiały jeszcze nawet o Gwatemalę i Belize, ale po obejrzeniu mapy i podliczeniu kilometrów do przejechania autokarem daliśmy spokój. Właściwie przez dwa tygodnie mieszkalibyśmy w autobusie, wychodząc tylko rozprostować nogi przy zabytkach i przespać się w hotelach (kiepskich). Trasy objazdówek dochodziły do 3000km i to w znacznej części po krętych, górskich drogach. Chyba za starzy jesteśmy, albo za wygodni się zrobiliśmy.

Tak więc pojechaliśmy na lenia, do eleganckiego hotelu, nacieszyć się Morzem Karaibskim, a w wolnych chwilach pozwiedzać trochę na lokalnych wycieczkach. Podróż minęła spokojnie. Jak zwykle najbardziej męczący i najgorszy odcinek to dojazd samochodem z domu na lotnisko w Warszawie. Najgorszy tym bardziej, że w środku nocy. Też jak zwykle. Potem już kto inny kieruje, a my możemy się przespać i odpocząć. Miasto Cancun, do którego przylecieliśmy, powitało nas słońcem i bardzo przyjemną temperaturą. Przyjemną – to znaczy nie zwalił się na nas duszący, mokry upał tropików. Było w sam raz – od razu mi się nastrój poprawił. Do wybranego przez nas hotelu, mały busik przywiózł z lotniska tylko nas. A przyleciało przecież ponad 250 osób. Cóż, hotel nie był z tych tańszych, ale i nie najdroższy. Doradziła nam go pani z biura, jako nowy i bardzo komfortowy. Ano zobaczymy. Zaczęło się dobrze – zamiast kolejki do zameldowania, przydzielono nam pana (concierge), który miał zająć się wyłącznie nami. Byliśmy zainteresowani podniesieniem standardu pokoju, który zarezerwowaliśmy jeszcze w kwietniu zeszłego roku w Polsce. Żebyśmy nie wybierali w ciemno, pan poszedł z nami do pokoju, który mieliśmy już zarezerwowany, wszystko pokazał, a następnie zaprowadził nas do pokoju, który mogliśmy ewentualnie dostać (za dopłatą oczywiście). Po drodze pokazał nam hotel i podał mnóstwo dodatkowych informacji. A hotel spory i na początku nietrudno całkiem zabłądzić… Zdecydowaliśmy się na lepszy pokój, głównie ze względu na piękny widok na morze, ale także dlatego, że mieścił się w osobnej strefie hotelu (Prefered Zone), co wiązało się z dodatkowymi przywilejami. A przede wszystkim jest to strefa, w której nie ma dzieci. Osobny basen i ogród tylko dla dorosłych, vip lounge, wydzielona plaża, bar nad basenem. A wszędzie cisza i spokój. Żadnych pisków (poza ptasimi), krzyków i rejwachu. Niegłośna, spokojna muzyka i realny odpoczynek od zgiełku. Natychmiast zaczęliśmy to doceniać. Tak to się można urlopować.

Hotel Now Jade Riviera Cancun
Hotel Now Jade Riviera Cancun

Nie wspomniałem chyba jeszcze o jednym szczególe. Po raz pierwszy od wielu lat pojechaliśmy na wakacje we dwoje. Tylko we dwoje. Wprawdzie wykupiliśmy imprezę na trzy osoby, ale od samego początku Patryk tak jęczał, kwęczał, marudził i zrzędził, że ostatecznie wymusił na nas podjęcie życiowego eksperymentu polegającego na zostawieniu go samego w domu na całe dwa tygodnie. W końcu wyjazd ze starymi na dwa tygodnie do Meksyku, w biznes klasie Dreamlinera to prawdziwy koszmar. Horror jakiś. Co on złego zrobił, żeby go skazywać na takie katusze? Ostatecznie po ciężkiej, kilkumiesięcznej walce Młody zaparł się o futrynę i postawił na swoim. Nawiasem mówiąc od kilku miesięcy jest jeszcze dodatkowy powód, dla którego z takim obrzydzeniem odnosił się do dwutygodniowego pobytu w luksusie na Karaibach. Powód ma na imię Małgosia i chyba nic więcej nie trzeba wyjaśniać… Udało nam się odzyskać większość kasy za niego, ale powstało pytanie, jak zabezpieczyć mu byt na miejscu. Na szczęście o parę kroków ma babcię, o paręnaście jakieś sklepy, więc w zasadzie powinien przeżyć. Nie to mnie zresztą martwiło. Stary chłop sobie poradzi i z głodu nie skituje, gorzej, że pod jego opieką musiał zostać pies. Właściwie to nie musiał, ale stwierdziliśmy, że pedagogicznie będzie zostawić mu chociaż symboliczne obowiązki. Z drugiej strony, co pies komu winny, żeby go zostawiać pod taką iluzoryczną opieką? Jak wiadomo, nasz pies jest zwierzakiem specjalnej troski i opieka nie sprowadza się do wrzucenia co jakiś czas czegoś do miski i okresowego wypuszczenia czworonoga za drzwi. Jest dużo bardziej skomplikowanie i odpowiedzialnie. Ostatecznie, żeby lepiej zabezpieczyć psiakowi warunki przeżycia, przeprowadziłem stosowną rozmowę z Małgosią, bardziej ufając jej instynktowi opiekuńczemu, niż roztrzepanej głowie Patryka. Nie wiem czy dzięki temu, ale pies przeżył i zastaliśmy go w całkiem dobrym zdrowiu. Punkty dla młodziaków.

Tak więc dzięki oślemu uporowi Młodego, polecieliśmy do Ameryki sami i mieliśmy bite dwa tygodnie świętego spokoju. Nie tylko bez obcych dzieci, ale jeszcze dodatkowo bez własnego. Odwykliśmy od takich warunków i przez chwilę było trochę dziwnie. Jednak filozoficznie podchodząc do tematu skonstatowałem, że pewien okres w życiu się po prostu skończył. Dzieciak zaczyna dorośleć i to, że nie będzie już z nami jeździł na wakacje, jest tylko pierwszą z wielu poważnych zmian, które nas czekają w nadchodzącym czasie. Żeby jednak na pierwszy raz nie tracić go całkiem z oczu na dwa tygodnie, Iwonka niemal codziennie wywoływała go przez Skype i przynajmniej z grubsza sprawdzała, czy sprawy toczą się we właściwym kierunku. Ja z kolei zaglądałem w kamery monitoringu, które mamy na domu, żeby się upewnić, czy wszystko jest na swoim miejscu i nie widać dymu ani ognia. Chyba nic złego się nie działo. W każdym razie nic, po czym zostałby widoczny ślad.

Nasz pobyt w Meksyku musieliśmy zacząć od przestawienia się na tamtejszy czas. Bite 7 godzin. Wprawdzie po locie na zachód jet lag nie jest tak dokuczliwy, jak przy odwrotnym kierunku, ale tyle godzin i tak daje się we znaki. Żeby nam trochę ulżyć, po dwóch dniach pobytu, stan Quintana Roo, w którym przebywaliśmy, wprowadził sobie na własną rękę (niezależnie od reszty kraju) czas letni. Miejscowym spowodowało to kompletny bajzel, ale nam zostało już tylko 6 godzin do przeskoczenia. Ku naszemu zdziwieniu, w hotelu nie sposób było usłyszeć słowa po hiszpańsku. Wszyscy goście i cała obsługa mówili wyłącznie po angielsku. Zajęło nam jakieś dwa dni, żeby zrozumieć, że właściwie przebywamy w eksterytorialnej strefie amerykańskiej. Jeśli w hotelu byli jacykolwiek goście spoza USA i Kanady, to chyba tylko my. Zresztą z tego powodu co jakiś czas byliśmy zalewani jednostajnym potokiem amerykańskiego języka (bo na pewno nie angielskiego). Do głowy nikomu nie przyszło, że w hotelu mogą przebywać „obcy”. Kiedy pomału tłumaczyliśmy, że jesteśmy Polakami, to odpowiedź była zawsze taka sama: no dobra, jesteście Polacy, ale z jakiego stanu?… Z Polski?! Z tej prawdziwej Polski, gdzieś tam za oceanem???!!! Chyba nam nie dowierzali. Cóż, jeśli się nad tym lepiej zastanowić, to oni lecą na wakacje do Meksyku, jak my do Bułgarii. Bo nawet nie do Egiptu. Mają blisko, ciepło i wygodnie. Dobrą stroną tego układu było to, że goście z USA wymuszają pewien standard hotelu i faktycznie nie było się za bardzo czego czepić. Gorszą stroną były ceny wszystkiego na Jukatanie – właściwie obowiązującą walutą jest dolar amerykański, a kwoty są dostosowane do amerykańskich kieszeni. Wprawdzie nie za często musieliśmy za coś płacić, ale i tak ceny potrafiły nas zaskoczyć. Za to do pewnych udogodnień hotelu przywykliśmy natychmiast. Znana z hoteli całego świata codzienna walka o ręczniki i leżaki tu praktycznie nie miała miejsca. A już w szczególności w tej naszej części hotelu. Przez calutki dzień w kilku miejscach wokół basenu leżały ręczniki plażowe w pełnej obfitości – każdy bierze ile ma ochotę i kiedy ma ochotę. Nie ma wstawania o 6 rano (przed Niemcami), żeby sobie zająć leżak i parasol. Po prostu są wolne. Na plaży cały czas, nad basenem prawie cały czas. Pokój sprzątany dwa razy dziennie i zawsze wtedy, kiedy nas nie ma. Indywidualny room-serwis na telefon – 24/7. To się akurat przydało, bo przed każdą całodniową wycieczką o 4 rano przynoszono nam do pokoju lekkie śniadanko. Czego byś nie chciał, to nikt nie piętrzy problemów, tylko każdy je rozwiązuje. Po prostu wyższy poziom hotelarstwa. Żeby gościom pokroju przeciętnego Amerykanina ułatwić pobyt w hotelu, codziennie dostarczana była gazetka hotelowa, w której było napisane co, gdzie i kiedy następnego dnia, plus uwagi praktyczne: np. jak się ubrać do której restauracji, żeby nie wyjść na buraka. Całkiem szczegółowo. Istotnie pomocne i chyba skutkiem tego Amerykanie (w większości) faktycznie wyglądali całkiem porządnie i schludnie – zupełnie jak nie Amerykanie.

Hotel Now Jade Riviera Cancun
Hotel Now Jade Riviera Cancun

W życiu hotelowym połapaliśmy się całkiem szybko, a problemem było tylko mnóstwo restauracji i barów otwartych w różnych porach. Do wyboru: restauracja ogólna z bufetem i a la carte: francuska, meksykańska, włoska, chińska i modern. Do tego bary alkoholowo-drinkowe (doskonałe mojito) i osobne przekąskowe. Tak generalnie, to można by chyba nie przestawać żreć i chlać nawet na chwilę. Coś potwornego. Akurat kto, jak kto, ale otyli na ogół Amerykanie (i ja też) powinni takie hotele omijać z daleka. Nie omijają. Byliśmy zresztą świadkami naprawdę dramatycznych scen. Na samym początku, sprawdzając co i gdzie można oszamać, zapuściliśmy się do baru z „przekąskami” nad tym ogólnym basenem dla wszystkich. Tam akurat nie było bufetu i trzeba było zamówić. Niestety miewam z tym problemy, bo nawet polskie menu bywa dla mnie tajemnicze, a już w amerykańskiej odmianie języka angielskiego to prawdziwa zagadka. Właściwie z nazw dań w karcie starałem się wyłapać jedynie nazwy głównych składników oraz czy bardzo pikantne, bo co to dokładnie jest i jak przyrządzone, to już było poza moim zasięgiem. No więc wyszukałem coś z wołowiny i grilla (niby chudsze), a Iwonka jakieś owoce morza.  Żeby uniknąć nieporozumień, pokazałem kelnerowi palcem w karcie (pewnie pomyślał, że jesteśmy niemowami) i czekamy. Koło nas stół obsadzony dookoła Amerykańcami i zastawiony żarciem dosłownie obciekającym tłuszczem – hamburgery o wysokości 20cm (nadziane na patyczek, żeby się nie rozleciały), stosy frytek, sosy, majonezy. Za to sałatek czy warzyw właściwie wcale. Starszej pani z bardzo poważną tuszą kelner przyniósł takiego właśnie hamburgera i kilo frytek oblanych majonezem. Myślę sobie – powinna zjeść liść sałaty z sosem winegret, a nie kanapkę typu dziesięć tysięcy kalorii w jednym gryzie. Nie podzielała moich obiekcji, bo w dwie minuty wysprzątała talerze, wydoiła piwsko, zżarła puchar lodów oblanych czekoladą i o zgrozo – zaczęła się pomału gramolić na elektryczny wózeczek, który miała ustawiony za krzesłem. Z pomocą pozostałych biesiadników usadowiła się na mechanicznym rumaku (słyszałem, jak stękał) i z cichym szumem odjechała pochylnią. Matko! Tymczasem kelner przyniósł nasze „dietetyczne” potrawy. Iwonki owoce morza pogrzebane pod hałdą frytek oblaną roztopionym żółtym serem cheddar. Moja wołowina z grilla okazała się wołowymi żeberkami. Na oko tłuste, jak wyciek ropy naftowej. Mimo wszystko próbuję jeść. Nic z tego. Nie da się. Po prostu tak tłuste, że niejadalne. Czym oni karmili tę krowę?! Smalcem? Pomyślałem, że trafił mi się jakiś odpad, ale patrzymy, że przy sąsiednich stolikach identyczne żeberka ludzie (Amerykanie) posuwają, jakby to była czysta szynka. Poprzewracałem wszystko na talerzu, żeby wyglądało że jedzone, od Iwonki wciągnąłem dwie krewetki wygrzebane spod frytek i chodu! Więcej nasza noga w tym barze nie postanęła. Na szczęście w pozostałych przybytkach gastronomii było także normalne jedzenie poza amerykańskim. I to całkiem dobre.

Na drugi dzień do hotelu przybyła pani rezydentka, co nas bardzo interesowało, gdyż chcieliśmy zapisać się na wycieczki. Przecież nie będziemy przez dwa tygodnie siedzieli i żarli, bo zejdziemy nagłą śmiercią. Przynajmniej ja. Po dłuższej naradzie wybraliśmy cztery całodniowe wycieczki podzielone odpowiednio między zabytki Majów, piękno przyrody Jukatanu i współczesną kulturę ludzi zamieszkujących półwysep. Ponieważ wycieczki są organizowane przez miejscowych operatorów, to ceny lekko kosmiczne, bo oczywiście dopasowane do Amerykanów. W duchu ucieszyłem się, że Patryk został w domu, bo trzeba by to wszystko mnożyć przez trzy, a tak tylko przez dwa… Jedyna wada wycieczek taka, że z hotelu trzeba wyjeżdżać przed świtem. Na szczęście dla nas nawet godzina 4 rano, to była dziesiąta przed południem polskiego czasu. Póki co i tak budziliśmy się w środku nocy, więc nie było problemu.

Czy można jeszcze dodać coś o samym hotelu, zanim napiszę czego dowiedzieliśmy się w trakcie wycieczek? Ano można. W pierwszych dniach naszego pobytu, w hotelu miało miejsce zdarzenie specjalne – święto amerykańskiego sportu, najsłynniejszy mecz świata: XLIX Super Bowl. W istocie to ostatnie spotkanie kolejki NFL czyli finał rozgrywek futbolu amerykańskiego – mecz o mistrzostwo USA. Choćbyśmy zupełnie nie chcieli o tym nic wiedzieć, to nie było takiego sposobu. Przygotowania zaczęły się od rana. Cały hotel został obwieszony flagami i godłami grających zespołów. Rozstawiono dmuchane postacie zawodników (ze dwa razy większe od człowieka), wszędzie stało/wisiało/leżało coś mającego związek z meczem. Cały obszar ogólnego basenu – największa przestrzeń w hotelu została zamieniona na wielką strefę kibica. Wysoko na ścianie jednego ze skrzydeł hotelu umieszczono trzy wielkie telebimy. Pozamykali większość barów i całe ich wyposażenie (grille tradycyjne i elektryczne, stoły, lady, zastawy) zostało rozstawione wokół basenu. Przypominało to pospolite ruszenie – w przygotowania zaangażowany był absolutnie cały personel hotelu. Niewiele wiem o sportowej stronie tego wydarzenia, słyszałem jednak to i owo o stronie biznesowej i… kulinarnej. Statystycznie tego dnia Amerykanie przed telewizorami zjedzą miliard (1 000 000 000!) skrzydełek, wypiją 50 milionów litrów piwa i zagryzą to czterema tysiącami ton popcornu. Mecz obejrzy średnio 115 milionów widzów, z czego 8 milionów specjalnie na tę okazję kupi nowy telewizor. Gospodarka stanu Arizona, gdzie odbywa się mecz, dzięki najazdowi kibiców zyska dodatkowe pół miliarda dolarów. Specjalnie na przerwę w meczu największe koncerny świata przygotują absolutnie wyjątkowe reklamy – prawdziwe arcydzieła sztuki reklamowej, za których jednorazową emisję zapłacą po 4,5 miliona dolarów za każde 30 sekund. Jednym słowem – będzie się działo.

Powyższe liczby są naprawdę imponujące, a hotel był pełny Amerykanów, więc obsługa nie mogła się opieprzać, żeby wyrobić średnią (przynajmniej kulinarną). Myślę, że stanęli na wysokości zadania – żarcia na wolnym powietrzu było tyle, że faktycznie potrzebna była armia wygłodniałych, grubych Amerykanów, żeby to zeżreć. Sami nie bardzo mogliśmy coś znaleźć na kolację w opustoszałym hotelu, więc siłą rzeczy udaliśmy się na mecz. Tym razem, dla odmiany, skrzydełka i hamburgery (wziąłem same kotleciki) były naprawdę świetne. Dodatkowo można było znaleźć różne ciekawe sałatki. W sumie całkiem fajne jedzenie, tylko trzeba uważać, żeby cię nie stratowali lub przynajmniej nie oblali piwem w razie zdobycia punktu przez jedną z drużyn…

Część 2 – rezerwat Sian Ka’an

Nasza pierwsza wycieczka była nastawiona na naturę i przyrodę. Rezerwat Biosfery Sian Ka’an to duży obszar lasów namorzynowych, mokradeł, niedostępnej jukatańskiej dżungli i oblewającego to wszystko dookoła morza. Pani rezydentka zaznaczyła, że wycieczka rzadko się odbywa ze względu na brak wystarczającej ilości chętnych. Mieliśmy szczęście, bo było już niemal pewne, że najbliższa się odbędzie. Czemu mało chętnych? Bo po pierwsze: wszyscy chcą oglądać tylko piramidy Majów, a po drugie na miejsce prowadzi bardzo długa i ciężka droga. Nie zraziliśmy się tymi groźbami i o 4 rano siedzieliśmy już w busiku zbierającym nielicznych chętnych z kilku hoteli. My byliśmy najdalej, więc od nas zaczęli i my wstaliśmy najwcześniej. Ostatecznie okazało się, że cała grupa liczy z 10 osób. Nam to na rękę, bo wiadomo – mało uczestników, atmosfera bardziej kameralna, więcej można się dowiedzieć od przewodnika, towarzystwo nie będzie się rozłaziło, jak mrówki po lesie i nie trzeba będzie na kogoś godzinę czekać. A to niestety codzienność w tego typu wycieczkach. Naszym przewodnikiem okazała się, od pierwszego wrażenia bardzo sympatyczna pani Justyna. Dosiadła się do nas w miejscowości Playa del Carmen, gdzie mieszka. Wycieczkę mieliśmy w tym momencie właściwie skompletowaną, więc mając już kogoś do męczenia, zaczęliśmy natychmiast męczyć panią Justynę pytaniami. Szczerze mówiąc, nie bardzo dała się męczyć, gdyż natychmiast okazało się, że nie należy do przewodników-milczków, z których trzeba wszystko wyciągać (a trafiają się tacy, oj trafiają) i sama ochoczo przystąpiła do umilania nam drogi opowiadaniem o Meksyku, Majach, samym rezerwacie, do którego jechaliśmy i mnóstwie innych, ciekawych rzeczy. Szczerze mówiąc często odnoszę wrażenie, że bycie takim pilotem wycieczki to trochę, jak zdawanie egzaminu z wszechwiedzy. Nigdy nie wiadomo, o co turyści zapytają. A potrafią pytać o takie rzeczy, że czasem mnie samego zatyka. Pani Justyna była jednak przygotowana i nie dawała się łatwo zagiąć. Kiedy wszyscy trochę się poznali i atmosfera stała się już bardziej towarzyska, opowiedziała także trochę o sobie, swoich przyjaciołach i sąsiadach w Meksyku i różnych osobistych ciekawostkach związanych z życiem w obcym kraju. Osobiście właśnie takich informacji jesteśmy przeważnie najbardziej ciekawi. Encyklopedyczno-historyczną wiedzę o zwiedzanych miejscach nietrudno znaleźć w internecie w kilka minut. A tego, jak się ludziom żyje, co dla nich ważne, jak postrzegają swój kraj i jego historię, już tak łatwo dowiedzieć się nie da. Potrzebny jest albo jakiś miejscowy do „badania”, albo ktoś mieszkający jakiś czas na miejscu i zorientowany w lokalnych realiach. Pani Justynka była zorientowana. To już połowa udanej wycieczki.

Tymczasem jechaliśmy komfortowo szeroką, dwupasmową drogą stanową i coraz bardziej nurtowało mnie pytanie o tę obiecaną „długą i ciężką” drogę. Jak wynikało z mapy w telefonie, na miejsce mieliśmy już mniej niż 50km, a tu tylko równy asfalt i cywilizacja. Gdzie ta dzicz? Pierwszym zwiastunem zbliżającej się przygody była przesiadka w Tulum do innego busika. Moją uwagę natychmiast zwróciły grube, terenowe opony, solidne zawieszenie i ochlapany błotem dół samochodu. Faktycznie rychło pożegnaliśmy się z asfaltem, ale nowa droga, choć nieszeroka, gruntowa i biegnąca przez coraz bardziej odludną okolicę, była nadal całkiem równa i pozwalała na wygodną jazdę. Pani Justynka opowiadała o ciekawych rzeczach, więc nie chciałem się upominać o obiecane problemy, ale według mapy na miejsce zostało może ze 25km… Pomyślałem, że chyba jakieś strachy na lachy z tą drogą. Myliłem się. Kiedy do końca zostało może ze 20km, zrozumiałem co pani rezydentka w hotelu miała na myśli. Dżungla zaatakowała nagle z obu stron, droga gwałtownie się zwęziła, a jej powierzchnia zaczęła się składać z samych wielkich dziur, w których były mniejsze dziury, a w tych jeszcze dziury całkiem nieduże.

Majańska droga
Majańska droga

Rozsądna prędkość zmniejszyła się natychmiast do jakichś 5km/h, choć kierowca rajdowiec-ryzykant momentami szalał prawie 10km/h, a ze dwa razy zbliżył się do 15. Jednak sam sobie mało głowy nie rozbił o dach, więc natychmiast odpuszczał. Pani Justynka oznajmiła, że przejazd tą drogą nazywany jest majańskim masażem. Dowód na to, że atrakcyjna nazwa potrafi przyćmić istotę produktu :). Czas nagle zwolnił, a pozostałe kilka kilometrów wyciągnęło się w lot na Księżyc. Na szczęście pani Justyna opowiadała nadal, odwracając naszą uwagę od wybojów i chyba dzięki temu dotrwaliśmy do końca. Powiem szczerze: nie czułem się jak po masażu, tylko jakby mi kto skopał tyłek… Ale mniejsza o szczegóły. Celem naszej drogi była mała mieścina Punta Allen na końcu blisko 40-kilometrowego cypla, po którym właśnie przejechaliśmy. Zresztą innej drogi do mieściny nie ma. Zapytałem, co się dzieje, jak ktoś na przykład ciężko zachoruje w Punta Allen i potrzebna szybka pomoc lekarska? Ano nic się nie dzieje – ma niefart i tyle. Karetka może dojechać tylko na początek „drogi Majów”. Ewentualnie szybszy będzie transport chorego łodzią, jeśli pogoda pozwala, a chory przeżyje. Drogi nie można naprawić, bo wymagałoby to użycia cięższego sprzętu, a takowy nie może wjechać na teren ścisłego rezerwatu. O wylaniu asfaltu już nawet mowy nie ma. Spotkaliśmy jednak w drodze powrotnej ekipę naprawczą: dwóch małych ludzików z łopatą i taczką. Równie dobrze mogliby kopać studnię łyżeczką do herbaty.

Rezerwat Biosfery Sian Ka'an
Rezerwat Biosfery Sian Ka’an

Punta Allen to faktycznie maleńka mieścina, zapomniana przez ludzi, a nawet przez turystów. Byliśmy tam chyba w tym momencie jedyną grupą zwiedzających i to niezbyt liczną. A to błąd, bo miejsce jest urocze, nieskomercjalizowane, otoczone piękną, dziką przyrodą i turkusowymi wodami Morza Karaibskiego. Pobyt w rezerwacie zaczęliśmy od rejsu łodzią wokół cypla i polowania na delfiny. Polowaliśmy kamerami i aparatami fotograficznymi. Delfiny były umiarkowanie nastawione na współpracę. Jako, że są to zwierzaki dziko żyjące na wolności (a nie wytresowane w delfinarium), to umowa z nimi nie obejmowała efektownych salt w powietrzu, akrobacji zespołowych, ani jedzenia rybek turystom z ręki. Po prostu pływały sobie po wodach laguny i czasem pokazały na powierzchni mordkę, czasem tylko płetwę grzbietową, a na ogół nic nie pokazywały. I tak szacunek dla kierowcy łodzi, że wiedział, gdzie ich szukać. Po zabawie w ciuciubabkę z delfinami wewnątrz laguny, opłynęliśmy cały cypel, na którym znajduje się Punta Allen i od strony otwartego morza zaczęliśmy dużo trudniejszą zabawę w chowanego z żółwiami. Wolno żyjące żółwie morskie są jedną większych atrakcji Jukatanu. Jednak właśnie z powodu swojej popularności nie mają lekkiego życia, mimo objęcia ścisłą ochroną i naprawdę wysokich kar za jej naruszanie. O ile sporą płetwę grzbietową delfina można dostrzec ze znacznej odległości, to ryjek żółwia wychylony na sekundę w celu nabrania oddechu jest właściwie w ogóle niedostrzegalny. Nasz sternik musiał się naprawdę nakombinować, żeby odszukać w wodzie choćby jednego gada. Żółwie w ogóle nie współpracowały. Życie upływa im na skubaniu trawy morskiej, którą to odpowiedzialną czynność przerywają sobie średnio raz na cztery minuty w celu zaczerpnięcia oddechu na powierzchni. Jak się zdenerwują to częściej, jak są zrelaksowane to i godzinę wytrzymają na jednym wdechu. Te których szukaliśmy były zdecydowanie zrelaksowane. Pomału traciliśmy już nadzieję. Padła propozycja, żeby je z lekka zestresować, ale nie było nawet wiadomo, gdzie dranie są, a stresując na oślep moglibyśmy niechcący zestresować strażników rezerwatu, co by nam na zdrowie nie wyszło. Ostatecznie jeden płetwiasty, pewnie zniecierpliwiony hałasem silnika nad głową, zdecydował się nam zaprezentować, żebyśmy się wreszcie odczepili i popłynęli gdzieś w cholerę od jego koryta. Kilka błyskawicznych zdjęć i żółto-brązowa skorupa z powrotem zniknęła pod wodą. Jednak się udało. A satysfakcja nieporównanie większa, niż z super-wypasionych zdjęć, ale zrobionych przez szybę w oceanarium…

Żółw morski
Żółw morski

Po tych wyczerpujących emocjach przyszedł czas na aktywne zwiedzanie rafy koralowej. Dostaliśmy maski i płetwy, a pani Justynka zdecydowanymi, wprawnymi ruchami wywaliła wszystkich za burtę. Ze szczególnym uwzględnieniem bojących i niezdecydowanych. Widać, że nie robiła tego pierwszy raz. Jednak plus dla niej, bo po pierwsze: wszyscy mogli podziwiać morskie życie, a po drugie, kiedy za ostatnim nieszczęśnikiem zamknęły się fale, to sama też skoczyła do wody za nami i pilnowała, żeby jej się podopieczni nie rozpłynęli po okolicy. Co widziałem, to nagrałem podwodną kamerą i każdy może zobaczyć. Rafy Morza Czerwonego są chyba bardziej efektowne, ale tutaj też było fajnie. Snorkelingowaliśmy sobie blisko godzinę, woda cieplutka, ale fale były całkiem spore, co widać nawet na podwodnym filmie.

Na koniec zacząłem wręcz odczuwać lekkie objawy choroby morskiej od przewalania się po wodnych grzbietach i dolinach. Czas na relaks i odpoczynek. Widać do tego samego wniosku doszedł zarząd naszej łódki, bo popłynęliśmy w okolice dzikiej plaży i zakotwiczyliśmy na przepięknej, turkusowej wodzie o głębokości może jednego metra. Można było wysiąść, pospacerować sobie po dnie, zrobić fotki i podziwiać złotą plażę obramowaną bujną, tropikalną zielenią. Bywałem już w życiu w brzydszych miejscach…

Turkusowa laguna
Turkusowa laguna

Krajobrazy były prawdziwą duchową ucztą, ale po wielu godzinach w samochodzie, na wodzie i w wodzie zaczęliśmy się pomału domagać także uczty czysto fizycznej. Widać, że ktoś to przewidział, bo łódka popłynęła z powrotem w stronę mieściny Punta Allen, gdzie czekał na nas całkiem miły lunch w barze na plaży. Po lunchu i opłukaniu się z morskiej wody przyszedł jeszcze czas na spacer po wiosce. Skromne chatki, kilka niewielkich budynków publicznych i oczywiście kościółek. Kwestia wiary na tych terenach jest dosyć specyficzna. Rdzenna ludność czyli Majowie i pozostałe plemiona indiańskie miały swój bardzo rozbudowany system wierzeń, bogów, szamanów, obrzędów, także ofiar i czego tam jeszcze. Na to wszystko najechali Hiszpanie, a nie były to czasy swobód obywatelskich, wolności wiary i wyznania i temu podobnych liberalnych bzdur. Jak wiadomo, zamorscy goście twardą, zbrojną ręką radykalnie zaprowadzili katolicyzm. Każdy miał oczywiście wybór: mógł się nawrócić na jedyny słuszny światopogląd lub skoczyć ze skały, żeby oszczędzić roboty siepaczom kardynałów. Mimo dosyć jasno sformułowanych zasad (patrz wyżej), chrystianizowanie miejscowych szło opornie. Jak to zwykle zresztą: diabli wiedzą czyi bogowie są mocniejsi, i których bardziej trzeba się bać. Na wszelki wypadek, bezpiecznie jest jednym i drugim coś zanieść na ołtarzyk, żeby w razie czego mieć tyłek obity blachą z dwóch stron. Zapewne taką przezorną ścieżką usiłowali podążać Indianie, co nie było w smak hierarchom. W końcu jednak ktoś roztropny doszedł do wniosku, że zamiast wyrzynać całe wioski niepokornych ku przestrodze, lepiej będzie umiejętnie nałożyć nowy kult na stary i załatwić sprawę bezkonfliktowo i polubownie. Zresztą metoda była przećwiczona już wieki wcześniej przy nawracaniu pogaństwa w Europie. Całkiem zgrabnie im to wyszło, skutek jest jednak taki, że prym w Ameryce Łacińskiej wiedzie kult maryjny, a postać Jezusa pozostaje trochę na uboczu. Indianie mieli zakodowany w genach najwyższy szacunek dla kobiety-matki, więc prościej było pójść taką drogą. A wracając z tych dywagacji do kościółka w Punta Allen: obiekt wielkości dużego pokoju, jednoizbowy, stojący praktycznie na plaży (odsyłam do zdjęć: 2015-03-02 godz. 15:05). W miejscu ołtarza i zakończeń „naw bocznych” duże okna, za którymi jak na dłoni widać plażę, turkusowe morze i palmy. Chyba nawet gdybym był fanatykiem religijnym, to miałbym wielkie problemy, żeby w takim miejscu skupić myśli na życiu wiecznym itp. Przecież raj widać za oknem i żeby się tam dostać wystarczy zrobić parę kroków, zamiast przeżywać całego życia w ubóstwie, modlitwie i pokorze… Nie mam pojęcia, jak Konkwistadorzy ogarnęli takie zagadnienia…

Kościółek w Punta Allen
Kościółek w Punta Allen

Pozostało nam już tylko w odwrotnej kolejności przebyć etapy majańskiej drogi z dziczy z powrotem do cywilizacji. Ja wiem, czy ta dzicz taka dzika i zła? Ludzie żyją pomału, robią i posiadają, to co jest do życia faktycznie potrzebne, nie gonią na zabój za kolejnymi, ambitnymi, wymyślonymi, wirtualnymi celami i planami. W zgodzie z naturą. Nie mają fejsa ani neta, ale mają pogodny nastrój od rana. Cóż, wszystko ma lepsze i gorsze strony…

Część 2 – Tulum, Akumal i Chichen Itza

Kolejny dzień odpoczynku w hotelu minął szybko i następnego poranka o 5:00 stawiliśmy się w recepcji gotowi na nową przygodę. Głównym celem tej wycieczki było stanowisko archeologiczne w Tulum. W pobliżu obecnej miejscowości Tulum, nad brzegiem Morza Karaibskiego wznosi się wysoki wapienny klif, z którego rozciąga się piękny i rozległy widok ma morze i wschody słońca nad wodą. Widok musiał wpaść w oko już komuś dawno temu, bo Majowie wybudowali na klifie osadę, którą nazywali Zama. Miejsce było bardzo dobre, bo poza walorami estetycznymi, miało wielkie zalety praktyczne. Od strony morza dostępu strzeże rafa, której ostre, podwodne krawędzie rozedrą dno każdej jednostki pływającej a potem sam klif. W rafie w jednym tylko miejscu Majowie wyrąbali przerwę, żeby zapewnić dostęp do portu i tym samym uczynić z osady ośrodek handlowy. Aby zapewnić sobie ochronę od strony lądu otoczyli całe miejsce kamiennym murem na bazie prostokąta, którego jednym bokiem był klif, a pozostałe trzy stanowił wysoki mur obronny o łącznej długości blisko 800m. Oczywiście przestrzeń na klifie wewnątrz muru obronnego była zarezerwowana dla elity. Teren starannie zagospodarowano, powstały tam okazałe kamienne domostwa, pałacyk, świątynie różnych bóstw itd. Całe towarzycho, które w pocie czoła to wszystko wybudowało i potem tyrało na utrzymanie zamieszkującej śmietanki, mieszkało oczywiście poza murami, w dżungli lub na jej skraju, w palmowych szałasach. Trzymane w szachu przez gniewnych bogów, gotowych pokarać każdego, kto podpadnie głównemu kapłanowi. Brzmi znajomo? Faktycznie niekoniecznie wiele się od tamtych czasów gdzieniegdzie zmieniło.

Świątynia Wiatru
Świątynia Wiatru

Pani pilotka (tym razem pani Paulina) zrobiła nam wprowadzenie teoretyczne na początku wycieczki, żebyśmy mniej-więcej wiedzieli co oglądamy i następnie rozsądnie dała nam czas wolny na zwiedzanie osady, żeby każdy mógł poświęcić więcej czasu na to, co bardziej go interesuje. Oczywiście zwiedzaliśmy jedynie część wewnątrz murów obronnych, bo z części poza murami liść na liściu nie został… Nawet z tego, co zostało do naszych czasów widać, że były tam okazałe budowle. Wybudowanie samego muru obronnego ze średniej wielkości kamieni, o wysokości i grubości 5m i długości ponad 700m to kosmiczne zadanie. A wszystko gołymi rączkami. Owszem było do dyspozycji tulu niewolników, ilu wrogów udało się żywcem złapać, ale przecież to też nie były roboty. Poza tym trzeba było ich karmić. Choć przeważa teoria, że taniej było łapać nowych, niż porządnie karmić starych… Jednak to fart, że człowiek nie urodził się w złym miejscu i złym czasie. Nasze problemy trochę bledną przy losie tysięcy niewolników, którzy dygali głazy od rana aż do szybkiej śmierci z głodu. W Tulum można nacieszyć oczy (i obiektyw) zarówno całkiem nieźle zachowanymi budowlami Majów zgromadzonymi na niezbyt wielkim obszarze, jak i pięknym krajobrazem klifu nad błękitnymi wodami i malowniczej świątyni wiatru stojącej na samej krawędzi. Niestety cały obszar roi się od turystów wszelkiej maści i kształtu. To już nie odludna mieścina na końcu niedostępnego cypla, to turystyczne mrowisko…

Strefa archeologiczna Tulum
Strefa archeologiczna Tulum

Po zwiedzeniu strefy archeologicznej Tulum, mieliśmy w planie jeszcze dużo bardziej relaksującą część dnia: nurkowanie z żółwiami w Akumal. Akumal to niewielkie miasteczko podzielone na dwie części szeroką, dwupasmową drogą stanową nr 307. W głębi lądu, w kilku kwartałach niezbyt okazałych budynków mieszkają miejscowi – czyli obsługa ruchu turystycznego. Od strony morza – ośrodek hotelowy i sportów wodnych wokół sporej, malowniczej zatoki. Naszło mnie tu pewne skojarzenie, do dopiero co zwiedzonej osady Majów. Naprawdę zupełnie nic się nie zmieniło od tamtego czasu? Ano chyba nic. Zamożni wałkonią się nad morzem, niezamożni kłębią się w dżungli i tyrają na wszystkich. Trzeba mieć farta, żeby się urodzić po właściwej stronie drogi… Ponieważ znowu mieliśmy pływać z maskami, rurkami i płetwami, to światłe kierownictwo przejęła od razu pani Justynka, która ku naszej radości powitała nas w Akumal. Jako, że było nas więcej, to pani Justynie towarzyszył jeszcze drugi instruktor – rodowity Włoch, który widać też pobłądził do Meksyku. Tym razem przeszliśmy ostre szkolenie, bo mieliśmy pływać w bardzo płytkiej wodzie zatoki (może trochę głębiej niż do pasa), a absolutnie nie wolno nawet dotknąć dna. Dno zatoki porośnięte jest cherlawą trawką morską i to powoduje, że pasą się na nim znane nam już żółwie. Choć też żyją na wolności, to dużo łatwiej spotkać je i odszukać na płytkiej wodzie zatoki, niż na otwartym morzu, jak w rezerwacie Sian Ka’an. Tak więc tutejsze żółwie były jednak związane umową: miały być i już. Pani Justyna wspomniała jeszcze, że jak będziemy mieli duże szczęście, to jest szansa na ekstra-premię – można czasem spotkać płaszczkę. Nie byłem do końca pewny, czy mam ochotę na tę premię, bo przed oczami stanął mi słynny Crocodile Hunter (Steve Irwin) – znany z Animal Planet i Discovery australijski podróżnik. Gość był obrońcą przyrody, odkrywcą nowego gatunku żółwia :), przyrodnikiem i doświadczonym nurkiem, a mimo to płaszczka uśmierciła go jednym ukłuciem kolca ogonowego. Przed obiektywem kamery, w obecności ekipy telewizyjnej. W sumie bez premii też można się obejść, nie?

Żółw z rybkami
Żółw z rybkami

Nie miałem za wiele czasu na te rozmyślania, bo jak już wspomniałem, pani Justynka nie tolerowała ciapowatych turystów. Energicznie pogoniła nas po plaży i chwilę potem już unosiliśmy się na wodzie. Oczywiście obowiązkowo w kapokach, żeby mieć pewność, że nie podepczemy żółwiom obiadu. Grupa podzieliła się na bardziej doświadczonych, którzy popłynęli z makaroniarzem i patałachów (to my), którymi litościwie zaopiekowała się pani Justyna. Tym razem rzeczywiście nie trzeba było długo szukać. Nie ma to, jak micha podstawiona pod nos – na podwodnej łące co kilkadziesiąt metrów urzędował skorupiasty. Ponownie udokumentowałem wszystko podwodną kamerą – odsyłam do filmu, bo nie ma sensu opisywać tego, co można zobaczyć. Przez pół godziny udało nam się spotkać sporo żółwi i już zbieraliśmy się w stronę brzegu, kiedy coś mnie podkusiło i zacząłem dopytywać panią Justynkę o płaszczki. Miał być taki żart, ale pani Justyna się na nim nie poznała, bo nie minęło pół minuty, kiedy zaczęła mi dawać energiczne znaki, żebym do niej podpłynął. Słowo ciałem się stało: we wskazanym miejscu na dnie leżała lekko zagrzebana w piachu duża płaszczka. Zapomniawszy o swoich obawach podpłynąłem blisko i zacząłem filmować, bo kto mi potem uwierzy? Chyba za bardzo się rozentuzjazmowałem i wymachiwałem końcówkami w wodzie, bo płaszczka ewidentnie zaniepokojona, że ktoś jej odwala pajacyka nad głową, oderwała się od dna i ruszyła przed siebie. Jak na złość prosto w moją stronę. Ostatecznie przepłynęła tuż pode mną ciągnąc za sobą długi ogon. Powiem szczerze: choć patrzyłem z odległości kilkudziesięciu centymetrów nie dostrzegłem żadnego śmiercionośnego kolca i na filmie też nic takiego nie widać. Albo ktoś w obawie o życie turystów skrócił jej ogon, albo zwyczajnie nie wszystkie płaszczki to zabójcy :). Zresztą na całym świecie jest jak do tej pory tylko 17 udokumentowanych przypadków ukatrupienia człowieka przez płaszczkę. Ta była pokojowo nastawiona, choć jest to zwierzę o tak odmiennym wyglądzie, że nie da się o nim powiedzieć, że miłe czy sympatyczne. Nawet, jak akurat nie morduje nikogo kolcem, to wygląda jak przybysz z obcej planety. Przygoda z płaszczką zakończyła naszą wycieczkę. Powrót do hotelu nie obfitował w wydarzenia, które warto opisywać.

Terminator
Terminator

Część 3 – Chichen Itza

Przed kolejnymi dwoma wycieczkami mieliśmy akurat cały wolny weekend, więc wypoczywaliśmy ze wszystkich sił, żeby jak najwięcej zdążyć naodpoczywać. Wybraliśmy się na dłuższe spacery po plaży, a poza tym kąpiele w morzu, wylegiwanie na leżaczku pod palmą lub parasolem. Sielanka. Co dobre, to trwa krótko i za kilka dni znowu o bladym świcie czekaliśmy na wyjazd do najsłynniejszego (obecnie) miasta Majów na Jukatanie – Chichen Itza. Ta wycieczka nie ma problemów z frekwencją, więc kameralna atmosfera się skończyła – wielki autokar pełen ludzi. Pani przewodnik, której imienia nawet nie dosłyszeliśmy, bo siedziała koło kierowcy, a my daleko z tyłu. Do Chichen był spory kawałek drogi, takie okazje przewodnicy wykorzystują na opowiedzenie turystom ciekawych historii o miejscu, do którego się jedzie albo ogólnie o kraju, regionie, ludziach i historii. Zaczęło się w miarę interesująco o historii Meksyku, ale stopniowo w miarę upływu czasu do opowiadania pani przewodnik zaczęły się wkradać dziwne nuty. Kilka początkowych jakoś zignorowałem, ale po chwili baczniej nastawiłem ucha. To nie było standardowe opowiadanie o historii kraju. Zaczęliśmy dowiadywać się, że tak naprawdę cały Meksyk jest zależny od USA (co w pewnym sensie jest prawdą w odniesieniu do wielu krajów), ale pani określała tą zależność niemal, jak okupację. Chwilę potem zrobiło się jeszcze dramatyczniej: nikt nie może zostać prezydentem Meksyku bez zgody Białego Domu, a ci którzy próbowali lub próbują się wyłamać spod kurateli USA, giną natychmiast nagłą śmiercią w dziwnych okolicznościach. CIA jest wszędzie i wszystko kontroluje. Zaniepokojony zajrzałem pod fotel – nie było agenta albo miał włączony system niewidzialności. Pani opowiadała dalej na tę nutę i coraz dramatyczniej, więc przełączyłem się na głos wewnętrzny. Hola, hola, droga pani – świat jest pełen teorii spiskowych, ale autokar pełen turystów na wakacjach, to raczej nie jest miejsce żeby leczyć swoją psychozę kosztem innych. Może jakbym siedział gdzieś z przodu, to podjąłbym dyskusję, ale siedziałem na tylnym kole, a wydzieranie się przez cały autokar, to był jeszcze gorszy pomysł od tego strumienia insynuacji, który sączył się z mikrofonu. Zresztą dowiedzieliśmy się potem, że pasażerowie z przodu podjęli temat, ale pani nie była nastawiona ani na ich słuchanie, ani na odpowiadanie na pytania czy to dotyczące jej wynurzeń, czy nawet Meksyku lub Majów. Miała swoje do powiedzenia i nie dała sobie w tym przeszkodzić. Szczerze mówiąc pierwszy raz spotkałem się z taką sytuacją.

Dotarliśmy w końcu do słynnego miasta Majów i pani trochę się odnalazła – musiała załatwić bilety i inne sprawy formalne, co przywróciło ją nieco do świata rzeczywistego. Wolnym krokiem, liczną grupą udaliśmy się w stronę znanej z milionów zdjęć piramidy schodkowej wybudowanej ku czci boga Kukulcana (zielonego pierzastego węża). Hiszpańscy konkwistadorzy nadali jej nazwę El Castillo. Jednak droga do samych zabytków usłana różami nie była, była raczej usłana straganami, handlarzami, pamiątkami i wszelkiej maści niepotrzebnymi rzeczami, które mają w domu przypominać wakacje i gromadzić kurz. Tutaj pani zaserwowała nam szybką historię, jak to przyjechali chińscy biznesmeni z walizkami pieniędzy do skorumpowania miejscowych władz i potajemnego przejęcia całego przemysłu produkcji pamiątek od biednych meksykańskich rzemieślników. Ale Meksyk jako jedyny kraj na świecie się nie dał i biedni potomkowie rdzennych Indian nadal sami ręcznie wytwarzają całe to rękodzieło, dzięki czemu mogą utrzymać swoje rodziny. Bardzo pięknie i chwalebnie – tak w zasadzie powinno być. Niestety szybkie sprawdzenie etykietek pod przynajmniej niektórymi z wystawionych na straganach przedmiotów dowodziło, że część chińskich walizek pieniędzy jednak zmieniła właściciela i co najmniej niektóre z wystawionych przedmiotów nie są wytwarzane przez dumnych potomków Majów, tylko przez nie mniej dumnych potomków mieszkańców wielkiego, azjatyckiego cesarstwa. Globalizacja nikogo nie omija.

Pamiątki podejrzanego pochodzenia
Pamiątki podejrzanego pochodzenia

Ale to był tylko incydent i po chwili pani opowiadała już o Majach, Aztekach, Toltekach, Olmekach i generalnie o tym, o czym  chcieliśmy się coś dowiedzieć. Wprawdzie nawet tutaj pobrzmiewały miejscami echa wielkich, dziejowych spisków sprzed setek lat, ale to już drobnostka. Oczywiście po dotarciu do samego miasta Majów w pierwszej kolejności rzuca się w oczy piramida Kukulcana, ale rozejrzawszy się wokół widać mnóstwo innych budowli w tym świątynię wojowników z tysiącem kolumn i ogromne boisko do gry w pelotę wcale nie mniej okazałe. Wokół tej gry narosło mnóstwo legend krążących wokół założenia, że przegrani po prostu tracili głowy w sposób dosłowny, więc tak naprawdę wszyscy grali o życie. Pomyślałem, że przy takich zasadach w polskiej ekstraklasie nie zebrałoby się chętnych nawet na jeden zespół żeby mógł sobie kopać piłkę o ścianę. Ale to dygresja. Co najbardziej zadziwiające, gra na wielkim „stadionie” nie odbywała się przed tłumem kibiców, a jedynie przed najważniejszymi władcami i kapłanami. Impreza zamknięta. Pani oprowadziła nas przez boisko do peloty, do świętej cenoty (o cenotach będzie później) i z powrotem w okolice piramidy. Przedstawiła kilka różnych, sprzecznych teorii dotyczących samej peloty, jak i ogólnego obrazu cywilizacji Majów i ich stosunków z innymi plemionami Jukatanu i Ameryki Południowej. Właściwie nie dowiedzieliśmy się nic konkretnego i pewnego. Jednak tutaj w żadnym wypadku nie można winić pani przewodniczki. Trzeba uczciwie przyznać, że po prostu nie jesteśmy w posiadaniu takiej wiedzy. Indianie nie pozostawiali po sobie wielu źródeł pisanych, a te które pozostawili bardzo skrupulatnie i bezpowrotnie zniszczyli Hiszpanie, bo były „ciemne i zabobonne” a przede wszystkim stały w sprzeczności z jedyną prawdziwą wiarą. Siłą rzeczy ciśnie się porównanie do współczesnych Talibów niszczących bezcenne zabytki minionych epok w imię przekonań religijnych. W każdym razie źródeł zostało tyle, co nic, a i z odczytem istniejących mamy wielkie problemy lingwistyczne. Zwyczajnie nie wiemy, jak było naprawdę. Moje osobiste odczucie jest takie, że zdesperowani historycy znalazłszy kawałek jakiejś skorupy, zaczynają na jej podstawie snuć wielkie, rozbudowane teorie o minionych kulturach, zwyczajach wymarłych ludów, kolejności i przebiegu zdarzeń historycznych itd. Szczerze mówiąc podobne odczucie miałem na przykład w Egipcie. Podejrzewam, że gdyby kiedyś zaistniała możliwość zajrzenia w naszą przeszłość i zweryfikowana całej współczesnej wiedzy historycznej na temat minionych czasów, to większość historyków poszłaby sobie poszukać uczciwej pracy np. jako szewcy lub kelnerzy, a ci co bardziej ambitni strzeliliby sobie w łeb. Patrzę na to z pozycji zdrowego rozsądku i mój osąd nie jest zmącony przynależnością do środowiska. I patrząc w ten sposób widzę, że z 80% „wiedzy” historycznej to domysły w tym pewnie grubo ponad połowa kompletnie nietrafne, więc – pospolite bzdury. W tej sytuacji wolę robić zdjęcia tego, co zostało niż słuchać tego, co ktoś o tym powymyślał.

Piramida Kukulcan (El Castillo)
Piramida Kukulcan (El Castillo)

Mając trochę wolnego czasu zaczęliśmy obchodzić piramidę dookoła oglądając po drodze różne inne budowle. Sama piramida nie jest ani wielka ani specjalnie imponująca, liczy sobie zaledwie 24m wysokości plus 6-metrowa świątynia na szczycie. Razem 30m, co w porównaniu z taką piramidą Cheopsa (147m) wypada po prostu blado. Trzeba zwrócić uwagę, że porównujemy tu wymiary liniowe, bo jeśli chodzi o ilość (objętość i masę) materiału użytego do budowy, to tego z wielkiej piramidy w Gizie wystarczyłoby na ok. 200 (!!!) piramid Kukulcana. Od razu widać, kto miał więcej niewolników… Jednak liczby zawarte w wymiarach i proporcjach piramidy świadczą o bardzo obszernej i głębokiej wiedzy matematycznej i astronomicznej budowniczych. I to akurat nie podlega żadnym spekulacjom. Od strony z której przyszliśmy, piramida wygląda na doskonale zachowaną. Właściwie nietkniętą zębem czasu. Jednak obchodząc ją dookoła szybko przekonaliśmy się, że to skutek prac rekonstrukcyjnych. Cały narożnik południowy piramidy pozostał w stanie oryginalnym i widać, w jak znacznym stopniu została zniszczona. Do niedawna można było wchodzić na górę (od tej odrestaurowanej strony). Jednak po wypadku, w którym amerykańska turystka dosłownie stoczyła się z góry (istotnie jest stromo), czego niestety nie przeżyła, teren został ogrodzony. Wykorzystaliśmy wolny czas na obejrzenie i sfotografowanie wielu budowli rozrzuconych wokół centralnej piramidy. Kiedy czas się skończył wróciliśmy do autokaru, ale przed powrotem do hotelu czekała nas jeszcze jedna atrakcja.

Cały Jukatan to w istocie wypiętrzona część dna morskiego. Dosyć prawdopodobna teoria (udokumentowana znacznie lepiej, niż historyczne domysły) mówi, że cała Zatoka Meksykańska to krater po uderzeniu w Ziemię gigantycznej asteroidy (tej samej, która odesłała w niebyt wielkie dinozaury). Jako część wypiętrzonego dna morskiego, Jukatan jest w istocie wielkim kawałem wapienia. Jest to materiał o odczynie zasadowym i stykając się z kwaśną wodą deszczową ulega szybkiej erozji i daje się drążyć jak masło. Z tego powodu na Jukatanie niemal nie ma żadnych rzek, ani zbiorników wodnych. Nie ma na powierzchni. Cały system wodny jest ukryty pod ziemią w wydrążonych tysiącach kilometrów podziemnych rzek, grot, jezior, jaskiń, tuneli i co tam jeszcze da się wydłubać w miękkiej skale. Nie ma szans, żeby kiedykolwiek zbadać podziemny labirynt przenikający całe wnętrze wielkiego półwyspu. Grotołazi, nurkowie i speleolodzy i tak mają tam raj. Z drugiej strony eksploracja tych miejsc jest ekstremalnie niebezpieczna. Zabawa jedynie dla dużych chłopców z wielkim doświadczeniem nie pozwalających sobie na jedną błędną lub niepewną decyzję. Ci, którzy dadzą ponieść się emocjom, zabraknie im rozwagi lub wiedzy i chcą zajrzeć w o jedną jaskinię za daleko, nie wychodzą nigdy. Jest oczywiście mnóstwo miejsc, gdzie ten podziemny świat łączy się powierzchnią ziemi. Groty, które były blisko powierzchni i ich sklepienie się zawaliło otwierając je na świat, tunele wydrążone przez wodę prowadzące w głąb podziemnego świata itd. Te miejsca bywają czasem stosunkowo łatwo dostępne z powierzchni. Takie właśnie podziemne jeziora będące w istocie naturalnymi studniami krasowymi Majowie nazywali „Cenote”. Mogą być zamknięte, półotwarte lub otwarte. Do zamkniętych prowadzi tylko jakiś podziemny korytarz i w ogóle nie widać z nich otwartej przestrzeni, półotwarte mają w stropie mniejszą lub większą dziurę, otwarte w ogóle nie mają już stropu (zwalił się w całości). Dla Majów te cenoty były źródłami wody pitnej i miejscami odprawiania obrzędów w tym składania ofiar. Także z ludzi. Zwłoki na ogół nie zatruwają cenoty, gdyż woda w niej nie stoi – jest w ciągłym ruchu. Skądś napływa i jakimś innym podziemnym korytarzem odpływa. Amerykańscy naukowcy usiłowali raz odpompować wodę właśnie ze świętej cenoty (Cenote Sagrado) w Chichen Itza. Wiadomo, że na jej dnie znajduje się ogromna ilość artefaktów wrzucanych tam na przestrzeni wieków przez mieszkańców miasta. Nie da się ich wydobyć przy pomocy nurków, gdyż akurat w tej cenocie woda jest absolutnie nieprzejrzysta. Tuż pod powierzchnią jest już całkiem ciemno, a nawet jak masz reflektor, to woda jest tak mętna (zielona), że nie widać końca własnego nosa. Nurkowie wydobyli trochę eksponatów działając kompletnie na ślepo, ale bardziej metodycznej eksploracji przeprowadzić się nie da. Z tego powodu próbowano wypompować czasowo wodę, jednak jej napływ z nieznanych podziemnych ciągów wodnych był tak szybki, że wielkie, profesjonalne pompy spalinowe nie dawały rady obniżyć lustra wody.

Z wymienionych powyżej powodów próba relaksującej kąpieli w tej akurat cenocie nie jest dobrym pomysłem. Jednak na Jukatanie jest kilkanaście tysięcy różnych cenot i w większości woda jest przejrzysta, jak kryształ. Tym razem pojechaliśmy do bardzo dużej, półotwartej cenoty dobrze przygotowanej do kąpieli dla turystów. Łagodne zejście specjalnie wydrążonym korytarzem, betonowe, szerokie nabrzeże wewnątrz jaskini obiegające dookoła połowę jej obwodu, pomosty ułatwiające zejście do wody… Pełna komercja niestety. Jednak nie było co wybrzydzać, przecież trzeba wykorzystać okazję. Po całym dniu chodzenia po kamiennym, rozpalonym słońcem mieście Majów, pierwszy kontakt z podziemnym jeziorem sprawiał wrażenie kąpieli w przeręblu. Jednak realnie woda ma ponad 20C i nieco przywyknąwszy z prawdziwą przyjemnością można się było w niej zanurzyć. To była naprawdę duża i głęboka studnia krasowa, wypełniona zieloną ale przezroczystą wodą gdzieś do połowy wysokości. Wysoko nad naszymi głowami był spory otwór w częściowo zapadniętym sklepieniu. Przez niego widać było błękitne niebo, ale też ciągle lała się stamtąd woda z jakiegoś strumyka, tworząc kilkunastometrowy wodospad. Smuga ostrych promieni słonecznych wpadająca przez otwór w sklepieniu, sięgała przez wodę do samego dna cenoty, dobrych dziesięć metrów pod powierzchnią. Udało mi się to uchwycić na filmie. Ze sklepienia zwieszały się także długie niczym liny korzenie drzew próbujące sięgnąć wody. Do tematu roślinek jeszcze powrócę. Generalnie całość sprawiała trochę niesamowite wrażenie, a kąpiel była bardzo przyjemna, odświeżająca i relaksująca. Niestety, co dobre musi się skończyć i pora była wracać.

Cenota Hubiku
Cenota Hubiku

Do autokaru z naszą panią przewodnik wracałem pełen obaw, jednak początkowo było ok. Pani opowiedziała trochę o sobie, dowiedzieliśmy się, że do Meksyku przyjechała kilkanaście lat temu na wymianę studencką i jakoś tak się złożyło, że już została. Zresztą w jej narracji podział był jednoznaczny: „my Meksykanie” i „wy turyści”. Opowiedziała jeszcze trochę ciekawych rzeczy o najważniejszych odkryciach archeologicznych w Meksyku i puściła nam nawet w autokarze film dokumentalny, niestety po hiszpańsku, co trochę podważyło sens przedsięwzięcia. Pewnie uznała, że jak przyjechałeś do Meksyku, to powinieneś znać hiszpański. Niby logiczne. Niestety trochę potem złe duchy wróciły. Wprawdzie nie wróciła już do amerykańskich intryg i knowań, ale przeszła na globalne koncerny, które celowo ukrywają przed światem wynalazki mogące zapewnić całej ludzkości wieczny dobrobyt i dozgonną szczęśliwość. Było też o rozrzuconych po całym świecie kryształowych czaszkach, które zebrane razem w jednym miejscu zapewniłyby ludzkości przeniesienie się na wyższy poziom wiedzy, świadomości i w ogóle osiągnięcie nieosiągalnego. Niestety pani nie opowiadała tego, jako legendy, tylko jako fakty… Ostatecznie wysiadając z autokaru miałem wrażenie, że odbyłem dwie wycieczki. Jedną do Chichen Itza, drugą po mrocznym świecie wyobraźni pani przewodnik…

Część 4 – Coba i Valladolid

Znowu jeden dzień odpoczynku w hotelu i ostatnia już wycieczka. Tym razem mieliśmy odwiedzić miasteczko Valladolid mające pokazać nam współczesne życie potomków Indian na terenie Jukatanu. Potem ruiny kolejnego miasta Majów: Coba. Jednak bardzo różne od Chichen Itza. Ten kto twierdzi, że jeśli widziałeś jedno z miast Majów, to tak, jakbyś widział je wszystkie, jest w dużym błędzie. I na koniec znowu cenota, ale znowu zupełnie odmienna od poprzedniej. W końcu będąc na Jukatanie chodzisz śladami Majów i oglądasz twory geologiczne charakterystyczne jedynie dla tego miejsca. Tradycyjny wyjazd z hotelu o nieludzkiej godzinie i niestety obawa, kogo tym razem bogowie Majów ześlą nam, jako przewodnika. W mroku przedświtu pod hotel podjechał mały busik, z którego wysiadła… pani Justynka! Kamień z serca! Przywitaliśmy się, jak starzy znajomi, co pół życia przeżyli na jednej ulicy. Już wiedzieliśmy, ze będzie fajnie. Busik zebrał jeszcze kilka osób z różnych hoteli na wybrzeżu i ruszyliśmy w drogę w głąb lądu w kierunku Valladolid. Wyraziłem zdziwienie, że jest nas tak mało, ale pani Justyna powiedziała, że jest jeszcze cały, wielki i pełny autokar (pod kierownictwem pani Pauliny), a ponieważ nie wszyscy chętni się zmieścili, to biuro dołożyło jeszcze tego busika. A ona zobaczywszy na liście nasze nazwiska zdecydowała się dowodzić właśnie busikiem, bo sympatycznie się z nami gada. Z wzajemnością! Na początek poskarżyliśmy się delikatnie na panią przewodnik z Chichen i okazało się, że nie my jedni poczuliśmy ducha paranoi. Inne osoby też się skarżyły, że było… hmmm… dziwnie. Jednak pani Justyna nie miała żadnych informacji na temat tej dziwnej osoby. Sama za to nie zawiodła naszych oczekiwań i przez całą drogę i całą wycieczkę utrzymywała nieodmiennie wysoki poziom. Było wesoło, ciekawie i na temat, chociaż pani Justyna była w Meksyku od roku, a nie od kilkunastu lat. Zasugerowałem, żeby może za długo nie zostawała, bo jak się jej też tak porobi, to będzie lipa… Mniejsza o te drobne sprawy personalne. Busik zmierzał w stronę Valladolid – niewielkiego miasteczka w głębi lądu zamieszkanego głównie przez miejscowych i bez jakiejś konkretnej bazy turystycznej. Kto to właściwie są ci miejscowi? Okazuje się, że większość z nich to realni potomkowie Majów czystej krwi, nie skundleni jeszcze nawet do tej pory przez Hiszpanów ani inne nacje. Mówiąc krótko przybyszom zza wielkiej wody nie udało się wykończyć tego ludu ani mieczem, ani przywleczonymi chorobami. Kultura Majów zaczęła podupadać jeszcze przed przybyciem Europejczyków, jednak oni sami przetrwali i mają się dobrze. Zachowali także swój język. Wśród ponad 30 dialektów „Majańskiego” jedynie dwa uważa się za wymarłe, wszystkie pozostałe są w ciągłym, codziennym użyciu. Nadal żyją na ziemi swoich przodków, choć nie budują piramid i nie składają ofiar z ludzi (a w każdym razie się z tym nie afiszują).

Targ Donato Bates
Targ Donato Bates

W Valladolid na początek podjechaliśmy na targ. Ale taki prawdziwy targ, na którym sprzedają i kupują tylko mieszkańcy miasteczka i okoliczni rolnicy. Zero pamiątek, za to stosy owoców i warzyw, miody, oliwy, jakieś placki i przeróżne inne produkty spożywcze nie znane mi z nazwy, smaku ani przeznaczenia. Za to mające jedną cechę wspólną – od razu widać, że wszystko zostało istotnie wyprodukowane w gospodarstwach domowych z własnych produktów. Nic z fabryki. Część targu jest w sporej hali, część na zewnątrz w podcieniach dookoła budynku, a jeszcze kawałek pod wielkim drzewem po drugiej stronie ulicy. Nie bardzo mamy potrzebę coś kupować, ale z zainteresowaniem oglądamy produkty. O wtopieniu się w tłum nie ma mowy. Po pierwsze właściwie wszystkie miejscowe kobiety sprzedające na targu są ubrane w tradycyjny strój: prosta biała sukienka z kwiatowym haftem (jakoś im nie przeszkadza, że wszystkie wyglądają tak samo). Po drugie wystawaliśmy o wysokość głowy ponad wszystkimi wokół (także mężczyznami). Średni wzrost Majów wynosi ok. 150cm, a podobno w czasach ich świetności było jeszcze mniej. Złośliwi twierdzą, że kurduplom łatwiej się było przez zarośla przedzierać :). Z kolei biolodzy utrzymują, że pijąc wodę z cenot o wysokiej zawartości wapnia, szybko mineralizowały im się kości i dalej nie rośli. Co dziwne, tak niski wzrost nie dotyczył wcale wszystkich tutejszych plemion. Aztekowie, którzy żyli na otwartych przestrzeniach, byli wysocy i podobno na początku nawet wojen nie chcieli z Majami prowadzić, bo uważali ich za jakieś małpowate stwory wyłażące czasem z lasu. Dziwne. Tym bardziej, że przecież wszystkie ludy ameryki mają wspólnych przodków. Kontynent amerykański został przez naszą rasę zasiedlony najpóźniej ze wszystkich. Wyszliśmy z matki Afryki i rozleźliśmy się stamtąd po Europie, Azji, Oceanii i Australii, bo zwyczajnie wszędzie było blisko. Można było przejść suchą łapą, albo przepłynąć kawałek na byle czym. Z obydwoma Amerykami jest już znacznie gorzej – trawersata Atlantyku, to nie jest zadanie dla małpowatych z dzidami. Ale jesteśmy ekspansywnym gatunkiem, więc jak nie dało się w lewo, to poszliśmy w prawo – kiedy w chłodniejszych czasach zamarzła cieśnina Beringa, to nasi lekko kudłaci przodkowie przeleźli po lodzie na Alaskę i stamtąd stopniowo coraz dalej na południe. Wynikałoby z tego, że najpóźniej skolonizowaliśmy Ziemię Ognistą i przylądek Horn. Z powodu takiej właśnie drogi ekspansji, rdzenna ludność Ameryki (znaczy Indianie), ma większość genów pochodzących z Azji, co zresztą doskonale widać do dzisiaj. Niektórych z nich naprawdę nietrudno pomylić (szczególnie białym) na przykład z Koreańczykami. Ale oddaliłem się jakoś daleko od targu w Valladolid… Połaziwszy trochę, mimowolnie patrząc na wszystkich z góry, zdecydowaliśmy się jednak wesprzeć miejscowy handel i kupiliśmy trochę miodu z domowych pasiek. Podobno ma oryginalny smak, ale jeszcze leży nie spróbowany, więc nie mogę potwierdzić.

Z targu podjechaliśmy kawałek na centralny skwerek Valladolid. Kwadratowy placyk, sporo oryginalnej zieleni, fontanna, wokół trochę sklepów i oczywiście kościółek. Tam kościółek… katedra! Świętego Gerwazego, żeby być ścisłym. Jakakolwiek nie byłaby oficjalna nazwa, to obejrzawszy budowlę od zewnątrz i od środka stwierdziliśmy, że już słowo „kościółek” jest trochę na wyrost. Ale to według europejskich standardów. Bo na zdrowy rozum, to Katedra Św. Gerwazego w Valladolid jest akurat taka, jaka powinna być w takiej mieścinie. Skromna budowla, której wybudowanie i utrzymanie nie kosztuje mieszkańców krocie. Przecież wierni się bez problemu pomieszczą, wewnątrz jest wszystko, co niezbędne do odprawienia obrzędów, a że trochę zniszczone i raczej skromne? To pewnie spodobało by się papieżowi Franciszkowi (choć naszym purpurowym pasibrzuchom już na pewno nie). Obeszliśmy skwerek, zrobiliśmy zdjęcia, zajrzeliśmy do sklepików i była pora lunchu. Zjedliśmy go w pobliskiej restauracji i byliśmy już gotowi do głównej atrakcji dnia, czyli odwiedzeniu kolejnego miasta Majów – Coba.

Katedra Św. Gerwazego
Katedra Św. Gerwazego

Budowle Majów w Chichen Itza stoją w większości na płaskim, otwartym terenie. Jest tam przestrzeń z równiutką trawą, która mi osobiście skojarzyła się wręcz z polem golfowym. Kiedy dotarliśmy do Coby nie zobaczyliśmy żadnych piramid, świątyń ani w ogóle budowli. Zobaczyliśmy tylko dżunglę. Wszystkie zabudowania Coby toną w morzu zieleni. Trzeba tu jeszcze wyjaśnić, że dżungla Jukatanu, to nie zielone piekło wysokości katedry (europejskiej), jakie widuje się na filmach. Ze względu na budowę geologiczną półwyspu, a więc brak grubej warstwy gleby i skalne, wapienne podłoże rośliny nie mają warunków do nieograniczonego rozwoju. Szansę mają te, które są w stanie przebić korzeniami wapienne skały i sięgnąć nimi tak głęboko, aż znajdą podziemne cieki wodne. Szanse mają jeszcze te, które nauczyły się podkradać wodę tym pierwszym. Ceiba to święte drzewo Majów. Drzewo wielkie i potężne. Znane są egzemplarze osiągające 70m wysokości. Z drugiej strony korzenie kruszą skały i sięgają kilkadziesiąt metrów w głąb gruntu do wody. Wszechświat Majów składał się z królestwa niebieskiego, królestwa ziemskiego i świata podziemnego. Potężne drzewo łączyło wszystkie te pierwiastki. Jak to zwykle bywa, znaleźli się chętni, żeby posilić się w cieniu wielkiego. Dużo roślin nauczyło się oplatać swoimi korzeniami, płytką część potężnych korzeni Ceiby i bezpośrednio stamtąd podkradać wodę i składniki odżywcze. Wędrując przez dżunglę w Cobie nie spotkaliśmy tak okazałych drzew, jednak nawet mniejsze egzemplarze Ceiby od razu zwracają na siebie uwagę. Dżungla jest gęsta, splątana i niedostępna, ale na pewno nie bardzo wysoka. Kolejna różnica w stosunku do Chichen, to obszar, na którym znajduje się miasto. W Chichen przeszedłszy kilkaset metrów, może kilometr, obeszliśmy cały inwentarz. Tutaj żeby od pierwszych budowli dojść do najwyżej piramidy, zajrzeć do kilku innych budowli i wrócić trzeba było przejść niemal 5km. Nie dziwne, że kwitnie wypożyczalnia rowerów i usługa riksz, które wożą co mniej ruchawych turystów kilkukilometrową drogą przez dżunglę. Nie skorzystaliśmy. Spacer przez las był bardzo przyjemny. Nie było tropikalnego upału, ani obezwładniającej wilgotności. Owszem ciepło, ale do wytrzymania. Po dżungli rozrzuconych było sporo okazałych budowli i średniej wielkości piramid. W wielu miejscach widać, jak drzewa dosłownie wwiercają się korzeniami w kamień i porastają całe kamienne mury. Niesamowite.

La Iglesia
La Iglesia

Tu też było boisko do peloty, ale przy tym z Itza wyglądało jak Orlik przy Stadionie Narodowym. Za to główna piramida… wręcz odwrotnie. Ta w Chichen – dwadzieścia kilka metrów wysokości, a tutejsza „Nuhoch Mul” – 42m.  No i główna atrakcja, która właściwie przywiodła nas na tę wycieczkę: na najwyższą piramidę Coby można wchodzić! Na samiutką górę! Przez całą długość południowo-zachodniej ściany jest ułożona lina grubości ręki. Leży wprawdzie bezpośrednio na „schodach”, ale i tak ułatwia wchodzenie, a szczególnie schodzenie. Zanim jednak rzuciliśmy się na zdobywanie szczytów, pani Justynka razem z miejscowym przewodnikiem, którego nam przydzielono z urzędu, wprowadziła nas w temat. Przewodnik był rodowitym Majem czystej krwi, na dowód czego miał przede wszystkim swój wzrost :). Jak już był, to postanowiliśmy go mocno wykorzystać. Za pośrednictwem pani Justyny musiał odpowiedzieć na całe mnóstwo pytań, które zaczęły się na niego sypać z naszej grupki. Pani Justyna tłumaczyła, ale z hiszpańskiego, a nie majańskiego :). Zdawanie egzaminu z wszechwiedzy trwało tak długo, że na koniec wycieczki wpadliśmy w poważny niedoczas. Jednak Maja był świetnie przygotowany. Wiedział wszystko, o co był pytany, a dodatkowo miał segregator z mnóstwem rysunków i zdjęć i większość zagadnień tłumaczył nam pokazując dodatkowo odpowiednie obrazki. To bardzo uatrakcyjniało przekaz.

Przewodnik
Przewodnik

Koniec końców, nasyciwszy ciekawość, trzeba było spróbować swoich sił w zdobywaniu stromej, kamiennej góry. Piramida składa się z 7 platform, które były dobudowywane co 52 lata. W kalendarzu Majów okres 52 lat, to powtarzający się cykl, jak dla nas jeden wiek. Spojrzawszy na piramidę pomyślałem, ze przez te 52 lata musieli za każdym razem gromadzić kamienie, żeby potem dobudować z nich kolejną platformę. Jak budowali? Prosto: nosili na plecach głazy o wadze kilkudziesięciu kilogramów. Właściwie to głównie niewolnicy nosili, ale po tylu latach chyba już nikt nie żywi do nikogo urazy. Tu nie ma wielotonowych bloków skalnych, jak w Egipcie, więc nie ma i wielkiej zagadki budowlanej. Wszystkie siedem platform jest w środkowej części ściany przykryte jednym ciągiem „schodów”, a na tych schodach dodatkowo leży wspomniana lina, solidnie zakotwiczona na szczycie. Niezastąpiona pani Justynka zgodziła się robić nam zdjęcia z dołu aparatem, który jej zostawiliśmy, a my z drugim aparatem ruszyliśmy pod górę. Dzięki temu mamy fotki i z dołu i ze szczytu piramidy. Pokonanie czterdziestometrowej wysokości w pełnym słońcu, po kamiennych stopniach sięgających kolan to było jakieś wyzwanie. Szczególnie dla mnie, bo nie zdążyłem się w porę odchudzić. Jednak minęło bez wielkich przeżyć. Widok z góry był wspaniały – zielone morze koron drzew po horyzont i tylko gdzieniegdzie wystające z niego szczyty innych budowli starożytnego miasta Indian.

Widok z piramidy Nohoch Mul
Widok z piramidy Nohoch Mul

W okresie świetności Coba miała 70km2 powierzchni, około sześć i pół tysiąca budowli i pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, więc żartów nie ma. Warto zaznaczyć, że obecnie odkryto ponownie jedynie kilkadziesiąt z tych tysięcy zabudowań – resztę pochłonęła dżungla. Podziwiamy widok, robimy zdjęcia, pozujemy pani Justynie, która u stóp piramidy wygląda z tej wysokości, jak mrówka i trzeba się brać za schodzenie. A tu już gorzej. Raz, że nogi zmęczone wchodzeniem trochę się buntują, dwa, że schodzenie ogólnie jest zawsze trudniejsze, o czym doskonale wiedzą alpiniści, trzy, że mamy na nogach sandałki, a nie trapery z rakami, a właśnie takie by się przydały. Dlaczego? A dlatego, bo setki tysięcy turystów wchodząc i schodząc z piramidy, wyślizgało butami kamienne stopnie tak, że kamień wygląda, jak wypolerowany na wysoki połysk. I takiż właśnie jest śliski. Wspomniałem los Amerykanki turlającej się z El Castillo w Chichen i zdecydowanym ruchem chwyciłem się liny, którą przy wchodzeniu raczej ignorowałem. Trzymanie się liny było dużo bezpieczniejsze, ale cholernie niewygodnie, bo leżała bezpośrednio na stopniach, po których schodziliśmy. Siłą rzeczy przygięliśmy się na jeden bok i w takiej pozycji schodziliśmy, ostrożnie wybierając stopami co mniej wyślizgane miejsca. Skutkiem tego właściwie całe obciążenie schodzenia przyjęła na siebie jedna noga. Końcowy odcinek zejścia Iwonka pokonała dosłownie na tyłku, a ja jakoś doszedłem na tej jednej nodze, ale potem okazało się, że zrobiłem tym poważny błąd.

Piramida Nohoch Mul
Piramida Nohoch Mul

W końcu ostatnie osoby z naszej grupy zeszły na dół, wypiliśmy resztki posiadanej wody łapczywie, jak wielbłądy po przejściu „na sucho” całej pustyni i ktoś spojrzał na zegarek. A była już najwyższa pora wracać, żeby zdążyć na ostatni punkt wycieczki. Mimo wszystko szybko strzeliliśmy sobie jeszcze fotki z Majem-przewodnikiem na tle piramidy i wysłuchaliśmy jego krótkiego przemówienia wygłoszonego w języku Majów. Nikt wprawdzie nie wiedział, czy facet mówi coś miłego, czy nas obraża, ale słuchanie słów pamiętających budowniczych miasta w dżungli było intrygujące.

Powrót do autobusu drogą przez dżunglę prawie biegiem. Rodzina z małym dzieckiem zdecydowała się jednak na rikszę. Gdzie nam się tak spieszyło? Do kolejnej cenoty. Ostatni już punkt ostatniej naszej wycieczki po Jukatanie. Jak różne miasta Majów, tak różne cenoty. Tym razem mała, kameralna i zamknięta. W głąb prowadził jedynie wąski korytarz z drewnianymi schodami przypominającymi raczej drabinę. Chciałem energicznie zejść na dół, ale zatrzymałem się gwałtownie po pierwszym stopniu. Lewa noga mi się nie zgina. Ki czort? Ale patrzę, a Iwonce też się nie zgina… Też lewa. Olśnienie: schodziliśmy z piramidy na jednej nodze. Lewej. Jakoż i szybko dopadła nas zemsta Majów. Kuśtykając na dół po jednym schodku na prawej nodze, jak emeryt-rencista z pierwszą grupą inwalidzką, wspomniałem los niewolników budujących piramidę. O ile pamiętam, nie niosłem na plecach 50-kilogramowego kacaja i wszedłem na górę tylko raz. A i tak zamiast jednej nogi mam drewnianą protezę, którą właśnie rytmicznie postukuję o schody prowadzące w głąb podziemnego korytarza. Lipa. Jednak warto było zejść na dół nawet o jednej nodze.

W ciemnościach rozjaśnionych jedynie sztucznym światłem, rozciągała się podziemna grota. Sporą jej część stanowiło turkusowe jeziorko z wodą przejrzystą, jak kryształ. Ze stropu zwieszały się stalaktyty, ze spągu (dna) wyrastały stalagmity a strop podparty był centralną kamienną kolumną (fachowo: stalagnatem) powstałą z połączenia stalaktytu ze stalagmitem. Doskonałe miejsce na lekcję geologii. Gdzieniegdzie na ścianach widać sploty korzeni drzew, niczym poskręcane liny, które przebiły się przez skałę do wody aż na tą głębokość. Niesamowite. Miejsce piękne i nie mające właściwie nic wspólnego z cenotą, w której kąpaliśmy się poprzednio. Warto było kuśtykać. Chłodna, krystaliczna woda działa jak balsam, na sponiewierane nogi. Można by tak długo stać i cieszyć się widokiem i odczuciami. Jednak przyjechaliśmy późno i nie mamy wiele czasu. Takie miejsca są zawsze wyzwaniem dla fotografa. Kompletną klęskę ponoszą zawsze wszyscy, którzy uważają, ze na zdjęciu będzie to, co oni widzą oczami. Nic bardziej mylnego. Aparat widzi co innego, niż ludzkie oko. Przede wszystkim ze względu na bardzo trudne oświetlenie. W grocie pali się jedna normalna lampa żarowa dające ciepłe, żółte światło i jedna rtęciówka – biało-sina. Nie ma właściwie nic w neutralnym, szarym kolorze, jako punkt odniesienia. Zielona woda, piaskowe skały. Nierozwiązalny problem balansu bieli. Nie dość, że światło ma tak upiorne kolory, to jeszcze jest go zwyczajnie mało. Ciemno i tyle. Próba użycia niewielkiej lampy błyskowej, do tego zainstalowanej bezpośrednio na aparacie, skończy się katastrofą. Nawet nie próbuję. Na rozstawianie profesjonalnego oświetlenia po grocie też jakby nie ma warunków :). Przestawiam aparat na format natywny RAW (zamiast standardowych JPG-ów) – odtworzeniem poprawnych kolorów będę się martwił przy obróbce w komputerze. Fotografuję wszystko dookoła, pilnując tylko czasu naświetlania, żeby w ciemnicy nie zrobić poruszonych zdjęć (statywu na dół też nie targałem). Nieskromnie przyznam, że jestem bardzo dumny ze zrobionych tam zdjęć. W sumie ładniej wyszło na zdjęciach, niż było na żywo :). Spora w tym zasługa przyzwoitego sprzętu, ale trzeba było umieć go użyć. O.

Cenota Tankach-Ha
Cenota Tankach-Ha

Wizyta w małej cenocie była niestety ostatnią atrakcją wykraczającą poza byczenie się w hotelu i spacerowanie po plaży. Do końca pobytu zostały nam dwa dni, które wykorzystaliśmy właśnie na powyższe. Na lotnisku w Cancun czekał na nas Dreamliner „Franek”. Zatkało mnie. Jak to możliwe, że w polskim piekiełku jeden z głównych samolotów narodowego przewoźnika nie nosi imienia tragicznego bohatera, zamordowanego powstańca, wieszcza narodowego ewentualnie bohaterskiego generała lub choćby nazwy jednego z nieudanych zrywów narodowych naszej trudnej historii?! Czytam uważnie jeszcze raz, ale nie ma cienia wątpliwości: wielkie litery na przodzie kadłuba układają się w krótkie słowo „Franek”. Zagadka nurtowała mnie do tego stopnia, że po powrocie sprawdziłem pochodzenie tej oryginalnej nazwy. Jakoż i tajemnica rychło prysła – nazwę samolotu wybrali w internetowym plebiscycie pasażerowie. Co by nie mówić o mitycznych Internautach, to tym razem wykazali się wyjątkowo zdrowym i niezmąconym rozsądkiem. Franek zabrał nas z powrotem do domu bez żadnych przygód, które akurat tam były najmniej potrzebne, a Polska powitała zupełnie bezśnieżną i wcale nie zimną zimą. W sumie nie mam nic przeciwko temu. Gdzie następnym razem? Ano mamy bardzo ambitny plan, ale jego realizacja zależy głównie od tego, czy właśnie wspomniane Dreamlinery będą nadal udostępnione w czarterach w 2016 roku. Plan, bowiem, łączy się z lotem tak samo długim, jak do Meksyku… Jeśli się uda, to na moim blogu z pewnością pojawi się kolejny wpis.

Dzięki za doczytanie do samego końca…

Komentarze do “Jukatan, Meksyk

Dodaj komentarz