Zjednoczone Emiraty Arabskie

Relacja z wycieczki do Zjednoczonych Emiratów Arabskich

Grudzień 2012

Część 1 – jak się wykręcić od świąt?

Disclaimer: zastrzegam, że większość poniższych informacji została usłyszana od naszego pilota Pana Bartka i Pani Magdy – naszej przewodniczki po Emiratach. Nadmienię, że nie mogliśmy mieć do nich najmniejszych zastrzeżeń przez cały wyjazd i oby zawsze trafiali się nam tacy przewodnicy. Obydwoje dysponowali sumienną, rzetelną i pełną wiedzą o zwiedzanych miejscach, istnieje jednak szansa, że coś źle usłyszałem lub pokręciłem. Starałem się zachować czujność i zapamiętać jak najwięcej szczegółów, więc grubszych byków nie powinno być, jednak jakieś nieścisłości są możliwe, mimo iż sporo informacji dodatkowo próbowałem zweryfikować w necie. Część informacji pochodzi też z sieci. Ponadto znaczna część tekstu to moje subiektywne wrażenia, oceny i opinie, więc każdy może się nie zgodzić. Dołożyłem też starań, aby nie fabularyzować tego dokumentu :).

Nasz pomysł wyjazdu do Zjednoczonych Emiratów, tak naprawdę zrodził się z chęci przetestowania nowego, lubelskiego lotniska… W listopadzie dowiedzieliśmy się, że Itaka zaczyna latać z Lublina. Niestety zakres wylotów był lekko ograniczony: Egipt albo… Egipt. Wprawdzie obiecywaliśmy sobie już wielokrotnie, że gdzie jak gdzie, ale w Egipcie nasza noga więcej nie postanie (bo postałaby pewnie piętnasty raz), ale ten wylot z Lublina… Przeliczyłem sobie, że dosłownie w kilka godzin po wyjściu z domu mogę leżeć martwym bykiem na leżaku pod palmą, na plaży w Marsa El Alam. A kasy akurat tyle, ile zaoszczędzimy na prezentach pod choinkę :). Wyjrzawszy przez okno na listopadowy, polski krajobraz stwierdziliśmy, że pokusa jest zbyt silna. Terminów wielu nie mieliśmy do wyboru, bo absolutnie nie mogliśmy sobie pozwolić na zrywanie dziecka ze szkoły – tak więc tydzień wigilijny lub noworoczny… Jak wiadomo, oboje jesteśmy bardzo imprezowi, więc i jednego szkoda i drugiego też. Ale… w sylwestra mogę się przecież spokojnie wyspać – wystarczy wsadzić korki do uszu, żeby mnie petardy nie budziły, natomiast ta wigilia… Wyobraziłem sobie wielki, zastawiony, wigilijny stół, za którym tkwię uwięziony, jak tygrys w klatce. Żarcie, gadanie, żarcie, gadanie, żarcie…. Nieee! Ratunku!!!

Miałem już gotową decyzję, pozostało przekonać żonę. Ona miała właściwie wyłącznie opory natury kulinarnej: bardzo lubi smażonego karpia i kluski z makiem. Karpia teściowa obiecała jej usmażyć po powrocie, a kluski odłożyliśmy do następnego roku. Innych problemów nie było, gdyż rodzinę mamy liczną, więc nikt sam na święta nie zostanie, a ponadto i tak spotykamy się ze wszystkimi bez przerwy, więc nikomu nie odbierzemy rzadkiej przyjemności goszczenia nas :))). Decyzja zapadła, naszykowałem krem do opalania i maskę do nurkowania na rafie i pozostało czekać. Długo nie czekaliśmy – po jakimś tygodniu Itaka odwołała wylot z Lublina. Nie przytoczę tu mojej dosłownej reakcji, gdyż właściwie dokładnie wypełnia postanowienia paragrafów o groźbach karalnych, zniesławieniu i zakłócaniu porządku publicznego oraz niemal ociera się o usiłowanie zbiorowego zabójstwa. Wizja leżaczka, palm i Morza Czerwonego rozwiała się, jak mgiełka listopadowego oddechu. Za to widmo stołu wigilijnego zawisło nade mną, jak miecz kata. Ratunku! Uciekać! Gdziekolwiek!!!

Jako, że żona też była już mentalnie nastawiona na święta w ciepłych krajach, to wspólnie postanowiliśmy nie poddawać się i walczyć o gorące słońce południa, jak o niepodległość. Po pierwsze stwierdziliśmy, że skoro i tak musimy się tłuc z naszej prowincji do Warszawy, no to przecież idiotyzmem byłoby lecieć do Egiptu, bo dla nas to mniej więcej taka atrakcja, jak wyjazd do Kazimierza nad Wisłą. Moja lepsza połowa natychmiast rzuciła się na wertowanie ofert biur podróży, bo u nas to jej zadanie i doskonale sobie z tym radzi. Dosłownie po kilku godzinach grzebania w internecie i telefonowania do znajomych biur, miała gotową propozycję: Zjednoczone Emiraty Arabskie. Nie był to zresztą wielki przypadek, ani dla mnie specjalne zaskoczenie, gdyż jest to kierunek, który nie dawał jej spokoju od dobrych kilku lat. Po prostu wykorzystała okazję. Tak więc chęć krótkiego lotu z Lublina na małe lenistwo pod palmą, zamieniła się niespodziewanie na poważną wyprawę w jeden z ciekawszych zakątków świata.

Podróż może nie tak ciężka, jak do Chin, ale i nie prosta. Zamiast standardowo polecieć, już niech będzie i z Warszawy, ale wprost do Dubaju, to Rainbow wykombinowało zapewne taniej, ale i pokrętniej: czeskie linie lotnicze, z Warszawy do Pragi, po kilku godzinach czekania, z Pragi do Abu Dhabi i na koniec autokar z Abu Dhabi do Dubaju. Razem od wyjścia z domu do dotarcia do hotelu jakieś dwadzieścia godzin. Szlag by…

Część 2 – Dubai

W Abu Dhabi wylądowaliśmy przed południem, wymęczeni i ziewający jak pelikany. Nasz pilot – pan Bartek, przyleciał z nami aż z Warszawy, więc rozumiał nasz ból. W związku z tym jeszcze w autokarze, oznajmił uspokajająco, że nie ma strachu – będziemy się teraz mogli spokojnie wyspać i odpocząć w hotelu w Dubaju. Przez dwie godziny. Nie miałem siły wstać i go udusić za ten ciężki dowcip, więc tylko rzuciłem mordercze spojrzenie i usiłowałem skupić się na oglądaniu krajobrazu za oknami. A od opuszczenia Abu Dhabi krajobraz nie był imponujący – po lewej błękitne wody Zatoki Perskiej, po prawej pustynia, a przed nami i za nami ośmiopasmowa autostrada. Zresztą trochę pustawa. Pan Bartek wyjaśnił, ze autostrada nie jest zatłoczona głównie z tego powodu, że mamy piątek, czyli dla muzułmanów odpowiednik naszej niedzieli. A w zawiązku z tym, jak wszyscy gorliwie wierzący na świecie, pobożna, miejscowa ludność spędza go całymi rodzinami w centrach handlowych, a nie szwenda się bez sensu po drogach. Logiczne. Jechaliśmy zatem spokojnie, a mi głowa opadała coraz niżej, do czasu, kiedy przed nami zaczęły się wyłaniać zza horyzontu niewyraźne zrazu zarysy jakichś budowli. Budowle błyszczały w słońcu, jak srebro i w końcu oczom naszym zaczęły ukazywać się pierwsze zabudowania Dubaju – miasta ze współczesnej baśni.

Pusta autostrada
Pusta autostrada

Wjeżdżaliśmy do miasta od strony zachodniej, więc najpierw przejechaliśmy przez przedmieścia Jebel Ali i chwilę potem po lewej ukazała się pierwsza dzielnica drapaczy chmur – Dubai Marina. To właśnie szczyty tych ponad 300-metrowych wieżowców przywitały nas zza horyzontu. Dubai Marina to dzielnica mieszkaniowa. Obecnie modna i bardzo droga, jest cały czas rozbudowywana. Zresztą właściwie całe Emiraty, a już Abu Dhabi i Dubaj w szczególności są wielkim placem budowy. Na zlecenie i za pieniądze szejków, powstają tam nieprawdopodobne projekty architektoniczne. Chyba dla każdego architekta na świecie jest marzeniem życia, żeby móc zrobić coś na terenie Emiratów. Tam można pracować na niemal nieograniczonym budżecie i realizować niesamowite wizje, które nigdzie indziej w świecie nie mają żadnych szans na akceptację. Wszędzie inwestor zadaje pierwsze pytanie: „Ile to będzie kosztowało?” i jeśli cena jest zbyt wysoka, to nawet nie zagląda już dalej. Szejk Abu Dhabi, a szejk Dubaju tym bardziej, pytają najpierw: „Czy to będzie tak niezwykłe, że cały świat będzie o tym mówił?”. Jeśli uznają, że tak, to o koszty albo nie pytają, albo mimochodem na koniec rozmowy. W ten sposób w ciągu kilkudziesięciu ostatnich lat na gołej pustyni powstały miasta obrzydliwego bogactwa i dekadenckiego wręcz zbytku, a w nich najsłynniejsze perły współczesnej architektury. Szejkowie nie są jednak ani głupi, ani rozrzutni – oni z podziwu godną konsekwencją realizują niezwykle śmiały plan, który powstał kilkadziesiąt lat temu. Ale o tym później.

Wracając do dzielnicy Dubai Marina – trzystu i czterystu-metrowe wieże strzelają w niebo na samym brzegu morza, a miedzy nimi (zamiast parkingu) znajduje się port jachtowy pełen stateczków odpowiadających statusowi okolicznych mieszkańców. Na razie zobaczyliśmy jednak z autostrady tylko las srebrnych wież, w tym jedną bardzo charakterystyczną – skręconą o 90 stopni wokół własnej osi Infinity Tower.

Dubai Marina i Infinity Tower po środku
Dubai Marina i Infinity Tower po środku

Ceny mieszkań są zwyczajnie kosmiczne i właściwie szkoda o nich wspominać. Zostawiliśmy Dubaj Marinę za sobą i przez pewien czas autostrada, która tymczasem zrobiła się już dwunastopasmowa, prowadziła przez tereny, na których dopiero zaczynają powstawać nowe inwestycje. Przez wiele kilometrów po prawej stronie towarzyszyła nam napowietrzna estakada będąca torowiskiem metra Dubaju. Metro nie zostało wkopane w ziemię, gdyż po pierwsze: nie ma takiej potrzeby – na powierzchni jest miejsca aż nadto, a po drugie: szejkowie chcą, żeby wszyscy podziwiali ich miasta (i samo metro), a nie siedzieli, jak krety w podziemnej rurze. Metro zostało wybudowane przez Mitsubishi i jest najdłuższą na świecie koleją bezzałogową, co potwierdza stosowny certyfikat Księgi Rekordów Guinnessa. Zresztą do Dubaju należy obecnie ponad 120 rekordów Guinnessa w różnych dziedzinach, a kolejne są „w budowie”.

Po prawej linia i stacja napowietrznego metra
Po prawej linia i stacja napowietrznego metra

Chwilę później, znów po lewej stronie, na brzegu Zatoki Perskiej ukazał się chyba najlepiej rozpoznawalny budynek świata: śnieżnobiały żagiel hotelu Burj Al Arab. I nie jest on tak łatwo rozpoznawalny przez przypadek. Kiedy w 1994 szejk Mohammed bin Rashid spotkał się z architektem Tomem Wrightem z biura WS Atkins, jasno przedstawił swoje oczekiwania: „Panie Wright, spotkamy się ponownie za dwa tygodnie, a to co Pan mi przedstawi, ma spowodować, że spadnę z krzesła. Jednocześnie to coś ma dać się naszkicować dosłownie kilkoma pociągnięciami ołówka i każdy ma natychmiast wiedzieć, że to właśnie jest mój nowy, wspaniały hotel i symbol Dubaju”. Dokładnie tak się stało – Burj Al Arab to prawdziwy majstersztyk prostoty i wyrafinowania formy. Jest inspirowany kształtem żagla tradycyjnej, arabskiej łodzi dhow i faktycznie wystarczy narysować kilka kresek, a każdy natychmiast wie, o co chodzi. Dokładnie tego oczekiwał szejk.

Nie zdążyliśmy nacieszyć oczu żaglem, kiedy wszystkie głowy odwróciły się w prawą stronę, gdyż właśnie tam rozciągała się kolejna dzielnica wieżowców Dubai Downtown i strzelająca z jej środka w niebo Burj Khalifa. Prawdziwy cud inżynierii, najwyższy budynek świata, symbol potęgi Dubaju i siedziba, między innymi, jedynego na świecie hotelu Armaniego. Wieża jest zbudowana na planie litery Y z trzema symetrycznymi skrzydłami, co daje odpowiednią wytrzymałość mechaniczną, ale też powoduje, że większość pomieszczeń ma dostęp to widoku na zewnątrz budynku, a światło zewnętrzne wnika ze wszystkich stron do samego wnętrza. Ponieważ rasowy architekt musi jednak coś udziwnić i wysilić się na oryginalność, to stwierdził, że inspiracją dla konstrukcji była roślina Hymenocallis – kwiat pustyni. Zresztą, czy to istotne? Wieża osiąga zawrotne 828m wysokości i teoretyczna widzialność z jej szczytu wynosi niemal 100km. Nie będę tu pisał rozprawki pod tytułem „Burj Khalifa w liczbach”, bo łatwo je sobie samemu znaleźć, ale te liczby są naprawdę imponujące.

Khalifa po prawej
Khalifa po prawej

Po chwilowym ożywieniu tymi widocznymi z daleka symbolami miasta, głowy zaczęły nam znowu opadać, ale właśnie dojechaliśmy do hotelu i udaliśmy się na zasłużony, dwugodzinny odpoczynek. Tego dnia zostało nam już na zwiedzanie tylko popołudnie, a że jednak po dwugodzinnym cymaniu nadal nie tryskaliśmy energią, to plan tego popołudnia był lajtowy. Najpierw pojechaliśmy na kilka fotek nad Dubai Creek – kanał morski wrzynający się w miasto, który zresztą ostatnimi czasy, szejk kazał istotnie wydłużyć i powiększyć. Następnie muzeum historyczne Dubaju. Powiedziałbym, że ile historii, tyle muzeum. Kilka starych łódek, tradycyjna chata, scenki z życia dawnych mieszkańców, trochę starych zdjęć, dosyć impresywna inscenizacja obozu nomadów na pustyni pod gwiaździstym niebem…

Muzeum Historyczne Dubaju
Muzeum Historyczne Dubaju

Po przeprawieniu się łodzią przez Dubai Creek odwiedziliśmy tradycyjny, arabski bazar z przyprawami (osobiście urzeka mnie zawsze niezwykła mieszanina aromatów w takich miejscach), a po przyprawach był czas na złoto i klejnoty – uliczka pełna złotników, jubilerów i innych fachowców zajmujących się drogocennymi kruszcami i kamieniami. Na samym początku, na wystawie dużego sklepu jubilerskiego leży ogromny pierścień (65kg złota), którego światową dominację potwierdza wystawiony obok, kolejny certyfikat księgi rekordów Guinnessa – to największy pierścionek na świecie. Nie chciałem obarczać żony takim ciężarem, więc daliśmy spokój i razem z resztą wycieczki udaliśmy się do autokaru, który przewiózł nas do Downtown, w okolice kompleksu Burj Khalifa.

Pierścionek z certyfikatem Guinnessa
Pierścionek z certyfikatem Guinnessa

Wieża oglądana z bezpośredniej odległości przytłacza swoją wysokością, ale z drugiej strony nadal sprawia wrażenie wysmukłej i lekkiej. W skład kompleksu Khalifa wchodzi centrum handlowe Dubai Mall (a jakże – największe na świecie), kilkanaście pomniejszych wieżowców, które w innym miejscu same byłyby ciekawą atrakcją, piękne ogrody dla gości hotelowych, kilkuhektarowe jeziora z wodospadami Burj Khalifa Lake, a w nich niezwykła atrakcja – tańczące fontanny. Nie bardzo wiedzieliśmy, co konkretnie oznacza „tańczące” aż do wieczora, kiedy się ściemniło i fontanny zatańczyły. Dosłownie. Tego nie da się opisać, ani pokazać na zdjęciach, nakręciłem zatem kilka filmików. Oto jeden z nich.

Jednak wrażenie odbierane na żywo jest o niebo intensywniejsze – fontanny tańczą w takt muzyki, strzelają wodą na niebotyczną wysokość 70m, a to wszystko na tle mieniącej się światłami Burj Khalifa. Tam trzeba być i trzeba to zobaczyć. Po spektaklu fontann wróciliśmy do naszego autobusu i do hotelu. Zmęczeni drogą i lekko pijani pierwszymi, niezwykłymi wrażeniami padliśmy do łóżek.

Tańczące fontanny i Khalifa
Tańczące fontanny i Khalifa

Dzień drugi w Dubaju rozpoczęliśmy od pojechania na plażę w bezpośredniej bliskości Burj Al Arab. Biały żagiel nad błękitnymi wodami Zatoki Perskiej wygląda pięknie. Szejk dobrze wydał każdego dolara. W hotelu są tylko 202 apartamenty, ale tam nie rozmawia się o ilości. A o jakości z kolei nie ma sensu rozmawiać, bo brak punktów zaczepienia… Każdy apartament jest dwupoziomowy, każdy gość ma do dyspozycji osobistego kamerdynera gotowego do pomocy przez 24 godziny i 7 dni w tygodniu. Każdemu przysługuje osobny kucharz proponujący coś niezwykłego, lub spełniający indywidualne wymagania gości. Posiłki przygotowywane są i serwowane wtedy, kiedy życzy sobie tego gość, pora dnia (czy nocy) nie ma żadnego znaczenia. Goście są przywożeni z lotniska i odwożeni na nie flotą hotelowych Rolls-Royce’ów. Potrzebujesz limuzyny z kierowcą, lub dodatkowej ochrony? Drobnostka. Do dyspozycji gości jest właściwie każdy sprzęt lub atrakcja, jaką można sobie wyobrazić. Wszystko, co powyżej jest w cenie apartamentu. Za dodatkową opłatą jest śmigłowiec startujący z platformy na szczycie hotelu – w końcu nie każdy chce się tłuc na lotnisko byle Rolls-Royce’m. Zrozumiałe, że w tej sytuacji obsługa hotelu jest sześciokrotnie liczniejsza od liczby gości. Ceny przemilczę, ale nierzadko zdarza się, że ktoś wynajmuje na kilka dni absolutnie cały hotel. Ostatnio miało to miejsce, kiedy zorganizowała sobie tam urodziny Naomi Campbell. Choć właściwie hotel na kilka dni wykupił dla niej jej dobry znajomy Vladimir Doronin. Umowa obejmowała zachowanie przez hotel absolutnej dyskrecji i usunięcie wszystkich postronnych osób, poza zaproszonymi gośćmi. Wywiązali się ze wszystkiego, a pierwsze informacje dotarły do wiadomości publicznej kilka tygodni po imprezie. I to zapewne nie ze strony jakiegokolwiek pracownika hotelu.

Hotel Burj Al Arab
Hotel Burj Al Arab

Burj Al Arab obejrzeliśmy sobie z pewnej odległości, gdyż bez rezerwacji nie można się dostać nawet na ulicę prowadzącą do hotelu. Wprawdzie kilka dni później odwiedziliśmy hotel wewnątrz i byliśmy na drinku w podniebnym barze, ale i tak była to wycieczka, którą zaliczyłbym do kategorii „Nędznicy”…

Z plaży pod żagielkiem pojechaliśmy do Souk Madinat Jumeirah. Właściwie trudno zakwalifikować to miejsce. Mówią na nie Wenecja Dubaju. Trochę sklepów, dużo zieleni, kawiarnie i restauracje, fontanny, placyki, podcienia. Wszystko to poprzecinane kanałami, po których można popływać łódeczką. W wielu miejscach nad niską zabudową tego miejsca góruje Burj Al Arab, więc wyszło kilka malowniczych fotek.

Madinat Jumeirah
Madinat Jumeirah

Właśnie snując się po zaułkach tego Souku zupełnie przypadkowo trafiliśmy na stoisko firmy proponującej loty turystyczne nad Dubajem. Trochę żartem zainteresowaliśmy się tym z Panem Bartkiem (w tradycyjnym oczekiwaniu, aż panie skończą korzystać z toalety) i jakoś tak od słowa do słowa, okazało się, że w naszej grupie jest realne zainteresowanie taką imprezą. Mimo sporej ceny udało się zebrać wymagane osiem osób i zamówiliśmy sobie lot na popołudnie, bo akurat było trochę wolnego czasu. Tymczasem podjechaliśmy autokarem kawałek dalej na sztuczną wyspę-palmę Palm Jumeirah. Był to pierwszy tego typu projekt u wybrzeży Dubaju (po nim nastąpiły dwa kolejne – Palm Jebel Ali i The World). Wyspy zostały usypane z milionów ton głazów i skał przywiezionych z emiratu Fujairah, gdzie „rozebrano” w tym celu kilka gór. Nasz autokar przejechał autostradą po „pniu” palmowej wyspy, na którym znajdują się wysokie apartamentowce, minęliśmy po obu stronach „liście palmy” zabudowane prywatnymi rezydencjami i przejechaliśmy tunelem pod wodami zatoki na „koronę palmy”, na której królują głównie hotele. Naszym celem był siedmiogwiazdkowy Atlantis Palm Jumeirah Hotel, znajdujący się na samym szczycie korony. Z mojego opisu wynikało, że Burj Al Arab jest luksusowy? W hotelu Atlantis (i w Emirates Palace w Abu Dhabi) twierdzą, że Al Arab to luksus rodem z Pszczyny Dolnej. Jednak Atlantis oglądaliśmy jedynie z bezpiecznej odległości, więc nie bardzo wiem, co mają na myśli. Ale biorąc pod uwagę choćby wygląd i lokalizację, to coś może być na rzeczy.

Hotel Atlantis Palm Jumeirah
Hotel Atlantis Palm Jumeirah

Będąc w tej okolicy Dubaju, zaczepiliśmy w następnej kolejności o Dubai Marina, którą uprzednio widzieliśmy tylko z autokaru. Biorąc pod uwagę, że to mieszkaniówka, czyli w zasadzie bure blokowisko, to nie wygląda źle… Wygląda wręcz świetnie. W sumie mógłbym pomyśleć o zamieszkaniu tam, gdyby nie podły klimat. No powiedzmy, że mógłbym tam pomieszkać zimą. W Dubaju jest tajemnicą Poliszynela, że lista inwestycji odwołanych lub zawieszonych po wybuchu kryzysu 2008 roku jest dłuższa od listy inwestycji już zrealizowanych. Wśród tych wstrzymanych były podobno całkiem nieprawdopodobne projekty rodem ze snu na jawie palacza opium. Jedną z tych „spokojniejszych” budowli miał być „tańczący wieżowiec” właśnie w Dubai Marina. Każde piętro tego drapacza chmur miało obracać się wokół osi budynku w innym tempie, dzięki czemu nigdy nie wyglądałby tak samo. Dodatkowo mieszkańcy mogliby nigdy nie rozstawać się ze swoimi ukochanymi, sportowymi super-samochodami, gdyż windy wwoziły by im je do specjalnego salonu w apartamencie. Czasem zastanawiam się, czy między zawartością konta bankowego, a upośledzeniem umysłowym właściciela istnieje jakaś korelacja? Gdyby ktoś chciał doktoryzować się z tego zagadnienia, to powinien jechać do Dubaju – tam znajdzie obfitość materiału do badań. Projekt tańczącej wieży czasowo wstrzymano, ale jako że ogólnoświatowy krach nie nastąpił i globalna gospodarka zdaje się podnosić z kolan, to podobno szejkowie stopniowo powracają do co mniej kontrowersyjnych pomysłów i odkurzają teczki zalegające na półkach od kilku lat. Więc kto wie…

Dubai Marina
Dubai Marina

Po omówieniu trudnych chwil budownictwa mieszkaniowego Dubaju, zwróciliśmy się ku kolejnej świątyni komercji: galerii Mall Of The Emirates. Galerie handlowe Dubaju łączą zazwyczaj sklepy z dodatkowymi atrakcjami. Dubai Mall przy Burj Khalifa, która jest największa na świecie (ponad 1200 sklepów) ma gigantyczne akwarium pełne rekinów, płaszczek i innego zimnokrwistego dziadostwa, odgrodzone od publiczności największym na świecie (a jakże) akrylowym panelem o wymiarach 33 na 8 metrów i grubym na ponad 50cm. W przerwie w wydawaniu pieniędzy można zajrzeć rekinowi w zęby. Ewentualnie rekiny finansjery mogą wdać się w pojedynek na gałki oczne z rekinami oceanu. Półmetrowa, oddzielająca tafla wyrównuje trochę szanse… :). Dodatkowo jest tam pełnowymiarowe lodowisko otoczone kawiarniami i sklepami czynne cały rok. Mówimy o kraju, w którym temperatury w cieniu w lecie sięgają 50C. Galeria Mall Of The Emirates jest wprawdzie mniejsza od Dubai Mall, ale może pochwalić się stokiem narciarskim Dubai Ski o długości 400m, z dwoma wyciągami dla narciarzy – krzesełkowym i orczykowym. To nadal ten sam kraj, w którym Europejczyk prawdopodobnie nie przeżyje lata bez klimatyzacji…

Galeria Handlowa Emirates - fragment Dubai Ski
Galeria Handlowa Emirates – fragment Dubai Ski

Popatrzyliśmy na wesołych narciarzy śmigających po śniegu na pustyni (niektórych w tradycyjnych arabskich strojach) i poszliśmy zobaczyć inną atrakcję: stoisko z czekoladowymi łakociami. Niby nic takiego, ale wszelkie obecne tam gatunki czekolady powstały z mleka wielbłąda (choć nie widziałem żadnego fioletowego wielbłąda w barwach Milki). Można też wypić Camelccino – wiadomo co i z czym… Popróbowaliśmy garbatej czekolady, ale nie zrobiła takiego wrażenia, żeby rzucić się na zakupy. Smakuje trochę jak budżetowa czekolada z Lidla… Daliśmy spokój.

To był nasz ostatni punkt jazdy obowiązkowej tego dnia. Pozostał program dowolny, czyli lot widokowy nad Dubajem. W cenę lotu wchodził transport z hotelu i faktycznie o umówionej porze przyjechał po nas elegancki i nowiutki bus mercedesa. Przewiózł nas przez prawie cały Dubaj do mariny znajdującej się tuż przy drugiej sztucznej wyspie, znacznie większej od tej, na której byliśmy – Palm Jebel Ali. Marina właściwie jest częścią kompleksu hotelowego otoczonego polami golfowymi, ale przy okazji w małym porcie jachtowym usadowiła się firma Seawings dysponująca trzema wodnosamolotami Cessna 208 do wożenia turystów spragnionych niezwykłych widoków nad cudami Dubaju.

Wodnosamolot Cessna 208
Wodnosamolot Cessna 208

My byliśmy spragnieni, więc załadowaliśmy się na pokład i pilot lekko poderwał samolocik z gładkiej wody mariny. Właściwie to o samym locie nie ma co pisać. Poleciałem, żeby zrobić zdjęcia i zdjęcia zrobiłem. Jest na nich wszystko, o czym do tej pory napisałem i sporo więcej. Według kolejności zdjęć: samolot przeleciał najpierw nad mariną z której wystartowaliśmy, następnie dzielnicą Dubai Marina (a w tle sztuczna wyspa Palm Jumeirah), hotelem Burj Al Arab, archipelagiem sztucznych wysp The World (wszystkie mają już właścicieli, ale tylko dwie są zagospodarowane), Dubai Downtown (ze wznoszącą się powyżej poziomu lotu Burj Khalifa), kanałem Dubai Creek (w oddali widać pasy startowe nowego lotniska, oczywiście największego na świecie i srebrno-zielone budynki terminali, wspomnę, że najdłuższe na świecie…) i w powrotnej drodze wszystko w odwrotnej kolejności.

Dubai Marina
Dubai Marina
Hotel Burj Al Arab
Hotel Burj Al Arab
The World Islands
The World Islands
Dubai Downtown
Dubai Downtown
Kanał Dubai Creek i lotnisko w oddali
Kanał Dubai Creek i lotnisko w oddali

W sumie zrobiłem ponad 400 zdjęć i szkoda mi było jakiekolwiek kasować. Może warto wspomnieć tu jeszcze o jednym – na tych zdjęciach widać mnóstwo zieleni (w tym 18-dołkowe pola golfowe i spore parki), jak i zbiorników wodnych. Poza tym, co widać w miastach, krzewami obsadzane są autostrady poza miastami i ciągną się one dziesiątkami kilometrów. W oczach Europejczyka wygląda to dosyć naturalnie, ale nic bardziej mylnego. Tam samo nie urośnie nawet jedno źdźbło trawy. To nadal jest pustynia, choć zmyślnie ukryta przed oczami patrzących. Podczas naszej wycieczki panowała tam zima i w tych warunkach wstrzymanie podlewania tych ogromnych obszarów spowodowałoby uschnięcie wszystkiego w ciągu kilku tygodni. W lecie nie jest tak różowo. Temperatury w cieniu przekraczają 40C. Podczas zeszłorocznej wycieczki naszych turystów, temperatura sięgnęła podobno niemal 50C. W cieniu! Latem cała ta zieleń zamieniłaby się w suche źdźbła tańczące na wietrze w kilka dni. Podlewane jest absolutnie wszystko. Każdy trawnik, każde drzewko i krzaczek. Roczne utrzymanie każdego krzewu to koszt ok. $200. A one ciągną się gęstym szpalerem setkami kilometrów wzdłuż autostrad, miast już nawet nie licząc! Nie wiem ile setek tysięcy kilometrów czarnych rurek nawadniających jest w użyciu w Emiratach, ale gdybym był właścicielem fabryki takich rurek, to z szejkiem byłbym na „Ty”. Wracając jeszcze do tych letnich upałów – Emiratczycy nie chcą, żeby latem życie zamierało (bo kto by robił zakupy i mieszkał w hotelach?), w związku z tym klimatyzują absolutnie wszystko, co się da. Klimatyzowane są stacje metra (perony odgrodzone są szczelnie od torowiska), pobudowane są długie napowietrzne tunele łączące stacje metra z centrami handlowymi i innymi budynkami, klimatyzowane przejścia nad autostradami. Zamknięte i klimatyzowane są przystanki autobusowe w całym Dubaju! Nie mam ochoty zastanawiać się, ile na to idzie energii. W końcu na biednego nie trafiło…

Część 3 – Abu Dhabi i trochę o Emiratach

Po dwóch dniach mieliśmy już jakie takie pojęcie o Dubaju, wybraliśmy się zatem do stolicy Emiratów – Abu Dhabi. Na początek był meczet szejka Zayeda – ojca założyciela Zjednoczonych Emiratów Arabskich i pierwszego prezydenta kraju. Przy tej okazji może warto wspomnieć coś o samej historii państwa. Historii tej dużo nie ma, jako że UAE dopiero co obchodziły 41 rocznicę swojego istnienia. Federacja została utworzona po wycofaniu się z tych obszarów wojsk Korony Brytyjskiej. Początkowo miała składać się z 9 emiratów, ale Katar i Bahrajn zrezygnowały. Obecnie kraj tworzy siedem emiratów (szejkanatów) w tym dwa największe i najważniejsze Abu Dhabi i Dubaj, oraz pięć mniejszych: Sharjah, Ajman, Umm Al Quwain, Ras Al Khaimah i Fujairah. Ustrój kraju jest nieskomplikowany: prezydentem jest szejk największego emiratu, czyli Abu Dhabi (obecnie Khalifa bin Zayed bin Sultan Al Nahyan). Wiceprezydentem i jednocześnie premierem jest szejk drugiego, co do wielkości emiratu – Dubaju (obecnie Mohammed bin Rashid Al Maktoum). Pozostałych pięciu szejków ma pewną władzę w swoich emiratach, ale w sprawach dotyczących całego kraju mają zwyczajnie słuchać. I tyle. Zabronione jest tworzenie partii politycznych, jakiejkolwiek opozycji i tego typu bzdur. Władza szejków przekazywana jest dziedzicznie. „Bin Zayed” oznacza właśnie syna Zayeda i jest drugim z kolei władcą Abu Dhabi i całych Emiratów. Powyższy opis pasuje właściwie do kompletnego zamordyzmu i totalitaryzmu. I tak, i nie. Przede wszystkim trochę jak w bajkach dla dzieci: szejkowie są mądrymi i dobrymi władcami. Wykształceni w najlepszych zachodnich uniwersytetach są ludźmi światłymi i postępowymi. Doskonale rozumieją mechanizmy globalnej polityki i gospodarki. Rozumieją też świetnie realia regionu i charakter ludności nad którą sprawują władzę. Doskonale wiedzą, że demokracja (w naszym rozumieniu) nie ma tam najmniejszego sensu (czego za nic od kilkudziesięciu lat nie mogą pojąć Amerykanie). W tamtej części świata i tamtym mieszkańcom potrzebna jest silna, scentralizowana władza, a nie głupkowate dylematy, na kogo by tu głosować. Taką władzę zapewnia Rada Najwyższa siedmiu szejków pod światłym przewodnictwem dwóch wyżej wymienionych. Na szczęście dla mieszkańców (i swoje własne) szejkowie ci rozumieją i wyznają najważniejszą zasadę: bogactwem należy się dzielić ze społeczeństwem (oczywiście w rozsądnym zakresie…). Właśnie dzięki temu na przykład Arabska Wiosna Ludów z pewnością nigdy nie zawita do UAE. Żadnemu Emiratczykowi przez myśl nie przejdzie podnoszenie ręki na szejka. Prędzej sam by ją sobie odgryzł. W Emiratach żyje ok 8 mln ludzi. Z tego ludności lokalnej (z obywatelstwem Emiratów) jedynie około 10%. To najwyższa klasa społeczna przynajmniej pod względem ekonomicznym. Tuż za nimi plasują się biali z całego świata, którzy są wysokiej klasy specjalistami w wielu dziedzinach, a szejk hojnie wynagradza tych, którzy mają coś w głowie i robią z tego pożytek ku chwale Zjednoczonych Emiratów (czyli pośrednio szejka). W następnej kolejności są Arabowie z innych krajów, a na końcu Azjaci głównie z Indii i Pakistanu. To „mięśnie” Emiratów. Są ich miliony i faktycznie zarabiają bardzo niewiele, ale nawet te marne pieniądze pozwalają jako tako żyć ich rodzinom w Pakistanie czy Indiach. W końcu nikt ich do pracy nie zmusza, sami przyjeżdżają do Emiratów i chętnie pracują na zaproponowanych warunkach.

Obywatelstwo Emiratów jest obecnie niezwykle trudne do zdobycia. Nie ma żadnych przepisów, które to regulują. Nie zdaje się żadnych egzaminów, nie uczy języka, nie przechodzi na Islam. Obywatelstwo może przyznać szejk. Jest to całkowicie uznaniowe. Jeśli uzna, że ktoś położył wyjątkowe zasługi dla kraju, to podpisuje stosowny papier i nikt nie śmie o nic pytać. Bardzo sprawnie działające prawo i minimum formalności :). A obywatelstwo jest kluczem do dobrego życia. Jeśli jesteś obywatelem Emiratów i masz kłopot, to zwracasz się do szejka. Szejk zawsze pomoże. Udzieli kredytu (jak trzeba, to bezzwrotnego), wspomoże, doradzi, ułatwi. Zresztą ostatnio zdarzyła się historia opisana w lokalnych gazetach: stara już Polka, która od kilkudziesięciu lat mieszkała w Emiratach i pracowała w galerii obrazów, straciła pracę (i środki do życia) z powodu likwidacji tej galerii. Mimo iż nie miała obywatelstwa, szejk pochylił się nad jej nieszczęściem i zaproponował jej dożywotnio willę i „emeryturę” zapewniającą godne dożycie w spokoju swoich dni. Pomoc ta zresztą nie została ostatecznie przyjęta, gdyż ktoś usłyszawszy o tej sprawie zaproponował jej jakąś pracę i tym samym możliwość utrzymania. Pani wybrała to drugie, ale wielkoduszny gest szejka pozostaje faktem.

Wszyscy obywatele objęci są ochroną zdrowotną, za którą płaci oczywiście szejk. Tu uwaga: obejmuje także leczenie i zabiegi w zagranicznych placówkach. Nie ma żadnych składek na ubezpieczenie zdrowotne, nie ma też podatków… Trochę jak w bajce, ale to jednak funkcjonuje. Ten Szejko-ZUS kosztuje pewnie sporo kasy, bo szejk wpadł ostatnio na pomysł, aby sytuację odwrócić. Powstał projekt wybudowania luksusowych klinik i przyciągnięcia renomowanych lekarzy, aby ludzie mający kasę i wymagający specjalistycznego leczenia czy zabiegów przyjeżdżali do Emiratów i tam bulili za luksusową obsługę…

Z drugiej strony, jeśli szejkowi podpadniesz, to lepiej sam utnij sobie łeb – oszczędzisz wszystkim kłopotów. Podpada się kłamstwem, złodziejstwem, niemoralnością i nieposzanowaniem prawa ogólnie. Generalnie – nie próbuj pogrywać z szejkiem, bo szybko się przekonasz, że jest dobrym i sprawiedliwym, ale surowym ojcem. Tak przy okazji – wiąże się z tym historia z polskim podtekstem. Otóż jeden polski dokumentalista zwrócił się do szejka z podaniem o umożliwienie nakręcenia filmu o wspaniałych budowach Dubaju. O różnych obiektach Dubaju powstały już ciekawe filmy dokumentalne National Geographic i Discovery. Sam oglądałem kilka. Koncentrują się na pokonanych problemach technicznych, wspaniałych osiągnieciach architektonicznych itd. Widać szejk nie miał wiele styczności z polską naturą, bo ochoczo udzielił zgody i nasz ambitny filmowiec otrzymał przepustkę na wszelkie place budowy w Dubaju. Zamiast kopiować osiągnięcia zgniłych, komercyjnych stacji telewizyjnych, poszedł oczywiście swoją drogą i zgodnie z własną, pokrętną naturą i naszymi, krajowymi standardami zaczął szukać dziury w całym. Ostatecznie powstał film o wyzysku biednych azjatyckich robotników, którzy żyją w obozach, pracują za grosze i generalnie na swoich biednych barkach i skrzywionych od pracy kręgosłupach dźwigają potęgę bogaczy-nierobów… Podczas prezentacji filmu szejk o mało nie dostał wylewu (to jest ponoć prawdziwa historia). Kazał przerwać odtwarzanie w połowie i zlecił aby nazwisko naszego Spielberga zostało natychmiast wpisane do komputerów wszelkich możliwych służb Emiratów. I chyba nawet nie zakazał mu wstępu na teren Emiratów, czego można by się spodziewać. Polecenie szejka sprowadza się raczej do tego, że jeśli delikwent postawi choćby jedną nogę na Emirackiej ziemi, to ma zostać w tym momencie zamknięty w pierdlu, a szejk najprawdopodobniej osobiście, uchwyci w oświeconą prawicę miecz z damasceńskiej stali i utnie mu durny łeb przy samiutkim zadku. I tak mieliśmy szczęście, bo gdyby szejkowi ciśnienie skoczyło o kilka kresek wyżej lub gdyby nie był światłym i otwartym człowiekiem, to mógł na przykład podpisać dekret, że żaden Polak nie ma wstępu do Emiratów, a może i obecnych kazałby deportować. I pewnie nikt nie ośmielił by się tego podważać. Ostatecznie można być pewnym, że żadna polska ekipa telewizyjna nie nakręci przez najbliższe dwadzieścia lat w Emiratach nawet filmu o życiu skorpionów pustynnych. Ale przecież nasz geniusz kamery musiał podskoczyć. Wszyscy podziwiają wspaniałe osiągnięcia, więc domorosły Sherlock musiał poszukać drugiego dna. Znalazł się zbawca świata i obrońca uciśnionych. Zapomniał tylko zapytać, czy ktoś tych biedaków zmusza do pracy, czy może podstępem zwabił ich do Emiratów i zamknął w obozach? Nie. Przyjeżdżają sami za chlebem, bo w swoich krajach nie mają nawet kozy, którą by mogli wydoić, za to mają kupę głodnych gęb do wykarmienia. Nie boją się ciężkiej pracy, na ogół nie skarżą się na warunki (choć przy budowie Burj Khalifa wybuchł nawet strajk), a najgorsze, co może ich spotkać to deportacja i uwolnienie od tej niewolniczej pracy. Żeby nie sprowadzić na siebie tego nieszczęścia, nie krzykną nawet głośniej na ulicy. Ot i cała tajemnica.

Trudny temat: religia. Jadąc tam spodziewaliśmy się ortodoksyjnego, islamskiego kraju na wzór Arabii Saudyjskiej, scen kamieniowania niewiernych niewiast na ulicach i mężczyzn z dłońmi odciętymi za kradzież – wszystko zgodnie z prawem Szariatu. Na pewno tak nie jest. Ale wolności obywatelskich na wzór skandynawski też bym się nie spodziewał. Na szczęście. Istotnie – obowiązującym prawem jest Szariat. Diabeł jednak siedzi w szczegółach, a w tym przypadku w interpretacji. A w Emiratach interpretacje są na pewno bardziej pragmatyczne. Kilka lat temu zniesiono karę chłosty, jako niecywilizowaną. Nie ma kary śmierci (choć, czy to akurat gdziekolwiek jest słuszne, to bym polemizował). Europejczycy i osoby nie wyznające islamu mogą pozwolić sobie na wiele, jednak w pewnych granicach. Nie ma właściwie żadnych ograniczeń co do ubioru (dopóki ktoś nie chce wejść np. do meczetu). Europejki łażą poważnie wygolaszone i nikt im nie zwraca uwagi. W żadnym jednak wypadku nie wolno się obściskiwać czy całować w miejscach publicznych. Za to można po prostu trafić do więzienia. Internet jest całkowicie ocenzurowany na poziomie krajowym pod względem zagadnień takich, jak pornografia, czy terroryzm. Nikt nie ośmieli się nagabywać kobiet – za to jest więzienie, a po odsiedzeniu wyroku natychmiastowa deportacja. Istotne jest to, że jest duża wola i możliwości egzekwowania prawa – to rzadkość w krajach arabskich. Większość miejscowych jeździ samochodami, których w Europie właściwie w ogóle nie można spotkać. Ogromne SUV-y (modele i silniki, których nie ma na rynku europejskim), luksusowe pickupy, super-samochody sportowe: ferrari, lamborghini, bugatti, maserati to ciągły widok na ulicach i autostradach. Jednak drogi są dosłownie usiane fotoradarami, a wysokość mandatów adekwatna do kieszeni posiadaczy samochodów, których ceny ocierają się nierzadko o milion dolarów. I nikt się nie wymiga od płacenia, jakimiś prawnymi kruczkami. Są punkty karne i odbieranie prawa jazdy. Wypadków i tak jest sporo, ale jest to jedyny kraj arabski, w którym bez problemu odważyłbym się siąść za kierownicą i prowadzić samochód po ulicach. Przy okazji tradycyjnych strojów – po latach wycieczek do krajów arabskich, dowiedziałem się wreszcie (od Pani Magdy), co to za czarny sznurek noszą na głowach panowie (ten podwójnie owinięty na chuście nakrywającej głowę). Chusta to gutra, natomiast sznur nazywa się agal i służył niegdyś do pętania wielbłądów na noc. Obecnie pozostał już tylko, jako ozdoba – ferrari nie oddali się samo nocą od obozu…

Islam w wydaniu Emirackim istotnie nie jest może najgorszy dla kobiet. Nikt ich nie zamyka w domach, za wysokimi murami. Wręcz przeciwnie: są zachęcane do nauki, pracy i udziału w życiu publicznym. Jeśli noszą tradycyjne stroje, to z własnej woli. „Najnowsza” żona szejka al Maktoum chodzi z odsłoniętą twarzą, mało tego, jest widywana także publicznie z odkrytymi włosami. Właśnie tak „po europejsku” nosiła się, kiedy osobiście wręczała puchar Agnieszce Radwańskiej po wygraniu turnieju w Dubaju. Można mieć kilka żon, jednak naprawdę tylko najbogatszych na to stać. „Szejk Mo” – tak zdrobniale przez ludzi nazywany jest szejk Dubaju, ma tylko dwie żony. Biedak. Albo może szczęściarz? Jeśli kobieta pracuje zawodowo, to nie dokłada ani dirhama to wspólnego gospodarstwa – utrzymanie domu, to absolutny i wyłączny obowiązek mężczyzny. Wszystko, co pani zarobi, ma wyłącznie na swoje przyjemności. Informacje te mamy od Pani Magdy, która jest rezydentem w Zjednoczonych Emiratach, mieszka tam z mężem od wielu lat i ma sporo znajomych Emiratek. W każdym urzędzie, zakładzie służby zdrowia i podobnych miejscach kobiety są przepuszczane bez kolejki. W metrze są specjalne przedziały tylko dla kobiet. Mogą oczywiście jechać w dowolnym wagonie, ale jeśli chcą, mogą wybrać przedział tylko dla kobiet. Przedziałów tylko dla facetów nie ma. Szejkowie kładą duży nacisk na edukację. Także kobiet. Zakładają uniwersytety, fundują stypendia każdemu, kto chce się kształcić, a nie może sobie sam pozwolić na czesne. Nie boją się wykształconego społeczeństwa, a wręcz przeciwnie – rozumieją, że im więcej wysokich funkcji przejmą ich obywatele, tym mniej będą musieli sprowadzać specjalistów z zagranicy, którzy w końcu wywożą zarobione pieniądze z kraju. Jedynym prawdziwym obowiązkiem kobiet jest rodzenie dzieci i to bynajmniej nie w modelu 2+1. W tym wzorze nawet „2” nie jest pewne, a „1” to już zupełnie mało realne… Nie są to rodziny jakoś patologicznie wielodzietne, ale kilkoro dzieci jest standardem. Cóż – coś za coś.

Kraj jest kosmopolityczny. Także pod względem wyznaniowym. Jest dużo kościołów chrześcijańskich, budowanych oczywiście za zgodą, ale co ciekawe – często za pieniądze szejka. Łaskawe panisko. Jedyne, czego nie wolno, to umieszczać na zewnątrz symboli religijnych innych, niż islamskie – tak stanowi prawo. Krzyże mogą być wewnątrz, ale na zewnątrz absolutnie. I z tym wiąże się ciekawa historia: otóż w emiracie Sharjah wybudowano ostatnio cerkiew prawosławną (największą poza granicami Rosji). Sharjah jest emiratem o najostrzej przestrzeganym prawie islamskim. Abu Dhabi i Dubaj są znacznie bardziej liberalne. Jednak szejk wyraził zgodę i dołożył jeszcze sporo grosza. Cerkiew zbudowano, a na wysokich, niebieskich kopułach (sami wiedzieliśmy) umieszczono prawosławne krzyże. Oczywiście w tym momencie zjawiła się policja i nakazała natychmiast je zdjąć, a winnego samowoli przekazać do dyspozycji organów. Budowniczowie stwierdzili jednak stanowczo, że nie mogą zdjąć krzyży, gdyż muszą z absolutną drobiazgowością trzymać się planów zatwierdzonych przez szejka, a na planach krzyże są! Wybuchło małe zamieszanie i sprawa w trybie pilnym trafiła przed oblicze jaśnie oświeconego Sultana bin Mohameda Al-Qasimi (jako jedyny z szejków posiada dodatkowo tytuł doktora filozofii). Szejk wszystko sprawdził i okazało się, że istotnie krzyże przeoczył. Nie zostały one wrysowane do planów żadnym podstępem. Projektant cerkwi posłużył się standardowymi wzorami, a na cerkwiach krzyże są… Szejk zdecydowanie stanął na wysokości zadania. Stwierdził, że jeśli on takie plany podpisał własną ręką, to słów na wiatr nie będzie rzucał. Za jego słowem stoi powaga urzędu i jego własny honor. Krzyże zostały. I są do dzisiaj. Że prawo nie pozwala? Co z tego. Prawo to on… 🙂

Cały Dubaj, a w szczególności hotele i centra handlowe dosłownie ociekają od bożonarodzeniowych dekoracji. Wszędzie choinki (zupełnie, jakby wiedzieli co to jest), bombki, światełka, gwiazdki, renifery i Mikołaje… To wszystko na taką skalę, że Europa może się schować. To kolejny znak od miejscowych: Nasze święta? Wasze święta? A kogo to obchodzi?! Idźcie na zakupy!!!

Dobra, teraz podstawowe pytanie: skąd na to wszystko kasa? Nie ma podatków, szejk za wszystko buli, jak dobry ojciec, do tego pakuje grube miliardy w nieprawdopodobne inwestycje. Skąd na to bierze? Pieniędzy nie drukuje – od wielu lat dirham jest sztywno powiązany z dolarem, kurs 3,65AED za 1USD. Odpowiedź standardowa: mają przecież kopalnię pieniędzy: szyby naftowe, gaz – śpią na ropie… Odpowiedź standardowa i od wielu już lat błędna. Istotnie 20 lat temu blisko 70% budżetu Dubaju pochodziło z ropy. Ale dzisiaj z ropy pochodzi już tylko 2% (!) dochodów. W Abu Dhabi trochę więcej, ale tendencja też silnie zniżkowa. Z czego żyją? Ano właśnie z tych szalonych na pierwszy rzut oka inwestycji, które pobudowali. Wiele lat temu, ci ludzie zdali sobie sprawę, że nadejdzie dzień, kiedy ropa się skończy. A było to nie tak długo po tym, kiedy ropę w ogóle tam znaleziono – niech to świadczy o ich dalekowzroczności. Mieli do wyboru: wrócić wtedy z pałaców do namiotów i przesiąść się z Rolls-Royce’ów na wielbłądy, albo zawczasu się na to przygotować. Woleli się przygotować. Stworzyli plan, który od lat wdrażają z żelazną konsekwencją. Tam nie ma takich głupich problemów, że np. po wyborach zmieni się ekipa rządząca i zacznie wszystko zmieniać po swojemu. Plan rozpisany do roku 2030 jest realizowany krok po kroku z drobnymi tylko adaptacjami. Plan, który jak widać, już przynosi spektakularne rezultaty. Bajkowe miasta na pustyni są drogowskazem dla światowych pieniędzy. Globalne korporacje właśnie tam organizują swoje największe (i najdroższe) eventy. Miliardy. Turystyka i sektor usług – kolejne miliardy. Sami zostawiliśmy tam w cholerę pieniędzy, a byliśmy turystami kategorii „Dziady”. Nawet nie w biurze podróży, ale już na miejscu za dodatkowe atrakcje: lot widokowy, wstępy do Burj Al Arab, wjazd na taras widokowy Burj Khalifa, jakieś zakupy itd. Emiraty są turystycznie bardzo drogie, a jednak turystów jest kilkanaście milionów (!) rocznie. Dlaczego jadą? Gdyby np. Egipt próbował wprowadzić takie ceny, to miałby ruch turystyczny na poziomie kilkunastu procent obecnego. Co ciągnie ludzi i to tych naprawdę bogatych do UAE? Ano właśnie „zamki na piasku” – niesamowite atrakcje turystyczne, zbudowane przez dalekowzrocznych władców tego kraju. Doskonała infrastruktura komunikacyjna i hotelowa, niemal zachodni klimat na ulicach i innych miejscach dostępnych dla ruchu turystycznego. Umiejętne godzenie własnej tradycji i religii z oczekiwaniami przyjezdnych. Relatywnie tanie zakupy – brak podatków i cła. Wspaniały PR kraju szczególnie w świecie biznesu – Emiraty są po prostu na topie. Pewnie stąd stan przedzawałowy szejka podczas emisji dociekliwego filmu naszego dzielnego artysty… Nadepnął szejkowi na odcisk, jak nic.

Tyle wiedzy ogólnej o Emiratach „złapaliśmy” podczas kilkudniowego pobytu. Z pewnością sporo rzeczy w powyższym opisie zostało mocno uproszczonych, a pewnie jest też niemało ciemniejszych zagadnień, którymi nikt tam się za bardzo chwalić nie spieszy. Ale taki ogólny obraz wyłania się z tego, co usłyszeliśmy, a przede wszystkim sami zobaczyliśmy.

Na czym to skończyliśmy? A no tak – meczet szejka Zayeda. Szejk Zayed Bin Sultan Al Nahyan (władca Abu Dhabi) był pierwszym prezydentem i jednym z założycieli kraju. Cieszy się czcią i niegasnącym szacunkiem Emiratczyków, co po powyższych wyjaśnieniach jest chyba zrozumiałe. Szejk na stare lata postanowił coś po sobie zostawić i jego wybór padł właśnie na meczet godny wielkiego władcy. Meczet w stanie surowym pochłonął półtora miliarda dolarów, potem doszły koszty wykończenia. Najwyższej jakości marmury z Europy. Największy na świecie dywan, tkany przez kobiety ze słynącej z wyrobu dywanów irackiej wioski. Przez wiele miesięcy w trybie 24/7 – zmieniały się tylko przy pracy, która nigdy nie ustawała. Siedem ogromnych żyrandoli, które miesiącami na miejscu tworzyła wynajęta w tym celu ekipa pracowników Swarovskiego. Żadne wzory na ścianach czy posadzkach, które widać na zdjęciach nie są malowane. Wszystkie powstały przez spasowanie z zegarmistrzowską precyzją różnych rodzajów marmuru i innych kamieni. Łączenia są tak doskonałe, że zupełnie niewyczuwalne palcami. Niestety mimo zaangażowania w budowę tak ogromnych środków, szejk nie dożył ukończenia swojego meczetu. Został pochowany w skromnym grobowcu po prawej stronie meczetu, a nad jego grobem od momentu śmierci bez jednej chwili przerwy, zmieniające się osoby deklamują wersety Koranu.

Meczet Szejka Zayeda Bin Sultan Al Nahyan
Meczet Szejka Zayeda Bin Sultan Al Nahyan

Co tu dużo gadać – meczet jest przepiękny. Robi ogromne wrażenie. Całość doskonale się komponuje, tworzy wspaniałe perspektywy, daje wrażenie wschodniego przepychu i wielkości, ale jednocześnie oszczędności formy. Niczego nie jest za dużo ani za mało. Śnieżnobiałe kolumny, strzeliste minarety i kopuły na tle błękitu zapierają dech. Porównana taka nasza bazylika w Licheniu, to zwykła porażka i kicz. Wygląda wręcz groteskowo na tle czystych linii i pełnych światła, lekkich i ażurowych podcieni meczetu. Gdyby nasz architekt od Lichenia miał honor, to po obejrzeniu takiego meczetu powinien popełnić rytualne samobójstwo. Nad znaczeniem religijnym nie będę się rozwodził, gdyż moje poglądy w tej sprawie nie są tajemnicą. Oceniam jedynie formę architektoniczną i estetyczną tego, co zobaczyłem. Według mojej, subiektywnej skali – ocena celująca.

Meczet Szejka Zayeda - dziedziniec wewnętrzny
Meczet Szejka Zayeda – dziedziniec wewnętrzny

Z meczetu pojechaliśmy do hotelu Emirates Palace. To wspomniany już przy okazji Burj Al Arab kolejny siedmiogwiazdkowy przybytek obrzydliwego luksusu. Pierwotnie hotel był budowany jako nowy pałac Szejka bin Zayeda na którąś tam, okrągłą rocznicę jego panowania. Chciał w nim przyjąć dostojnych gości z całego świata. Jednak projekt był zbyt ambitny, lub szejk za późno się zdecydował i nie zdążono z budową. W tej sytuacji, żeby uniknąć kompromitacji szejk oznajmił, że nie ma nic wspólnego z placem budowy za ponad trzy miliardy dolarów i o ile mu wiadomo, to powstaje tam jakiś hotel… :). Oczywiście nikomu nie przyszło do głowy kwestionować tych słów i wszyscy ochoczo zabrali się do roboty przy wykończeniu hotelu Emirates Palce. Choć właściwie ze względu na nieprawdopodobny przepych nie używa się słowa „hotel” – po prostu nie wypada i nie przystoi ono do budowli. W powszechnym użyciu i oficjalnych dokumentach pozostała jedynie nazwa Pałac. Pałac Emiratów ma kilometr długości, wnętrza wykończone są złotem i srebrem, obsługa hotelowa włada 50 językami całego świata, rocznie dostarcza się tam 500 ton pomarańcz tylko do wyciskania soku i wiele kilogramów złota, które w postaci złotego pyłu jest dodawane do kawy i słodyczy. Szkoda się dłużej nad tym pastwić, jak kto ciekawy, to odsyłam do internetu. Generalnie według oficjalnych opinii ten obiekt odebrał palmę pierwszeństwa Burj Al Arab. A żeby było śmieszniej, to jest jednym z najbardziej dochodowych interesów w Emiratach. Czy ktoś może sobie wyobrazić, skąd się biorą takie ilości gości z tak zasobnymi portfelami, żeby ochoczo płacić kilka lub kilkanaście tysięcy dolarów za dobę? I to nie biorąc pod uwagę najbardziej luksusowych apartamentów…

Hall hotelu Emirates Palace
Hall hotelu Emirates Palace

Naprzeciwko Emirates Palace stoi „kępa” wieżowców – 5 niemal identycznych, 60-piętrowych wież postawionych tak blisko siebie, że wydaje się, iż można sięgnąć ręką z okna do okna. W całości jest to siedziba linii Etihad – narodowego przewoźnika Emiratów (interesujące, jak to widzą chłopaki z naszego LOT-u?). Co ciekawe to nie linia Emirates jest oficjalnym, krajowym przewoźnikiem, a właśnie Etihad. Znana na całym świecie z najwyższej jakości Emirates, jest prywatną własnością szejka Dubaju.

Biurowce Linii Etihad
Biurowce Linii Etihad

Następnym punktem wycieczki była Saadiyat Island (wyspa szczęścia). Jest to miejsce, gdzie swoje niezwykłe inwestycje prowadzi z kolei szejk Abu Dhabi. Ponieważ wszystko najwyższe, najdłuższe, największe itd. ma już Dubaj, to Abu Dhabi postanowiło szukać własnej drogi, a nie ścigać się na metry i kilometry. Droga Abu Dhabi ma się wić gdzieś wokół kultury i sztuki oczywiście na najwyższym światowym poziomie. Saadiyat Island Cultural District Exhibition jest właśnie projektem kontynuowanym obecnie przez szejka Khalifa, który ma zamienić tę kilkukilometrową wyspę na brzegu Zatoki w światowe centrum kultury. Muzea, galerie, wystawy, ekspozycje, artystyczne instalacje… Na wyspie, poza pomniejszymi, powstaje co najmniej pięć wielkich, niesamowicie śmiałych i futurystycznych obiektów (kolejnych pięciu odjechanych architektów o światowej renomie złapało pana boga za nogi), w których mają się znaleźć: Muzeum Narodowe szejka Zayeda, Muzeum Guggenheim Abu Dhabi, Louvre Abu Dhabi, Centrum Sztuki i Muzeum Morskie. Same obiekty, w których to wszystko ma być, są prawdziwymi perłami architektury (lub psychodelicznymi wizjami odstrzelonych architektów – zależy, jak kto na to patrzy). A w środku będzie zapewne można znaleźć prawdziwe uczty dla duszy. Próbuję sobie wyobrazić, na zakup lub wypożyczenie jakich dzieł sztuki NIE będzie stać szejków? Niewiele mi przychodzi do głowy. Louvre Abu Dhabi już ma podpisaną umowę z paryskim Louvrem na wzajemne wypożyczanie eksponatów. I z pewnością nie będą to te rzeczy, które w Paryżu kurzą się w magazynach. Reszta terenu zostanie zabudowana ultra-luksusowymi apartamentami, restauracjami i sklepami. Nic dodać, nic ująć. Widać, że Emiraty nie nastawiają się na tanią, masową turystykę…

Wystawa Centrum Kultury na Wyspie Szczęścia
Wystawa Centrum Kultury na Wyspie Szczęścia

Po wyspie szczęścia zaczepiliśmy jeszcze o coś tak przyziemnego, jak jedyne na świecie miasteczko Ferrari. Wspaniały park rozrywki Ferrari World na wyspie Yas może pochwalić się najszybszą na świecie kolejką górską. Tamtejszy rollercoaster ma wagoniki stylizowane na bolidy formuły pierwszej, rozpędza się do 100km/h w dwie sekundy, a chwilę potem osiąga 240km/h. Chodziło o stworzenie doznań identycznych, jak te, które przeżywają piloci bolidów F1 podczas Grand Prix na torze. To się udało. Niestety nie było szans żeby załapać się na przejażdżkę, gdyż kolejka chętnych na nagły atak choroby lokomocyjnej liczy sobie blisko dwie godziny czekania. Zadowoliliśmy się firmowym sklepem ferrari, gdzie za każdy towar płaci się po pierwsze za logo produkującej go znanej światowej marki (jak Nike, Ray-Ban, Channel itp), a po drugie za dodatkowe logo ferrari. Wyjątkowo okazyjne ceny…

Miasteczko Ferrari
Miasteczko Ferrari

Część 4 – Al Ain i znowu Dubai

Po doznaniach sportowych pozostała nam już daleka droga do miasta Al Ain leżącego blisko granicy z Omanem. Teren tam kilometrami pustynny i płaski, jak stół. Tę monotonność zakłóca tylko jedna wielka i wysoka góra Jebel. To chyba oczywiste, że jak jest tysiąc kilometrów kwadratowych płaskiego i jedna cholernie stroma, dzika i skalista góra, to hotel trzeba zbudować na szczycie tej góry? Niby po co coś sobie ułatwiać? Hotel zresztą bardzo elegancki (jak na nas), czterogwiazdkowy i z pięknym widokiem z wysokości… Na górę prowadzi kilkanaście kilometrów szerokiej, czteropasmowej, komfortowej drogi. Oczywiście zbudowanej specjalnie dla hotelu Mercure Grand Jebel Hafeet. Cóż z tego, skoro jest tak stroma, że nie ma mowy, żeby autokar dał radę nią wjechać. Autokar przycupnął na dole, a po nas i nasze manele hotel wysłał na dół swoje własne samochody. Niestety tylko jedna noc w komforcie, trochę podziwiania widoków i następnego dnia dalej w drogę.

Widok z góry hotelu Mercure Grand Jebel Hafeet
Widok z góry hotelu Mercure Grand Jebel Hafeet

A droga prowadziła tym razem na drugą stronę półwyspu Emiratów i cieśniny Ormuz dzielącej Zatokę Perską od Zatoki Omańskiej. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na targu wielbłądów, gdzie handluje się przeróżnymi garbatymi stworzeniami począwszy od cherlawych szkap, a skończywszy na wyścigowych wielbłądach z osiągnięciami, za które ceny idą w miliony. Wyścigi wielbłądów są bardzo popularnym sportem, którym pasjonuje się rdzenna ludność Emiratów, a to właśnie ta część społeczeństwa, którą na ogół stać na takie droższe rozrywki. Wielbłądy potraktowały nas z wyniosłą obojętnością, a nachalniej nagabywane ryczały donośnie. Niestety nie udało mi się wyszukać dromadera godnego mojej osoby i nie poczyniwszy żadnych zakupów (nawet małej kózki) udaliśmy się w dalszą drogę.

Targ Wielbłądów
Targ Wielbłądów

Na wybrzeże zatoki Omańskiej w emiracie Fujairah dotarliśmy po południu. Nic do zwiedzania, żadnych rekordów Guinnessa w zasięgu wzroku. Plaża, leżaczki, morze i słoneczko. A cała Polska zasiadała wtedy do wigilijnych stołów… :))). Po kilku dniach zwiedzania z ozorem na brodzie, należało się nam to nicnierobienie. Zatem nicnierobiliśmy do samego wieczora, a wieczorem była w hotelu elegancka kolacja, że to niby taka świąteczna. Tak, jakby moja mama miała przygotować tradycyjny posiłek Beduinów. Niemniej było wesoło :).

Wigilia po mojemu
Wigilia po mojemu

Następnego dnia było w dalszym ciągu to samo – czyli nicnierobienie, ale dla odmiany na pokładzie stateczku, który zabrał nas na wody zatoki Omańskiej. Przyjemny rejs, każdy miał własny leżaczek pod daszkiem, na pokładzie widokowym, wody zatoki bardzo spokojne, piękne widoki, lunch na pokładzie, a z rozrywek ekstremalnych: nurkowanie z rurką i łowienie ryb. Niestety ryby (konkretnie barakudy) nie podzielały naszych poglądów na to, że właśnie mają dać się złapać i tylko miejscowym (obsługa stateczku) udało się wyciągnąć na pokład kilka sztuk, które my mogliśmy sobie obejrzeć, a następna tura zje na lunch podczas kolejnego rejsu. Wyodpoczywaliśmy się i wygrzaliśmy na słońcu, a Wy musieliście się mordować z obiadem w pierwszy dzień świąt. Doprawdy przygnębiające. Mieliśmy wręcz poczucie winy. Ale kto Wam bronił jechać z nami? 🙂

Zatoka Dibba, Oman
Zatoka Dibba, Oman

Niestety co dobre, szybko się kończy i następnego dnia czekał nas powrót do tego nudnego Dubaju. Po drodze zajrzeliśmy jeszcze do najstarszego meczetu w Zjednoczonych Emiratach, gdzieś tak z XV wieku. W porównaniu do meczetu szejka Zayda widać było pewien kontrast. Budyneczek ulepiony z brązowej gliny, mogący pomieścić może kilkunastu wiernych. Bez żadnych minaretów. Jednak bijąca z niego prostota i skromność dawała mu pewien urok. To tak, jak nasze stare, zapomniane, drewniane kościółki, które powinny dać do myślenia współczesnym włodarzom kościoła i może zachęcić do wspomnienia swoich korzeni i tego, co naprawdę powinno być dla nich ważne, jeśli już w coś tam wierzą.

Meczet Al Badiyah - najstarszy w Emiratach z XV w
Meczet Al Badiyah – najstarszy w Emiratach z XV w

Emiraty wielkie nie są, więc już po południu byliśmy z powrotem w naszym hotelu Citymax w Dubaju. Dla odmiany tym razem dostaliśmy pokój na siódmym piętrze, ze wspaniałym widokiem na Downtown. Nie omieszkałem zrobić pożytku z mojego aparatu. Nie chcieliśmy spędzać całego popołudnia w hotelu, zatem z Panem Bartkiem wybraliśmy się na wycieczkę metrem pod Burj Khalifa, żeby zobaczyć kilka spektakli tańczących fontann, no i obejrzeć samo metro. Żeby nie było, to kupiliśmy sobie wszyscy bilety w tzw. złotej klasie metra (pierwszy przedział z przodu, wygodne lotnicze fotele i mniej ludzi, bo bilety dwa razy droższe). Tym samym złota klasa na chwilę przestała być złota, bo się do niej stonka zwaliła… Widoki fajne, tym bardziej, że nie ma kierowcy, więc można było usadowić się przed samą przednią szybą i poczuć jak pilot :).

Pilotowanie metra :)
Pilotowanie metra 🙂

Na miejscu poszwendaliśmy się po okolicy, ze znudzeniem obejrzeliśmy skrzyżowania wyłożone polerowanymi, marmurowymi płytami, na których niemiłosiernie piszczały opony wielkich SUV-ów, połaziliśmy chwilę po Dubai Mall i coś oszamaliśmy, bo trzeba było poczekać, aż się ściemni – dopiero wtedy zaczynają działać fontanny będące spektaklem muzyki, ruchu i światła. Po raz kolejny odsyłam do obejrzenia filmików (moich, lub wielu dostępnych na YouTube) ukazujących piękną choreografię wody i światła. Wieczorem spokojnie wróciliśmy metrem do hotelu. Ale jeszcze tej nocy czekała nas kolejna atrakcja – drink w Sky Bar na szczycie Burj Al Arab. Był to jedyny raz, kiedy dzieciak został w hotelu – do baru, w którym serwowany jest alkohol (którego zresztą w Emiratach teoretycznie w ogóle nie ma), za żadne pieniądze nie zostanie wpuszczona osoba mająca mniej, niż 21 lat. Gdyby zastała go tam policja (zakładając, że ktoś by go tam wpuścił, a to absolutnie niemożliwe), to my jako opiekunowie i manager baru poszlibyśmy zgodnie do kicia. Nie próbowaliśmy.

Podświetlona powłoka Burj Al Arab
Podświetlona powłoka Burj Al Arab

W luksusowym hotelu pewnie trochę głupio im brać pieniądze od ludzi za samo to, że wpuszczą ich do środka, więc wymyślili, że za $120 od osoby można sobie wypić dwa wybrane drinki w podniebnym barze mieszczącym się w tym poprzecznym „skrzydle” na szczycie hotelu, które doskonale widać na zdjęciach. Skrzydło to jest podzielone pomiędzy bar i jedną z hotelowych restauracji. Inna jest w podziemiach (a raczej podwodziach) hotelu, ze szklanymi ścianami, przez które obserwuje się życie morskich zwierząt. W życiu nie zapłaciłbym 60USD za drinka, więc żeby poczuć się lepiej wytłumaczyłem sobie, że jakby było tanio, to tłum gapiów zakłócałby mi doznania. A tak hotel wpuszcza jedną 20-osobową grupę co 2 godziny, więc mogłem delektować się widokami, a przy okazji gawiedź nie naprzykrzała się hotelowym gościom, którzy też z baru korzystali. Jak było? Ciekawie. Niezwykłe atrium hotelu sięga w górę aż do samego szczytu budowli. Innymi słowy, budynek jest jakby pusty w środku. Atrium jest w przekroju trójkątne i jedna jego ściana to teflonowa powłoka rozpięta od strony lądu, zaś dwie pozostałe to wejścia do apartamentów.

Puste atrium aż do szczytu hotelu
Puste atrium aż do szczytu hotelu
Hall z windami
Hall z windami

Luksus i przepych są ewidentne, jednak hotel ma już 12 lat i pewne elementy wydają się trochę w stylu retro. Pewnie pora na mały remoncik za pół miliarda. Tak czy inaczej byliśmy w środku i możemy sobie odfajkować :). Niestety do naszego (odrobinę skromniejszego) hotelu wróciliśmy prawie o drugiej w nocy, a rano wstać trzeba.

Sky Bar w "skrzydle" i panorama Dubaju
Sky Bar w „skrzydle” i panorama Dubaju

Dzień ostatni w Emiratach. Do zwiedzania już niewiele, żeby jakoś wypełnić czas zostaliśmy zawiezieni do emiratu Sharjah. Od wschodu graniczy bezpośrednio z Dubajem i praktycznie miasta już się połączyły. Sharjach jest sypialnią Dubaju. Ceny mieszkań i wynajmu są tam istotnie mniejsze i każdego dnia rano mnóstwo ludzi jedzie do Dubaju do pracy, a w południe wraca do domu. W związku z tym, dwunastopasmowa (a miejscami szesnastopasmowa) autostrada zakorkowana jest na zmianę to w jedną, to w drugą stronę. Sharjah jest ciasno zabudowana wieżowcami mieszkalnymi też wysokimi, ale już zdecydowanie mniej okazałymi i eleganckimi, niż w Dubaju. I dlatego też jest taniej. Z interesujących rzeczy, zwiedziliśmy Muzeum Cywilizacji Islamu. Arabowie mieli w dawnych czasach wybitne osiągnięcia naukowe, artystyczne i kulturalne, więc naprawdę było co oglądać. Z zainteresowaniem zapoznałem się, między innymi, z ekspozycją poświęconą pięciu filarom Islamu: Shahada (wyznanie wiary: nie ma boga przed Allaha…), Salat (pięciokrotna modlitwa w ciągu doby), Zakat (dawanie jałmużny), Sawm (miesięczny post od świtu do zmierzchu podczas ramadanu) i Hajj (pielgrzymka do Mekki). W teorii wszystko pięknie – jak i u nas. W praktyce bywa mniej pięknie – jak i u nas… Natomiast z zażenowaniem przyjąłem narzekania znacznej części naszej wycieczki, że szkoda tyle czasu w muzeum, bo potem będzie za krótko w centrum handlowym. No brawo…

Po południu ostatniego dnia pozostała już, też ostatnia, choć niemała atrakcja – wyjazd na platformę widokową „At the Top” Burj Khalifa. Platforma jest na 124 piętrze, trochę powyżej połowy wysokości całej wieży, ale to i tak niemal 500m i najwyżej na świecie położony punkt widokowy dostępny dla publiczności. W szybkobieżnej windzie, która w minutę zabrała nas pół kilometra w górę, uszy zatkały nam się gorzej, niż w samolocie. Wywnioskowałem z tego, że gdybym wysupłał parę groszy i kupił sobie apartament w górnej części wieży, czyli na wysokości ok. 800m, to przez resztę życia chodziłbym przygłuchy. Czasem po lądowaniu samolotu, przez kilka godzin mam uszy zwinięte w trąbki, a jakbym tak do własnej chałupy co chwila jeździł 800m w górę… O ła, to by bolało! Powinni dawać w gratisie aparaty słuchowe mieszkańcom wyższych pięter – prędzej, czy później się przydadzą. Zresztą to by się chyba dało załatwić, bo w odległości kilkuset metrów od Khalify kończą teraz budować nowy wieżowiec i developer rozpoczął już sprzedaż mieszkań (właściwie, to całych pięter, bo mieszkania zajmują tam całe piętro). Do wszystkich mieszkań do 32 piętra dodawany jest w gratisie BMW serii 7, a do wszystkich powyżej – Lamborghini. To może i aparat słuchowy by dorzucili? Wykładany diamentami.

Dobra, wracamy na taras widokowy. Taras ma szeroki widok od północy przez wschód po południe, a jako że słońce było już po zachodniej stronie, to mieliśmy dobre światło do patrzenia i do zdjęć. Widok jest zwyczajnie niesamowity. Wysokość powoduje, że wydaje się, iż oglądamy makietę miasta leżącą pod nami. Powietrze było bardzo przejrzyste i widoczność świetna. Mieliśmy szczęście, bo np. poprzedniego dnia o tej porze, Khalifa była mocno przymglona. Widzialność z tarasu sięgała głęboko w pustynię, a z drugiej strony daleko na Zatokę Perską. Dosłownie u naszych stóp leżał Dubaj.

Widok z tarasu "At The Top" - w dole Lake Khalifa
Widok z tarasu „At The Top” – w dole Lake Khalifa

Wysokie drapacze chmur wydają się z tej wysokości niezbyt imponujące, z góry doskonale widać duże akweny wodne (wszystkie sztuczne) otaczające samą wieżę, jak i rozłożone po innych częściach miasta. Pionowo pod nami było Burj Dubai Lake, a w nim świetnie widoczne instalacje tańczących fontann. Wielki węzeł komunikacyjny, przecinająca go linia i obok stacja metra wyglądają, jak dziecinne kolejki.

Widok z tarasu "At The Top" - skrzyżowanko i linia metra
Widok z tarasu „At The Top” – skrzyżowanko i linia metra

Zresztą szkoda gadać po próżnicy, o tym, co lepiej obejrzeć na zdjęciach. Osłony tarasu są tak skonstruowane, że nie trzeba fotografować przez szybę, można wystawić aparat (i łeb) przez przerwę między szybami i robić doskonałej jakości zdjęcia. To i robiłem. Na koniec jest kilka zdjęć zrobionych w stronę zachodnią, a więc już pod słońce i dodatkowo przez szybę. Jednak przykładając obiektyw bezpośrednio do szkła można wyeliminować odbicia i skutecznie zmniejszyć refleksy słońca. Nie wyszło źle. W tym kierunku jest Dubai Marina, Burj Al Arab i Palm Jumeirah i moim skromnym zdaniem fajnie to wszystko widać na tle świecącego od słońca morza.

Widok z tarasu "At The Top" - w oddali sylwetka Burj Al Arab
Widok z tarasu „At The Top” – w oddali sylwetka Burj Al Arab

To była nasza ostatnia przygoda tej wyprawy, nie licząc 23-godzinnej drogi powrotnej, ale takich przygód wolę nie pamiętać. Podsumowując: jeden z najciekawszych naszych wyjazdów na równi z Chinami i Izraelem. Gdzie w następnej kolejności? Zobaczymy. Oby gdziekolwiek, bo czasy niepewne… 🙂

Dodaj komentarz