Kuba

Relacja z wycieczki na Kubę

Styczeń 2014

Część 1 – przygotowania i podróż

Kuba, Kuba… O Kubie pierwszy raz usłyszałem trochę ciekawych informacji od taty, który był tam w 1975 roku na turnieju szachowym. W tamtym czasie wyjazd na Karaiby nie był czymś możliwym do pomyślenia dla Polaka. Nawet na bratnią, socjalistyczną Kubę. Przelot przez Atlantyk i pobyt na jakiejkolwiek wyspie Wielkich lub Małych Antyli, to było coś jak lot na inną planetę, krążącą wokół innego słońca. Tata, jako sportowiec, reprezentant Polski otrzymał wsparcie państwa, które umożliwiło mu zobaczenie własnymi oczami kawałeczka karaibskiego raju. Wprawdzie wsparcie to ograniczyło się do pokrycia kosztów podróży i pobytu, ale w tamtych czasach sportowcy nie mogli liczyć na więcej.

Po powrocie tata opowiadał. Słuchali wszyscy znajomi, bliższa i dalsza rodzina i komu tam jeszcze udało się nastawić ucha. Jako dzieciakowi utkwiły mi w pamięci podstawowe punkty, wokół których toczyły się opowieści: bieda, amerykańskie krążowniki szos, niewiarygodne piękno kraju – bajeczna przyroda, urzekające krajobrazy, białe plaże i palmy. Już wtedy, nawet w oczach mieszkańca demoludów na Kubie panowała bieda. Brakowało wszystkiego do tego stopnia, że kiedy tata chciał wyrzucić na śmietnik stare, zepsute sandały, zaprzyjaźniony Kubańczyk spojrzał na niego, jak na wariata i rzucił się wyciągać kapcie ze śmieci. Co z tego, że mają urwany pasek?! Wszystko można naprawić, a prawdziwe, skórzane sandały to luksus! Oni dostawali na kartki jedną parę butów na głowę na rok. I te buty już nowe, były gorsze, niż te urwane sandały z Polski…

Stare, amerykańskie samochody (wówczas jeszcze nie tak bardzo stare), były niesamowite. Na tle socjalistycznej motoryzacji lat 70-tych przypominały raczej statki kosmiczne. To zresztą nieprzypadkowe porównanie, ale do tego wrócę potem. Piękno krajobrazów i przyrody zrobiło wówczas na mnie, jako dzieciaku, stosunkowo najmniejsze wrażenie (zresztą jak to oddać w opowiadaniach, kiedy nie ma nawet do czego porównać).

Życie toczyło się dalej i fascynację opowieściami taty z nowego świata stopniowo zastąpiły nowe wrażenia i przeżycia. Gdzież zresztą jako dzieciak z socjalistycznego kraju miałem rozmyślać o wyprawie na Kubę. Tak samo, jak na Księżyc…

Minęły lata, zmienił się świat, zmieniła się Polska, zmieniły realia naszego życia. Zaczęliśmy zwiedzać świat, z początku ten bliższy, a z upływem czasu, coraz odważniej, także ten dalszy. Karaiby niepomiernie zbliżyły się do Polski. Z innej galaktyki przemieściły się w miejsce odległe o kilkanaście godzin lotu od Warszawy. Nie potrzeba już wsparcia władz państwowych, żeby się tam dostać. I mimo, że na Karaibach byliśmy już nie raz, to jednak we mnie wciąż tlił się cień dziecięcej fascynacji opowiadaniami taty. Od ładnych paru lat, kiedy takie podróże stały się dla nas realne, wspominałem że chciałbym zobaczyć ten niezwykły, zatrzymany w czasie kraj. Nalegałem na ten kierunek, bo uważam, że Kuba znajduje się obecnie w stanie dosyć chwiejnej równowagi. Kiedy skończy się epoka braci Castro, a to może nastąpić w każdej chwili, rozwój sytuacji będzie bardzo trudny do przewidzenia. Jednak moim zdaniem, najprawdopodobniejszy scenariusz jest taki, że nastąpi co najmniej znaczna liberalizacja ustroju, Kuba przybliży się do krajów wolnego świata, zostanie zniesione embargo, a to spowoduje napływ zagranicznego (głównie amerykańskiego) kapitału i Kuba, jaką widział mój tata i jaką ja chciałem zobaczyć, zniknie bez śladu w kilka lat. Wprawdzie z wiekiem moja wrażliwość na piękno świata i przyrody bardzo wzrosła, a fascynacja motoryzacyjnymi ciekawostkami istotnie wyblakła, ale bardzo zależało mi na uwiecznieniu na zdjęciach tych miejsc, ludzi i samochodów :), o których tyle słyszałem i które stały się niegdyś pożywką dziecięcej wyobraźni.

Dalekie wyprawy łączą się nieodmiennie z dwoma podstawowymi problemami: wysoką ceną i długim, męczącym lotem. W przypadku Kuby, oba są naprawdę bolesne. Żeby utrzymać przy życiu dogorywającą gospodarkę, socjalistyczne władze sięgają do portfeli zgniłych kapitalistów (to o nas), tak głęboko, jak tylko zdołają. Kuba jest istotnie droższa od sąsiednich krajów basenu Karaibów, a przy tym oferuje standard usług nieporównanie niższy. Kilkunastogodzinny lot to już prawdziwy koszmar. Dodatkowo z reguły po drodze jest jeszcze przesiadka na jednym z wielkich lotnisk Europy i wtedy w podróży spędza się już ponad dobę. Z tych dwóch powodów kilkakrotnie już odkładaliśmy wyprawę na Kubę w bliżej nieokreśloną przyszłość i właściwie przestałem sobie już robić większe nadzieje. Promyk światełka ukazał się zupełnie niespodziewanie wraz z nowym katalogiem biura Rainbow Tours na zimę 2013/14. Czujne oko żony nie przegapiło adnotacji przy niektórych imprezach na Kubę, informujących o bezpośrednim locie naszym nowym Dreamlinerem, dodatkowo z możliwością podróży w klasie biznes za naprawdę niewielką dopłatą. To był impuls, który popchnął nas do działania. Jeśli jeden z dwóch poważnych problemów prawie znika, to naprawdę trzeba wykorzystać okazję. Wykorzystywanie rozpoczęliśmy od przegrzebania wszystkich ofert, przy których widniała adnotacja o komfortowym locie. Ostatecznie padło na mieszaną imprezę: rejs dookoła Kuby z wizytą na Jamajce, zakończony kilkudniowym lenistwem w nowiutkim, luksusowym hotelu w Varadero. Kiedy wszystko sobie podsumowaliśmy, to okazało się, że sam problem pierwszy (cena) z powodzeniem zastąpił oba pierwotne razem wzięte (i ceny i wykańczającego lotu). Wow! Jednak za daleko już zabrnęliśmy w plany, nakręciliśmy się emocjonalnie i klamka zapadła.

Przez kilka miesięcy dzielących zamówienie wycieczki od samego wylotu, śledziłem wszelkie doniesienia na temat naszych Dreamlinerów pilniej, niż prezes LOT-u. Całkowicie rewolucyjna konstrukcja Boeinga przechodzi okres chorób wieku dziecięcego i tak naprawdę, w każdej chwili kolejna usterka typu osławionych akumulatorów, mogła całkowicie uziemić wszystkie maszyny na bliżej nieokreślony czas. Nie na taką informację czekaliśmy. Szczęśliwie inżynierowie z Seattle stanęli na wysokości zadania i w połowie stycznia – rok po wprowadzeniu do służby i pół roku po wznowieniu lotów po wielomiesięcznym uziemieniu, nasz Dreamliner czekał na nas na Okęciu. Tym razem, zupełnie wyjątkowo, lot budził w nas podobną ciekawość jak same wakacje. Muszę uczciwie przyznać, że się nie zawiedliśmy. W całej biznes klasie jest tylko 18 pasażerów i dwójka stewardów wydzielona do obsługi wyłącznie tego działu przez cały lot – jak czegoś potrzebujesz, dostajesz natychmiast. Jest to pierwszy przedział za kabiną pilotów, z przodu samolotu, gdzie jest znacznie ciszej. Obszerne, szerokie fotele są ustawione parami, ale rozdzielone od siebie dla zapewnienia każdemu prywatności. Rozkładają się aż do całkowicie płaskiej i poziomej pozycji – można spać, jak na łóżku, wyciągając się na całą długość. Wreszcie się przekonałem, jak lata samolotem biały człowiek. Tak to mogę do Australii. Dodatkowo każdy ma własny „telewizor” i filmotekę do wyboru. Kocyki, poduszeczki, ciepłe skarpetko-pantofle, przekąski i napoje bez ograniczeń przez cały lot. Ale najważniejsze te wygodne, elektrycznie rozkładane fotele. Lot w tamtą stronę trwał ponad dwanaście godzin, a z samolotu wysiadałem rześki i wypoczęty, przeciągając się, jak po porządnie przespanej nocy. Jakoż i istotną część tego czasu smacznie przespałem. Dzięki podróży w takich warunkach nawet jet-lag nie był bardzo dolegliwy, chociaż przesunięcie o bite sześć godzin i to w locie na zachód potrafi całkowicie odebrać chęć do życia.

Dreamliner
Dreamliner

Zaczęło się zatem doskonale, co będzie dalej? Wylądowaliśmy w porcie lotniczym Santa Marta (dlaczego nie imienia Fidela Castro, albo chociaż Che Guevary?!) u nasady półwyspu Varadero. Z lotniska jest blisko do wszystkich hoteli w całej turystycznej strefie Varadero, ale my zaczynaliśmy od Hawany, więc na początek 150 km i kilka godzin w autobusie. Chiński autobus nie miał klasy biznes, więc szybko oprzytomnieliśmy i wróciliśmy do socjalistycznej rzeczywistości. Tego dnia mieliśmy już tylko zostać zakwaterowani w hotelu w Hawanie, zjeść kolację i udać się na zasłużony odpoczynek. W hotelu Copacabana w dzielnicy Miramar mieliśmy spać tylko dwie noce, ale wiedzieliśmy, że to „najsłabszy” punkt programu. Miramar to raczej zamożna (na lokalne warunki) i spokojna dzielnica. Zgodnie z nazwą (miramar – widok na morze) leży nad samym brzegiem Zatoki Meksykańskiej. Znajdują się tu głównie przyzwoite domki, rezydencje (niemal wyłącznie obcokrajowców) i ambasady. Hotel usytuowany na samym brzegu i w takiej dzielnicy powinien być doskonały, ale to Kuba… Hotel nie wywołał popłochu, ale wybuchów entuzjazmu też nie zauważyłem. Grupy objazdowe mieszkały w tym (i podobnych) hotelach przez cały pobyt. My na szczęście, po dwóch nocach przenosiliśmy się na komfortowy, pięciogwiazdkowy statek wycieczkowy.

Część 2 – Hawana

Rozlokowaliśmy się ostrożnie w nieco obskurnym, choć sporym pokoju i udaliśmy na kolację. Miał być szwedzki stół, był dół. Do hotelu zwieźli autobusami całego naszego Dreamlinera, a były tam jeszcze inne grupy. Restauracja niewielka. Mowy nawet nie było, żeby znaleźć stolik. Postanowiliśmy spokojnie poczekać – awanturować się na Kubie, że nie ma stolików, to by chyba było jakieś kuriozum. Zresztą nikt, z zapalczywych często turystów nie zdecydował się na takie ekscesy. Jakoż i po pewnym czasie w restauracji nieco się przerzedziło, niestety na półmiskach z jedzeniem także się przerzedziło, żeby nie powiedzieć, że nic nie zostało… Rychło zrozumieliśmy, czemu niektórzy czekali na kolację pod drzwiami restauracji, jeszcze przed jej otwarciem. Wyciągnęliśmy z tego zdarzenia naukę i śniadanie zjedliśmy już w pełnym komforcie, patrząc z wyższością na tych, którzy pospali dłużej i snuli się między zajętymi stolikami w poszukiwaniu miejsca. Frajerzy. Trzeba zrozumieć różnicę między szwedzkim stołem i kubańskim stołem. Kto nie rozumie, ten głodny.

Po śniadanku, mimo wszystko – skromnym, spotkaliśmy się z naszą przewodniczką po Hawanie i wspólnie udaliśmy się do autobusu. Kuba jest bardzo dumna z tych „światowej klasy” autokarów, których cały statek dotarł podobno ostatnio z Chin na wyspę w celu obsługi ruchu turystycznego. Powiedziałbym, że duuużo im brakuje choćby do naszych autobusów miejskich i podejrzewam, że w żadnym kraju EU nie zostałyby nawet dopuszczone do ruchu, ale klimatyzacja póki co działała, więc nie było powodów do narzekania. Nasza pani przewodniczka okazała się polką z krwi i kości, kobietą w sile wieku, mieszkającą na Kubie od kilkudziesięciu lat. Studiując, jako młoda dziewczyna, na uniwersytecie we Lwowie (wówczas ZSRR) poznała tam Kubańskiego studenta, no i …wiadomo. Wówczas ani w Polsce, ani na Kubie dobrobyt nie panował, wybrali więc Kubę choćby ze względu na klimat i położenie. Dziś pewnie wybraliby inaczej, ale na zmianę całego życia się nie zdecydowali – nadal mieszkają na Kubie, wraz z dziećmi i rodziną męża. Do dzisiaj tworzą szczęśliwe małżeństwo, co biorąc pod uwagę naturę Kubańczyków, wcale nie jest na wyspie typowe. Co ważne dla nas, pani doskonale orientowała się w kubańskich realiach (bo sama w nich żyje), a jednocześnie nadal bezbłędnie włada językiem polskim, więc mogliśmy się bez przeszkód dowiedzieć wszystkiego, co nas interesowało.

Ten dzień mieliśmy spędzić w Hawanie. Zaczęliśmy od starej hiszpańskiej twierdzy o przydługiej nazwie: Castillo de los Tres Reyes Magos del Morro, broniącej wstępu do zatoki hawańskiej i tym samym do miasta. Stare mury, stare armaty, wszystko umieszczone malowniczo (i strategicznie) na wzgórzu nad wejściem do zatoki. Wysłuchaliśmy historii budowli, zrobiliśmy pierwsze zdjęcia dla rozgrzania sprzętu i z powrotem do autokaru, do hotelu Nacional de Cuba.

Widok na zatokę z twierdzy Tres Reyes Magos del Morro
Widok na zatokę z twierdzy Tres Reyes Magos del Morro

Hotel był słynny jeszcze przed rewolucją, goszcząc znamienite osobistości (głównie z amerykańskimi paszportami) ze świata sztuki, biznesu i … mafii. Mimo iż to epoka dawno miniona, hotel pozostaje z niej bardzo dumny, na każdym kroku spotykaliśmy pamiątki minionej chwały: zdjęcia, stare wyposażenie, dzieła sztuki i bardziej osobiste pamiątki związane z dawnymi gośćmi. Hotelowy bar przypomina właściwie bardziej salę pamięci lub muzeum.

Bar hotelu Nacional de Cuba
Bar hotelu Nacional de Cuba

Nie stoi to na przeszkodzie, żeby w historycznych wnętrzach napić się doskonałego mojito lub rumu. Obejrzeliśmy pamiątki, wydaliśmy pierwsze dolce na drinki i odpoczęliśmy w hotelowym ogrodzie z widokiem na miasto i morze. Po niedługim czasie pani przewodniczka wprawnie wyłuskała nas z zakamarków hotelu i zagoniła do autobusu – kolejny przystanek: fabryczka (manufaktura) rumu i cygar. No i oczywiście „przyzakładowy” sklepik :). Poznajemy pobieżnie historię, sposoby produkcji i gatunki rumu, dowiadujemy się podstawowych informacji o słynnych cygarach i możemy wszystkiego spróbować sami… Nie jestem w stanie pić czystego rumu, nie próbuję też otruć się cygarem, jednak „płonącej” kawy próbuję z przyjemnością. Barman parzy w filiżankach doskonałą, kubańską kawę, po czym gasi światło i w ciemności ze sporej wysokości leje do nich „ogień” – płonącą strugę rumu. Wygląda to fajnie, a smakuje wręcz doskonale. Dosyć rzadki gatunek rumu – Legendario – bardzo słodki, pasuje do czarnej kawy wręcz idealnie.

Tradycyjna manufakturka rumu
Tradycyjna manufakturka rumu

Uraczeni wspaniałym smakiem i aromatem nabywamy kilka butelek wyskokowego specyfiku. Zresztą pani ostrzega, że o ile większość gatunków rumu można kupić właściwie wszędzie, o tyle słodki Legendario – prawie nigdzie. Cygara kupujemy wyłącznie na pamiątki i prezenty i jesteśmy gotowi do dalszej drogi. Na chodniku między sklepem, a drzwiami autokaru zderzamy się z rzeczywistością kubańskiej egzystencji – biedne dzieci z wyciągniętymi rękami, matka z niemowlakiem na ręku… Wzmożony w ostatnich latach ruch turystyczny przyprowadził także tutaj zwyczaj żebrania od zagranicznych turystów. W warunkach całkowitego niedoboru produktów codziennego użytku i żywności, przyjmują z radością wszystko: słodycze, hotelowe mydełka, długopisy, cokolwiek. Oczywiście najchętniej pieniądze w walutach zagranicznych lub peso convertible.

Może zatrzymam się tu na chwilę, żeby wyjaśnić realia codziennego życia na Kubie. Kubańczycy otrzymują pobory w peso narodowym – pieniądzu właściwie nic nie wartym. Powszechnie posługują się nim tylko do wykupienia towarów przysługujących im na kartki. Tak, tak… system kartkowej reglamentacji trwa tu w ciągłym rozkwicie. Zresztą wiele osób starszych, lub niezaradnych tylko dzięki temu jest w stanie przeżyć. Na kartki dostają najgorsze produkty, ale za kompletny bezcen. Podobno da się przeżyć (jak jest się w miarę zdrowym). W obiegu jest także peso convertible (wymienialne). Można za to kupić w wydzielonych sklepach produkty przypominające coś, co da się porównać do najtańszych rzeczy spotykanych w naszych dyskontach. Jedynym źródłem peso convertible dla zwykłego Kubańczyka są turyści. Aby robić zakupy, wymieniamy w wyznaczonych, państwowych kantorach (Cadeca) euro i dolary na peso convertible, którym możemy płacić w miejscach i sklepach dostępnych dla turystów. Pani przewodniczka twierdzi, że żeby jako tako przeżyć miesiąc potrzeba ok. 100 peso wymienialnych (obecnie odpowiednik 100€), natomiast ich pobory, to odpowiednik ok. 25 takich peso (na czarnym rynku mogą wymienić peso narodowe na convertible). Skąd biorą resztę? Pani przemilcza szczegóły, ale na pierwszy plan wysuwają się dwa magiczne słowa: kombinują i załatwiają. Słowa te doskonale znane także u nas w poprzedniej epoce, traciły stopniowo na wartości od momentu zmiany ustroju i ostatecznie zostały wyparte przez normalne: pracować i kupować. U nich się nie pracuje, ani nie kupuje. Kombinuje się i załatwia. Obydwie czynności stają się znacznie łatwiejsze, kiedy ma się kontakt z zagranicznymi turystami. Z tego powodu Kubańczycy robią wszystko, żeby załapać się do pracy w sektorze turystycznym. Zarobki są tak samo iluzoryczne, jak gdziekolwiek indziej, ale można coś skombinować i załatwić… Jak nie trudno się domyśleć, nie jest łatwo dorwać się do takiej pracy. Poza tym, że na KAŻDE stanowisko w turystyce trzeba mieć wyższe wykształcenie, to oczywiście trzeba pokombinować, żeby taką lukratywną posadę ktoś załatwił :). Inne źródło prawdziwych pieniędzy, to rodzina zagranicą, która przysyła pieniądze, paczki, towary itd. Przez lata nielegalnej emigracji i desperackich ucieczek na Florydę (często kończących się tragedią na morzu), zebrała się liczna grupa Kubańczyków w Stanach Zjednoczonych, którzy mniej lub bardziej legalnie tam pracują i jak mogą, tak wspomagają członków rodziny pozostałych w kraju. Trzeba stwierdzić, że chyba więcej Kubańczyków „ma kogoś” za granicą, niż nie ma. Oczywiście ta grupa jest w nieporównanie lepszej sytuacji życiowej. Reszcie pozostaje bardzo marny żywot z dnia na dzień, bez nadziei na jakiekolwiek zmiany. Po prostu trzeba jakoś przeżyć ciężkie życie. I tyle.

Pomyślałby kto, że w takich warunkach Kubańczycy są narodem smutnym, zrezygnowanym i narzekającym. Nic bardziej mylnego. Życie toczy się głównie na ulicach (tragiczne problemy mieszkaniowe), radośnie, głośno i wesoło w takt słów: fiesta, siesta i manana. Zabawa, odpoczynek i … jutro. Pierwsze dwa słowa dotyczą czasu teraźniejszego. Trzeba się porządnie wybawić, a po dobrej zabawie trzeba przecież odpocząć. Do zabawy i wypoczynku dobra jest każda chwila. Natomiast „jutro”… jutro dotyczy pracy i jakichkolwiek innych zajęć i obowiązków. Wbrew znaczeniu słownikowemu, „manana” nie oznacza dnia następnego. Oznacza dowolny, nieokreślony moment w przyszłości (najlepiej odległej), do którego odkładamy wykonanie wszelkich czynności niezwiązanych z fiesta i siesta :). Tak więc na ulicach brzmi salsa, a w sercach króluje śpiew i taniec. Salsa powstała z połączenia muzyki rdzennej ludności wyspy (w zasadzie już dawno wytrzebionej), z trendami muzycznymi wszystkich najeźdźców, kolonizatorów i innych przybyszy. Zatem mamy miks muzyki indiańskiej, afrykańskiej i europejskiej (w szczególności hiszpańskiej). Salsy słuchaliśmy bez przerwy przez dwa tygodnie. Na ulicach w autobusie, w hotelu, na plaży. Nie cierpię salsy! Nigdy więcej!!!

Z drugiej strony, może i Kubańczycy mają rację. Po co pracować, skoro w zamian dostaje się pensję w banknotach o wartości makulatury? Po co narzekać, skoro i tak nic się nie zmieni? Po co być smutnym i zrezygnowanym, jeśli można pośpiewać i zatańczyć? Wypracowali chyba właściwy sposób na życie. Gdyby mieli naturę Polaków, to pewnie już dawno temu wszyscy ustawiliby się w rzędzie i z rozpaczy wskoczyli do oceanu. Zostałaby bezludna wyspa… 🙂

Z fabryczki rumu udaliśmy się na Paseo de Marti – reprezentacyjną ulicę Hawany przy której stoi kubański Kapitol – siedziba parlamentu. To istotnie główna ulica miasta, ale „reprezentacyjna” jest tylko z nazwy. Jeżeli już coś reprezentuje, to chyba wyłącznie popadającą w ruinę dawną zabudowę miasta. To szeroka arteria oddziela starą Hawanę rozłożoną nad zatoką Hawańską od nieco nowszej części miasta. Kapitol jest w remoncie. Oceniając na oko tempo prac budowlanych, zaryzykuję stwierdzenie, że już zawsze będzie w remoncie, bo zanim wyremontują np. północne skrzydło budynku, to południowe z pewnością zdąży się rozsypać itd… Budowla jest częściowo pokryta rusztowaniami, ale nigdzie w zasięgu wzroku nie udało mi się dostrzec choćby jednego budowlańca popijającego w cieniu rum (o budowlańcach pracujących nie wspominam). Cicho, pusto i spokojnie. Jak wcześniej wspomniałem, ulica tętni życiem, ale remont? Manana.

Kapitol i ulica Paseo De Marti
Kapitol i ulica Paseo De Marti

Spod gmachu Kapitolu przekroczyliśmy szeroką Paseo de Marti, bacząc by nie zostać przejechanym przez jakiś amerykański krążownik szos zbudowany przed moim urodzeniem. Ruch uliczny odbywa się na wyczucie. Czujnie się przyglądałem, jednak nie stwierdziłem obecności jakichś przepisów. A jeśli nawet są, to z pewnością nikt o nich nie wie, a już na pewno nie kierowcy. Generalnie wszyscy jadą zgodnie ze swoją fantazją, a ta bywa ułańska :). Pieszy jest absolutnie ostatnim uczestnikiem ruchu drogowego, który miałby jakiekolwiek prawa i wszyscy dobrze to wiedzą. Kierowcy po prostu nie dostrzegają pieszych. Jadą, jakby ich w ogóle nie było. Świadomi tego ludzie, przemykają między samochodami, skuterami, ciężarówkami i co tam jeszcze ma koła, zwinnie, jak rancze łanie. Po prostu każdy pilnuje, żeby nie dać się przejechać. Jak się zagapi, to natychmiast zaliczy zderzak. Wszyscy bez przerwy trąbią na wszystkich. Taki sposób bycia. Samochód bez hamulców, to standard, ale bez klaksonu nikt nie odważyłby się wyjechać na ulice. Bez klaksonu jesteś nikim. Nie istniejesz. Jak powietrze. Z drugiej strony wypadków za wiele nie ma, a jeśli już to niegroźnych, gdyż rozwijane prędkości nie są zabójcze. Na ulicach mamy mieszankę potęgi amerykańskiej motoryzacji z lat pięćdziesiątych, przedstawicieli przemysłu demoludów gdzieś tak z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych i trochę współczesnych samochodów głównie najtańszych marek i modeli. Skąd te wspaniałe, amerykańskie krążowniki szos?! Na to nurtujące mnie od dzieciństwa pytanie otrzymałem wreszcie odpowiedź od naszej pani przewodnik. Otóż zgodnie z prawem obowiązującym od rewolucji do roku 2013, żaden prywatny Kubańczyk nie mógł kupić, sprzedać ani posiadać samochodu osobowego nowszego, niż z roku produkcji 1959. Ot i cała tajemnica. Jeśli nawet mając pieniądze (np. od rodziny zza granicy) i tak nie możesz kupić normalnego samochodu, to za wszelką cenę trzeba utrzymać „przy życiu” te, które możesz posiadać i używać. No to utrzymywali. Stąd zatrzymana w czasie motoryzacja lat pięćdziesiątych. To wszystko samochody, które przyjechały na Kubę ze Stanów jeszcze przed rewolucją (kiedy na wyspie de facto rządzili Amerykanie), a następnie zostały z konieczności „zakonserwowane” przez kubańczyków na następne ponad pół wieku. Miałem jeszcze wspomnieć, czemu te samochody mają takie niezwykłe, „kosmiczne” kształty. To już moja autorska refleksja, nie zasłyszana od przewodniczki. Otóż w latach pięćdziesiątych cała Ameryka żyła programem podboju kosmosu. Był to okres zimnej wojny, a jednym z jej frontów był wyścig kosmiczny. Pierwszy jego etap wygrali Rosjanie wysyłając w kosmos pierwszego człowieka, ale ostatnie słowo należało do Ameryki – program Apollo i wyprawa na Księżyc. Skojarzenie z „kosmicznymi” kształtami nie jest przypadkowe. Te samochody naprawdę miały być „kosmiczne” i przypominać rakiety. Stąd ostre stożki i krawędzie natarcia z przodu oraz stateczniki i „wyloty dysz” z tyłu. Właśnie takie samochody chciało kupować ogarnięte kosmiczną manią społeczeństwo. I takie były projektowane i produkowane.

Amerykańskie krążowniki
Amerykańskie krążowniki

W ostatnich latach ze względu na zupełnie już upadającą gospodarkę, władza zmuszona jest sukcesywnie rozluźniać kaganiec przepisów wprowadzonych zaraz po rewolucji. Dotyczy to w szczególności regulacji spraw gospodarczych, ale widać także liberalizację w warstwie społecznej. Zgniły kapitalizm zaczyna sączyć się przez szpary do socjalistycznego raju. Między innymi uwolniono rynek samochodów. Zezwolono na prowadzenie niewielkiego prywatnego interesu: sklep, restauracja, pensjonat itp. Obłożono to ciężkimi podatkami – ryczałt niezależny od tego, czy masz jakieś dochody, czy nie. Ale i tak znajduje się coraz więcej chętnych. Jak masz pracować dla wspólnego, socjalistycznego dobra i ogólnej szczęśliwości, to manana. Ale jak na własny rachunek, to nawet fiesta i siesta mogą poczekać :). Natura ludzka wszędzie pozostaje taka sama. Inwestuje się w turystykę, a półwysep Varadero został właściwie przekazany we władanie światowym sieciom hotelarskim. Tu też ciekawostka: do niedawna Kubańczycy w ogóle nie mogli dostać się na półwysep. Zakaz wstępu, zona specjalna, teren skażony (kapitalizmem), Strefa 51 :). Postawiono rogatki i szlabany, co nie jest trudne, gdyż półwysep przypomina nasz Hel, więc wystarczy przegrodzić go na samym początku. Jak nie miałeś zagranicznego paszportu, to kopa w tyłek i z powrotem. Rogatki ze szlabanami są nadal, ale teraz pełnią już inną rolę: Kubańczycy mogą oficjalnie wjechać na półwysep, ale na wjeździe muszą zapłacić myto! Za sam wjazd! Na kawałek swojego własnego kraju! Kasa ponad czystość ideologiczną!!! Hasło: „Socjalizm albo śmierć!” chyba zaczyna tracić na wartości…

No dobra, może wróćmy do Hawany i Kapitolu. Zgrabnie slalomując i uskakując przed chromowanymi zderzakami amerykańskich rakiet przebrnęliśmy na drugą stronę Paseo de Marti i zagłębiliśmy się w uliczki starej Hawany. Po imieniu: w ogromnej większości są to walące się ruiny. Walące się w sposób dosłowny, to nie przenośnia. Gdzieniegdzie widać rusztowania, ale nie są tam po to, żeby z nich remontować budynki, tylko po to, żeby podtrzymywać ściany przed ostatecznym zawaleniem. W wielu miejscach rusztowania ze ścianami zostały już zespolone w jedną całość przez pochłaniającą wszystko, pnącą się roślinność. Wobec tego, co nas otaczało, stwierdzenie pani przewodnik, że w Hawanie w ogóle nie ma pustostanów było szokujące.

Zabudowa przy reprezentacyjnej Paseo de Marti
Zabudowa przy reprezentacyjnej Paseo de Marti

Zwyczajnie jej nie uwierzyłem. Większość, jeśli nie wszystkie te budowle powinny zostać zapieczętowane przez nadzór budowlany i zbliżanie się do nich na odległość kilkudziesięciu metrów powinno być zabronione. Mogą się po prostu zawalić w każdej chwili, grzebiąc pod gruzami ludzi. Nie uwierzyłem przewodniczce na słowo, musiałem jednak uwierzyć własnym oczom – w oknach rozsypujących się ruin, na balkonach, których połowa waliła się pod własnym ciężarem było porozwieszane pranie, gdzieniegdzie stały kwiatki lub inne oznaki życia ludzi. Te budynki są w takim stanie, że przechodząc obok chodnikiem, bałbym się głośniej krzyknąć, żeby nie wywołać katastrofy budowlanej… A tam od piwnic po najwyższe piętra mieszkają ludzie! Istne szaleństwo. Jak trzeba być zdesperowanym, żeby tak ryzykować?! Ale taka jest stara Hawana.

Wszystko jest zamieszkane
Wszystko jest zamieszkane

Napisałem na początku: walące się ruiny. Owszem, to prawda. Ale odnosi się wyłącznie do stanu technicznego budynków. Patrząc z innej perspektywy, wspomagając wzrok wyobraźnią, powiem coś jeszcze: jedno z najpiękniejszych miast świata, jakie kiedykolwiek było mi dane oglądać. To też jest prawda, bez żadnej przesady. Przepiękna, kolonialna architektura. Całe budynki i ich najdrobniejsze detale (jeśli się zachowały) wyglądają, jak dzieła sztuki. Wspaniałe zdobienia, wysmakowana forma, wyrafinowany kształt, doskonała harmonia, przepiękne elewacje, bardzo wysokie, przestronne pomieszczenia… Jeśli kogoś stać, żeby przymykając oczy sięgnąć wyobraźnią w przeszłość, pominąć obecną mizerię i ujrzeć te cuda w chwili ich świetności, to dostrzeże cudowne, kolorowe miasto, w którym każdy budynek świadczy o geniuszu swojego twórcy. Może ja się bardzo na tym nie znam, ale widzę dość, żeby zrozumieć dlaczego było to ukochane miasto Hemingway’a i tylu innych znanych osób. Dlaczego każdy, kto mógł sobie na to pozwolić wracał tu przez całe życie. W okresie swojej świetności miasto było perłą architektury. Perłą tak niezwykłą, że po dziesiątkach lat popadania w ruinę, nadal widać niesamowity kunszt architektów i budowniczych. Stworzyli arcydzieło. I jeśli zdążą się jeszcze znaleźć środki (zapewne ogromne) na odrestaurowanie starej Hawany, zanim to wszystko zawali się do piwnic, to perła zalśni ponownie jaśniej niż diament. Jeśli tak by się stało, to polecę jeszcze raz na Kubę. Słowo.

Architektura starej Hawany
Architektura starej Hawany

Pani przewodniczka, żeby nie stracić licencji, przeprowadziła nas przez starówkę „szlakiem turystycznym” to znaczy tymi uliczkami, przy których budynki nie powinny pogrzebać pod gruzami turystów. Uświadomiła nas, że stare wysokie pomieszczenia bywają często dzielone w połowie na mniejsze, ale poziomo! W połowie wysokich wnętrz dobudowuje się dodatkowy strop (kompletna budowlana samowolka) i otrzymuje o połowę niższe, ale podwaja powierzchnię pomieszczeń. Obejrzeliśmy bardzo nieliczne odrestaurowane domy (oczywiście za zagraniczne pieniądze – głównie ONZ).

Zabudowa odrestaurowana za kasę ONZ
Zabudowa odrestaurowana za kasę ONZ

Ostatecznie przez labirynt uliczek dotarliśmy do Palacio de los Capitanes Generales (Pałac Gubernatorów). Kiedy pani opowiadała o historii miejsca, zauważyłem z zaciekawieniem, że uliczka przed głównym wejściem, na której stoimy jest „wybrukowana” drewnianą kostką. Spytałem o tę osobliwość. Okazuje się, że jeden z gubernatorów miał zwyczaj balować po nocach przy rumie i damskim towarzystwie, a nie chciał, żeby odwożący go nad ranem powóz budził jego żonę (widać była sekutnica). Kazał wyłożyć uliczkę drewnianymi kostkami, żeby podkowy kopyt i obręcze kół powozu przestały hałasować. Potrzeba matką wynalazku. Widać był za każdym razem tak napruty, że nawet tego ostatniego kawałka nie mógł po cichu podejść piechotą… Spod pałacu jest kilka kroków do starego hotelu Ambos Mundos (jednego z ulubionych miejsc Hemingway’a) i w barze na otwartym dachu hotelu zjedliśmy lunch. To jeden z niewielu budynków zachowanych w dobrym stanie. Trochę czasu wolnego, który mieliśmy po południu poświęciliśmy na spacer nad zatoką Hawańską, podziwiając twierdzę górującą nad przeciwnym brzegiem. Podobno na noc cieśnina była zamykana łańcuchami, żeby pod osłoną ciemności nie wpłynęli do niej piraci, którzy mogli grabić miasto.

Na koniec zafundowaliśmy sobie jeszcze ekstra atrakcję: przejazd z powrotem do hotelu startymi samochodami. Po Hawanie jeździ sporo taksówek, ale są ich dwa podstawowe rodzaje: dla miejscowych i dla turystów (jakoś nie byłem zaskoczony). Taksówki dla miejscowych funkcjonują inaczej, niż to sobie wyobrażamy. Standardowo wsiadasz do taksówki i mówisz, gdzie chcesz jechać. Tam jest odwrotnie: zatrzymujesz taksówkę (w której zawsze są już pasażerowie) i pytasz dokąd jedzie taksówkarz… Jak Ci pasuje, to się zabierasz. Taksówki (przeważnie pojazdy w fatalnym stanie) jeżdżą po określonych trasach, wedle uznania kierowcy, a ludzie wsiadają i wysiadają. Zabawne. Taksówki dla turystów, to wyłącznie okazałe amerykańskie krążowniki utrzymane w dobrym (optycznie) stanie. Te funkcjonują standardowo, ale oczywiście wyłącznie za peso convertible. Pani przewodniczka zamówiła wszystkim chętnym takie samochody (trafił nam się Chevrolet z 56 roku – nówka nie śmigana). Kierowcy (wyłącznie z ułańską fantazją) zawieźli nas przez całą Hawanę, w tym większość drogi po nadmorskim bulwarze Malecón – drugiej najbardziej znanej ulicy Hawany. Pędziliśmy przez miasto z otwartymi oknami i rozwianymi włosami, wesoło na wszystkich trąbiąc. Ile mogłem, filmowałem przez okno. Fajnie.

Tym cackiem mknęliśmy przez Hawanę
Tym cackiem mknęliśmy przez Hawanę

Jeszcze parę słów o tych samochodach, ale one są teraz esencją i najlepiej rozpoznawalnym znakiem Kuby. Otóż w ostatnim czasie władza zorientowała się, że niechcący uczyniła z nich wielką atrakcję o światowym zasięgu. W związku z tym wszystkie te pojazdy zostały ogłoszone „dobrem narodowym” i objęte zakazem wywozu z wyspy. Można by się zastanowić, jaka jest naprawdę ich wartość? Otóż nie za duża. Część z nich wygląda naprawdę imponująco i sprawiają wrażenie zachowania w doskonałym stanie. Jednak to pozory. Prawdziwą wartość mają pojazdy w stanie „kolekcjonerskim”. Kolekcjonerskim oznacza po prostu bardzo dobrym, a przede wszystkim oryginalnym. Pojęcia wykluczające się nawzajem, bo oryginalne mechanizmy sprzed kilkudziesięciu lat raczej trudno zachować w bardzo dobrym stanie. Stąd zresztą bardzo wysoka cena samochodów, które właśnie w takim stanie trafiają na aukcje. Na Kubie nie ma takich samochodów. Wszelkie czynności „konserwacyjne”, które są prowadzone przy tych samochodach mają na celu osiągnięcie efektownego wyglądu i utrzymanie pojazdów w ruchu. Niestety „efektownego” nie ma nic wspólnego z „oryginalnego”. Współczesne lakiery, jaskrawe kolory, nieoryginalne ozdoby, chromowane detale gdzie popadnie, a nie tam, gdzie były fabrycznie. Utrzymanie w ruchu oznacza po prostu wymianę silników i większości mechanizmów na pochodzące ze współczesnych (tanich) samochodów. Jedno i drugie to kompletna kolekcjonerska dyskwalifikacja. Te samochody są coś warte wyłącznie, jako atrakcja turystyczna. Wartości kolekcjonerskiej nie posiadają żadnej. Obiecuję nie pisać więcej o samochodach…

Prawie, jak nowe
Prawie, jak nowe

Następnego dnia przed południem mieliśmy kilka godzin czasu i wykorzystaliśmy go na spacer po dzielnicy Miramar, w której znajdował się nasz hotel. To stosunkowo nowa dzielnica i zupełnie współczesna zabudowa. Czyli zwyczajna. Przeszliśmy szeroką (i pustawą) trzecią aleją – Avenida 3ra, przy której znajduje się sporo ambasad. Nie są to biurowce (czasem ufortyfikowane), do jakich przywykliśmy w Europie. Raczej duże wille i średnie posiadłości. Zorganizowaliśmy konkurs na rozpoznawanie flagi i godła, które zdobiło każdą ambasadę. Czasem się udawało. W południe zostaliśmy przewiezieni autobusem i przekwaterowani na statek Louis Cristal, którym mieliśmy odbyć kolejny etap naszej podróży.

Nasz Louis Cristal
Nasz Louis Cristal

Jednak póki co, statek stał zacumowany przy terminalu Sierra Maestra w zatoce Hawańskiej. Z wysokich pokładów widzieliśmy dachy starej Hawany, a w oddali kopułę Kapitolu. Pokusa była zbyt silna. Zupełnie na własną rękę (ale oczywiście oficjalnie) zeszliśmy z pokładu i zagłębiliśmy się w labirynt starego miasta. Tym razem wybierałem uliczki, które wyglądały zdecydowanie gorzej, niż „szlak turystyczny” z poprzedniego dnia. Był piękny, ciepły wieczór. Wszystko oświetlone miękkim, złotym blaskiem słońca chylącego się już ku zachodowi – najlepsze światło do zdjęć. Kierowałem się w miejsca, gdzie nie było widać turystów. Zaułki, ciasne przejścia, wąskie uliczki… I ta piękna architektura w tak opłakanym stanie. Wszędzie wokół na ulicach mnóstwo Hawańczyków. Dzieci, młodzież, staruszkowie. Mimo, że niektóre miejsca budziły podświadomie spory niepokój, to jednak Hawana jest absolutnie bezpiecznym miastem. Miejscowi napotykając turystów w miejscach, gdzie się ich nie spodziewali, na „swoim” terenie, reagowali lekkim zaskoczeniem, ale natychmiast potem pojawiał się szeroki, przyjazny uśmiech, czasem okraszony ciekawością. Czego naprawdę wtedy żałowałem, to że nie miałem ze sobą dużej torby cukierków do rozdawania dzieciom i jakichś innych gadżetów, którymi można by wyrazić naszą sympatię. Szkoda. Naprawdę. Absolutnie nie musieliśmy się niczym okupować i nikt nie wyciągał ręki, ale byłoby mi naprawdę przyjemnie, gdybym poza uśmiechem mógł dać coś jeszcze.

Stara Hawana
Stara Hawana

Kluczyliśmy po starówce, jednak cały czas starałem się posuwać na zachód w kierunku Paseo de Marti i Kapitolu. W końcu wyszliśmy z labiryntu mniej więcej tam, gdzie się tego spodziewałem. Pogratulowałem sobie w duchu orientacji w labiryncie uliczek kompletnie obcego miasta. Może za sprawą tego, że byliśmy teraz bez grupy turystów, a może sprawił to miodowy blask słońca, lecz wszystko odbierałem teraz wyraźniej i czyściej, niż poprzedniego dnia. Niektóre miejsca, które widziałem uprzednio wydawały mi się znane od lat. Chłonąłem otaczające mnie widoki: domy, ulice, ludzi – miejski gwar. O tej porze miasto należało już bardziej do miejscowych, niż do turystów. Docierające do mnie wrażenia były niezwykle intensywne. Wiem, że cechuję się sporą wrażliwością na pewne rzeczy i widoki, ale bardzo rzadko doświadczam takiego stanu. Mogę powiedzieć, że miasto do mnie przemówiło. Niezwykłe wrażenie. Także Iwonka i Patryk wydawali się być oczarowani.

Stara Hawana - aleja de Marti
Stara Hawana – aleja de Marti

Chciałbym aby ta chwila trwała znacznie dłużej, jednak robiło się późno i trzeba było ponownie zagłębić się labirynt starego miasta, żeby dotrzeć do statku, który wieczorem wypływał z portu. Oczywiście wybrałem inną drogę i korzystając z pozostałego jeszcze na niebie światła fotografowałem, fotografowałem i fotografowałem. Nie przypominam sobie, żebym kiedyś zrobił tyle zdjęć w tak krótkim czasie. Oczywiście widziałem, że do albumu trafi w najlepszym razie, co dziesiąte z nich, ale nie chciałem niczego uronić. Zaglądałem już nawet na podwórka i do mieszkań na parterze – są całkowicie otwarte na ulice. To była niezapomniana wycieczka. Gorąco polecam zrobione wtedy zdjęcia: 20 stycznia po godzinie 17. Dotarliśmy na nabrzeże znowu tam, gdzie się spodziewałem i o zupełnie bezpiecznej porze. Postawiłem sobie drugiego plusa :).

Uliczki starej Hawany
Uliczki starej Hawany

Nasz statek wycieczkowy stanowił w odniesieniu do miasta inny świat. Reprezentant trojga narodów: pod maltańską banderą, należąca do kanadyjskiego armatora, pod dowództwem greckiego kapitana średniej wielkości jednostka, nie była turystycznym molochem, jakie można spotkać na wodach Karaibów. Na pokładzie było wszystko, co niezbędne, a jednocześnie atmosfera pozostała w miarę kameralna. Zaledwie kilkuset pasażerów, kilka restauracji i barów, basen, sklep, centrum fotograficzne, duża sala do koncertów i występów artystycznych. Dostarczana nam każdego dnia gazetka pokładowa informowała co, gdzie i kiedy danego dnia. Elegancko, ale nie krępująco. Luźno, ale nie pospolicie. W sam raz. Założenia kilkudniowego rejsu były następujące: w nocy statek płynie, rano przybija do portu i w ciągu dnia odbywają się wycieczki na ląd. Zawsze było ich kilka do wyboru i ten wybór czasem był trudny. Na ogół przeważała kwestia obecności naszej polskiej rezydentki, która brała udział w tej wycieczce, którą zainteresowana była największa ilość osób z polskiej grupy. Na szczęście na ogół była to także dla nas najciekawsza wycieczka. Po południu powrót na statek, toaleta, bar, kolacja w największej restauracji i znowu bar, występy artystyczne i przed spaniem oczywiście bar :). Mojito to była nasza woda mineralna podczas całego rejsu… Kolacje były zwykle tematyczne – albo menu związane z miejscem, które odwiedzaliśmy, albo krajowe – np. z kraju szefa kuchni :). W każdym razie na jedzenie nie można było narzekać. Trzeba też uczciwie przyznać, że poziom występów artystycznych był zaskakująco wysoki. Statek posiadał własną grupę, ale zapraszane były też lokalne zespoły z miast, w których cumowaliśmy.

Louis Cristal - bar na rufie
Louis Cristal – bar na rufie

Część 3 – Antilla

Po opuszczeniu wieczorem zatoki Hawańskiej, skierowaliśmy się na południowy wschód. Jako że pierwszy etap prowadził aż do miejscowości Antilla nad zatoką Nipe, czyli niemal przez całą długość wyspy, to cały pierwszy dzień spędziliśmy na morzu. Odpoczęliśmy nareszcie porządnie i wyspaliśmy się do woli pierwszy raz od przylotu. W ciągu dnia były różne atrakcje na pokładzie, a następnego dnia rano dotarliśmy na miejsce. Nad zatoką Nipe zwiedzaliśmy głównie Park Narodowy Bariay. Rezerwat przyrody położony na półwyspie wewnątrz zatoki Bariay, a w nim Pomnik Kolumba. Pomnik nie przedstawia jednak Kolumba. Jest zbiorem elementów symbolizujących kulturę Indian i Europejczyków. Ma upamiętniać lądowanie Kolumba na Kubie i spotkanie (powiedziałbym zderzenie) dwóch odmiennych kultur. Jak wiadomo to spotkanie nie skończyło się dobrze dla Indian. Zostali zdziesiątkowani chorobami przywleczonymi przez białych, zagonieni do niewolniczej pracy i do dzisiaj niewiele już genów po nich zostało…

Park Narodowy Bariay - "Europejczycy i Indianie"
Park Narodowy Bariay – „Europejczycy i Indianie”

Poza monumentem uwieczniającym to szczęśliwe (nie dla wszystkich) zdarzenie, był jeszcze pokaz obrzędów Indiańskich. Odegrana scenka uprowadzenia panny młodej i taniec plemienny. Ciekawe i pouczające. Na koniec zdjęcia w otoczeniu „rdzennych Indian” – oczywiście mile widziana wdzięczność w postaci peso convertible dyskretnie wkładanych do wielkiej muszli. Pomysłowe i oryginalne.

Trupa teatralna - Park Narodowy Bariay
Trupa teatralna – Park Narodowy Bariay

Potem lunch i targ pamiątek w miejscowości Guardalavaca. Na targu zrobił się problem – Iwonka upatrzyła sobie maskę do powieszenia w salonie. Nie mam nic przeciwko maskom, czy w ogóle pamiątkom, ale ta była specjalna – na metr wysoka i tak koszmarna, że do tej pory mam dreszcze. Stylizowana na wyrób bardzo prymitywnej kultury, była w bardzo prymitywny sposób wykonana. Powiedziałbym, że artysta będąc pod wpływem większej ilości rumu, kilka razy sieknął pieniek maczetą i stwierdził, że wyszła mu maska. Utytlał to zielonkawym mazidłem i wystawił na targu. Może ja się nie znam na sztuce, albo za mało rumu wypiłem, ale trudno mi wyobrazić sobie coś, co by dla mnie bardziej nie pasowało do naszego salonu. Iwonka jednak łatwo nie rezygnuje – wyperswadowanie jej zielonego koszmaru wymagało zespołowego działania całej rodziny i dobrych piętnastu minut tłumaczenia… Ostatecznie przeważył, nie pozbawiony podstaw argument, że za przewiezienie takiego pniaka samolotem policzą nam nadbagaż, jak za bizona. Było mi zresztą wszystko jedno jakich argumentów się użyje, byle tylko grubo ciosana, zielona morda nie wylądowała w salonie. Na szczęście pozostała na targu i zapewne będzie tam stała do dnia przeobrażenia naszego Słońca w czerwonego olbrzyma i odparowania całej Ziemi. Czyli jeszcze z pięć, sześć miliardów lat. Sfotografowałem straszydło „ku przestrodze” i bez żalu opuściłem bazarek.

Zielone straszydło
Zielone straszydło

Dzień zakończyliśmy wizytą na „ranczo”, gdzie „farmer” pokazał nam jak się uprawia kawę, banany, awokado, kokosy, papaję i inne tropikalne paskudztwa. Lekkie zamieszanie wybuchło, kiedy doszło do prezentacji papai. Jako tłumaczka towarzyszyła nam nasza rezydentka – Polka, jednak na tyle zorientowana w lokalnych niuansach, że doskonale wiedziała, iż „papaja” w potocznym hiszpańskim na Kubie, to także niezbyt salonowa nazwa żeńskich narządów. Aby uniknąć nieporozumień, owoc nosi oficjalną nazwę „fruta-bomba”. Ale wiadomo, jak to jest z oficjalnymi nazwami, kiedy istnieją stare i utarte… Pan Farmer po raz trzeci poprawiony, przez naszą rezydentkę, że ma mówić fruta-bomba, a nie … wiadomo co, wybuchnął w końcu śmiechem i przeszedł do następnej uprawy. Nasza dziewczyna nie dała się podejść i wyszła z pojedynku górą :). Z farmy wesołego farmera autobus zawiózł nas z powrotem do portu, gdzie czekał nasz trójnarodowy statek.

Dowcipny farmer
Dowcipny farmer

Tak nawiasem mówiąc przy okazji tej farmy skojarzyły mi się święte krowy. No wiadomo – farma, farmer, to i krowy powinny być. Ale święte? A owszem – na Kubie są święte. Jak większość ludzi byłem przekonany, że święte krowy są tylko w Indiach. Błąd. Na Kubie są świętsze. Cała sprawa wzięła się stąd, że zgodnie z prawem ustanowionym przez Fidela, każdemu kubańskiemu dziecku do 7 roku życia, przysługuje 1 litr mleka dziennie. Taka ustawa prorodzinna. Rodzina dostaje na to mleko kartki i może je wykupić za całkowity bezcen za peso narodowe (to nic nie warte). Żeby jednak zapewnić dzieciom mleko przysługujące na kartki, potrzebne są krowy w odpowiedniej ilości. W klimacie Karaibów bujna i soczysta roślinność wręcz pochłania wszelkie dostępne tereny, więc wydaje się, że na ogromnych pastwiskach farmerzy powinni po horyzont wypasać ogromne stada bydła. Wydaje się. Bo jest socjalizm i krów, jak na lekarstwo. W związku z tym prawo stanowi, że każdy zbrodniarz, który dopuści się uśmiercenia krowy (czy to umyślnie, czy przypadkowo, czy całkiem nieświadomie) podlega karze pozbawienia wolności do lat 15. W praktyce sądowniczej to nie jest „do” 15 lat, tylko zwyczajnie: 15 lat. Nie ma tłumaczenia, że wtargnęła na drogę i rzuciła się pod koła. Że spadła do przepaści. Że popełniła samobójstwo. Nie ma żadnego tłumaczenia. Jak ukatrupiłeś teściową, to okoliczności łagodzące jak najbardziej są brane pod uwagę. Jak krowę, to nie ma żadnych okoliczności. Jest 15 lat.

Część 4 – Santiago de Cuba

Następnego dnia rano obudziliśmy się już po południowej stronie wyspy, po opłynięciu jej wschodniego końca. W drodze do Santiago de Cuba mijaliśmy właśnie cierń tkwiący w boku braci Castro: zatokę Guantanamo i rozłożoną po obu jej stronach bazę marynarki Stanów Zjednoczonych. Jedyne miejsce na Kubie, gdzie jest McDonalds :). Dlaczego baza nadal tam istnieje? Ano reguluje to oczywiście stosowna międzynarodowa umowa. Jednak w tym szczególnym przypadku nie zapisano w umowie dzierżawy na określony czas: np. 50 lub 100 lat, tylko do momentu, aż obie strony wyrażą chęć rozwiązania umowy. Tak się składa, że jedna strona nie wyraża chęci… Niedługo potem płynęliśmy już długim przesmykiem do portu Santiago de Cuba. Miasto położone jest na końcu długiej, malowniczej zatoki, której górzyste brzegi miejscami porośnięte są lasem. Na zdrowy rozum, brzegi tak malowniczego zakątka powinny albo stanowić jakiś rezerwat, albo w najgorszym razie być zabudowane hotelami. Niestety okazuje się, że w tym przypadku hotele nie są najgorszą możliwością. Brzegi owszem, są ściśle zabudowane: stocznie, rafineria, elektrownia i pomniejsze przybytki przemysłu ciężkiego. Kominy, piece, słupy energetyczne, ogromne zbiorniki, dźwigi… Smród, huk, dym, oleista woda pełna ścieków, hałas niosący się na kilometry nad zatoką… Hoteli brak.

Zatoka Santiago de Cuba
Zatoka Santiago de Cuba

Santiago de Cuba – miasto rewolucji. Zaczęliśmy jednak od cmentarza Santa Ifigenia – takie ichnie Powązki tudzież Arlington. W ziemi pod marmurowymi płytami leżą sławni i zasłużeni. Mauzoleum bohatera rewolucji Hose Martiego, przy którym cały czas pełniona jest warta. A tuż obok mauzoleum zasłonięty metalowym parkanem mały plac budowy. Nie jest tajemnicą, że za zasłoną z falistej blachy budowane jest miejsce dla Fidela. Biorąc pod uwagę tempo pracy kubańskich budowlańców i stan zdrowia głównego zainteresowanego, faktycznie bezpieczniej było zacząć ze sporym wyprzedzeniem… Punkt następny – koszary Moncada. Serce rewolucji. To tutaj 26 lipca (na Kubie to dzień święty) 1953 roku nastąpił pierwszy atak rewolucjonistów pod wodzą samego Fidela na siły rządowe Batisty. Atak kompletnie nieudany, zakończony wpakowaniem rewolucjonistów do kicia i przepuszczeniem ich przez maszynkę do mięsa. To uczyniło z nich męczenników i dało nową motywację do dalszych działań. Sam Fidel za fikanie przeciwko władzy, po ojcowsku dostał 15 lat odsiadki. Jednak władza była tak pewna siebie, że po marnych dwóch latach wypuściła łobuza w wyniku amnestii. Błąd. Ale do historii rewolucji wrócimy. Obecnie w koszarach jest szkoła imienia, a jakże – 26 lipca, oraz małe muzeum poświęcone pamiętnym wydarzeniom. Po koszarach udaliśmy się na plac Antonio Marceo – kolejny heros rewolucji. Na środku placu jest spory pagórek a na nim dwie instalacje artystyczne – wbite w ziemię kilkunastometrowe stalowe ostrza symbolizujące maczety, oraz wielki pomnik samego bohatera na koniu. Pomnik jest jednak dosyć charakterystyczny i Kubańczycy ośmielają się pokpiwać z bohatera, odgadując rzekomo wypowiadaną przez niego kwestię. Największą popularnością cieszą się dwa warianty:
– Chodźcie na Cuba Libre! – Mamy tu dwuznaczność słów oznaczających „Wolną Kubę”, ale także znanego drinka. Druga wersja nawiązuje do przystanku autobusowego znajdującego się pod pomnikiem i brzmi:
– Biegnijcie szybko! Zatrzymałem dla was autobus! – Trzeba przyznać, że oba teksty doskonale pasują do pozy, w jakiej artysta uwiecznił faceta na koniu :)))

Pomnik Antonio Marceo
Pomnik Antonio Marceo

Z placu Antoniego pojechaliśmy, a potem popłynęliśmy łódeczką na wyspę Granma do knajpki na lunch. Nazwa nieprzypadkowa. Fidel po łaskawym wypuszczeniu go z kryminału, zamiast okazać wdzięczność, zaczął oczywiście znowu knuć. Dla zaczerpnięcia oddechu zahaczył się w Meksyku, gdzie założył ruch „26 Lipca” – miał chłop pamięć do dat. W grudniu 1956 postanowił znowu podskoczyć Batiście. Kupili stary, amerykański jacht – właśnie Granma i popłynęli z powrotem na Kubę prowadzić nową wojenkę. Ciasno im musiało być, bo jacht był dla 12 osób, a brodatych rewolucjonistów wlazło na niego 82. Może przez te niewygody podróży, po staremu dostali łupnia od oddziałów rządowych i większość wylądowała znowu w ciupie. Jednak tym razem Fidel wraz 12 towarzyszami (później wyniesionymi do rangi równej 12 apostołom) zdążył nawiać w góry Sierra Maestra, żeby tam dalej knuć, jątrzyć, demontować i podważać. Nieupilnowanie brodaczy było wtedy dla Batisty błędem, który doprowadził do rewolucji Kubańskiej i kosztował go utratę władzy i ucieczkę z kraju. Bracia Castro i Ernesto „Che” Guevara zorganizowali partyzantkę, która ostatecznie przejęła kraj. Sytuacja zresztą bynajmniej nie była czarno-biała. Historia Kuby jest nieskomplikowana: usiłując wyzwolić się spod panowania Hiszpanów, Kubańczycy niechcący sprowadzili sobie „na pomoc” armię USA. Hiszpanie zostali wypędzeni, ale jak łatwo się domyśleć kraj wpadł w ręce amerykańskie i był rządzony przez faktycznie marionetkowy rząd Batisty. Castro występował w sprawie całkowicie słusznej: ostatecznego wyzwolenia kraju spod obcych wpływów. Miało być pięknie, a wyszło, jak zwykle. Niestety dla wolnej Kuby wybrał najgorszy model ustrojowy, przy okazji robiąc sobie śmiertelnego wroga z najpotężniejszego państwa na świecie. Może i był z niego dobry rewolucjonista, ale polityk i strateg jak z koziej dupy trąba.

Dla Kuby właściwie nadal nie ma dobrej drogi. Gospodarka nie istnieje. Nie produkuje się nic. Kiedy wobec braku samochodów, Fidel postanowił przesadzić Kubańczyków na rowery, sprowadzono DWA MILIONY rowerów z Chin. Nawet nie próbowano wyprodukować ich na miejscu – było jasne, że się nie uda. Wszystko zostanie rozkradzione i zmarnowane, zanim jeszcze zacznie się produkcja. Zakładając nawet mało realny scenariusz, że nagle wybuchnie wolność, to skąd wziąć gigantyczne środki, żeby gospodarka choćby drgnęła z miejsca? Chyba wyłącznie z USA, ale wtedy historia zatoczy koło… Nikt nie umie pracować (wszyscy kombinują). Południowcy w ogóle nie są chętni do pracy, a dodatkowo po sześćdziesięciu latach socjalizmu pojęcie „praca” jest dla nich kompletną abstrakcją. Nie widać nawet małego światełka na końcu tunelu… Złośliwi twierdzą, że Kuba może co najwyżej zostać burdelem Ameryki, po zniesieniu embarga i całkowitym otwarciu turystycznym. Może i coś w tym jest. Przykre. Myślę, że na tym skończę nudne wtrącenia historyczne i skupię się na naszej wycieczce.

Po obiadku na wyspie Granma, przeprawiliśmy się z powrotem na ląd i pojechaliśmy zwiedzać kolejną hiszpańską twierdzę – del Morro pięknie i malowniczo położoną na górze nad wejściem do zatoki Santiago de Cuba. O ile dobrze pamiętam, to ten sam słynny, hiszpański architekt, który projektował twierdzę w Hawanie. Twierdza ze szczytu góry tarasami schodzi w dół zbocza ku morzu. Widoki są przepiękne.

Twierdza del Morro
Twierdza del Morro

Z twierdzy wróciliśmy do miasta i poszliśmy na spacer starówką Santiago do Cuba. Miejsce całkowicie odmienne od Hawany, architektura nieporównanie skromniejsza, ale stan techniczny budynków znacznie lepszy. Właściwie przewrotnie to właśnie Hawana została największym przegranym rewolucji. Od lat sześćdziesiątych, jeśli były już jakieś środki w kasie państwa, to niemal w całości były przeznaczane na rozwój prowincji, żeby socjalistycznie „wyrównać szanse i poziom”. Przesadzono z tym wyrównywaniem i skutek jest taki, że Hawana pozbawiona jakichkolwiek finansów popadła w całkowitą ruinę, podczas kiedy inne miasta jeszcze jakoś się trzymają. Pospacerowaliśmy starówką, zrobiliśmy zdjęcia i trzeba się było pomału żegnać z Santiago.

Starówka Santiago de Cuba
Starówka Santiago de Cuba

Część 5 – Jamajka

Dzień następny miał przynieść wizytę na Jamajce. Wylądowaliśmy wcześnie rano w porcie Montego Bay, skąd odbyliśmy autokarem wycieczkę do posiadłości Greenwood Great House. To piękny kolonialny dom zbudowany na początku XIX wieku i zachowany przez 200 lat w niemal nie zmienionym stanie. Należał do starej i szacownej brytyjskiej rodziny Barrett’ów, której przedstawiciele w XIX wieku dołączyli na Jamajce do grona baronów cukrowych. Na plantacjach trzciny cukrowej i imporcie cukru do Europy zbudowano wówczas ogromne fortuny. Kres tej działalności położył dopiero rozwój cukrownictwa z buraków cukrowych w Europie. Greenwood Great House nadal jest w rękach prywatnych, ale już nie rodziny Barrett. Służy jako muzeum i jest pełny zabytkowych mebli, instrumentów muzycznych i oryginalnego wyposażenia z początków XIX wieku. Bardzo pouczająca wycieczka.

Posiadłość Greenwood Great House
Posiadłość Greenwood Great House

Jamajka jest całkowicie inna od Kuby. Anglojęzyczna, współczesna, pełna „normalnych” samochodów i kolorowego tłumu na ulicach. Oznaki cywilizacji zachodu: CocaCola, McDonalds itp. widoczne na każdym kroku. W Montego Bay nasz autobus utknął w porządnym korku, co natychmiast wzbudziło u nas szczerą nostalgię :))).

Część 6 – Cienfuegos

Dzień kolejny – powrót na Kubę do Cienfuegos. Kolejne miasto w kolejnej dużej zatoce. Jednak tym razem rezygnujemy ze zwiedzania Cienfuegos i słuchając rad naszej rezydentki wybieramy dłuższą wycieczkę autobusem do Trinidadu. Zwiedzanie Cienfuegos byłoby powielaniem tego, co już widzieliśmy – kolejne miasto nie wyróżniające się niczym, od tych, które zwiedziliśmy przedtem. Trinidad jest podobno zupełnie inny. Ano zobaczymy. Kiedy statek zbliżał się do wąskiego wejścia zatoki Cienfuegos, moją uwagę zwróciła charakterystyczna budowla nieco w głębi lądu, na zachód od wejścia do zatoki. Wielka betonowa kopuła na betonowym silosie wyglądała jakby znajomo. Przeczucie mnie nie myliło – to obudowa reaktora atomowego. Konstrukcja elektrowni zaczęła powstawać w 1990 roku pod światłym przewodnictwem i z bratnią pomocą Związku Radzieckiego. To było kilka lat po Czarnobylu – mieli jaja, żeby się na coś takiego zdecydować. Ale cóż, podejrzewam, że okolicznej ludności nikt o zdanie nie pytał. Na szczęście upadek ZSRR i zakończenie bratniej pomocy wstrzymało budowę. Został po niej opuszczony ogromy plac budowy i pusty sarkofag dla reaktora. Nikt za bardzo nie wie, co z tym teraz zrobić – lany żelbeton, więc nie da się rozkraść… Podobno jest projekt zbudowania tam zakładów chemicznych. Biorąc pod uwagę ich technologię i kontrolę jakości, nie wiem co gorsze: ruski reaktor, czy kubańskie chemikalia. W jednym i drugim przypadku wyniósłbym się stamtąd na drugi koniec wyspy.

Niedoszły reaktor
Niedoszły reaktor

Zacumowaliśmy w Cienfuegos i zabraliśmy się autobusem w 80km wyprawę do Trinidadu. Trinidad to relikt epoki handlu cukrem. Z tego niewielkiego miasteczka eksportowano jedną trzecią całego cukru z Kuby. Kiedy skończyła się epoka cukru, miasteczko zostało zwyczajnie zapomniane. Dzięki temu zapomnieniu cała starówka Trinidadu została zachowana bez znaczących zmian do chwili obecnej. Jest faktycznie inna od tego, co widzieliśmy uprzednio. Całe miasto pokrywa niska zabudowa, ulice są raczej długie i szerokie, wyłożone wyłącznie kostką lub kocimi łbami. Dominuje raczej transport konny, niż samochodowy. Wszystko zachowane w całkiem dobrym stanie.

Uliczki Trynidadu
Uliczki Trynidadu

Zwiedziliśmy kolejną posiadłość baronów cukrowych – przestronny budynek z wielkim patio, wieżą widokową… Mieszkało się na bogato, nie ma co mówić. Z wieży niska i kolorowa zabudowa Trynidadu wygląda bardzo malowniczo na tle otaczających miasto wzgórz. Na statek wróciliśmy już po zmroku. Na tym skończyliśmy właściwie zwiedzanie Kuby. Pozostał nam dzień plażowania na Wyspie Młodości, a potem powrót do Hawany i przejazd do hotelu w Varadero. Zatem już nic starego i zabytkowego.

Część 7 – wypoczynek

Plaża na Isla de la Juventud, gdzie następnego dnia przeprawiliśmy się z naszego statku pokładowymi szalupami motorowymi, wygląda jak z pocztówki. Takie miejsca pewnie zachwyciły mojego tatę 40 lat temu. Nie miał punktów odniesienia, które uodporniłyby go na takie widoki. Piękne, lazurowe morze, biały piasek, palmy zwieszające się nad plażą i wodą. Wtedy nie było nawet takich pocztówek.

Plaża na Wyspie Młodości
Plaża na Wyspie Młodości

Na nas też otoczenie zrobiło duże wrażenie, choć przecież widzieliśmy wcześniej podobne sceny w innych zakątkach Karaibów. Było pięknie. Relaks w czystej postaci. Ciepła woda, gorący piasek, niewielkie fale, rybki przemykające pod powierzchnią, palmy cicho szumiące w powiewach lekkiego wiatru. Można się zapomnieć. Przed zapomnieniem uchroniła nas syrena naszego statku kotwiczącego kilka kilometrów dalej i doskonale widocznego na redzie. Oznajmiała, że z plaży na statek odpływa ostatni tender i trzeba się zbierać, lub pozostać w raju na zawsze. Raj rajem, ale dobry obiad w pokładowej restauracji też ma swoje znaczenie :). Niechętnie zebraliśmy się z plaży i powróciliśmy na pokład.

Molo
Molo

Następnego dnia rano zakotwiczyliśmy na starym miejscu w zatoce Hawańskiej, gdzie czuliśmy się już jak u siebie. Niestety nie było już czasu na żadne spacery. Wyokrętowanie, przesiadka do autobusu i ponad 170km do hotelu Melia Marina Varadero na samiutkim końcu półwyspu. Hotel nowy i komfortowy. Przed samym hotelem wybudowana ogromna marina. Widać, że teren został odebrany morzu i wszystko powstało „na wodzie”. Stworzenie sztucznego lądu, zbudowanie infrastruktury, odpowiednie ukształtowanie terenu i dna morza musiało pochłonąć gigantyczne środki. Oczywiście środki pochodzące z kasy koncernu hotelarskiego Melia. Widać na półwyspie zaczyna robić się ciasno, skoro zaczynają go już sztucznie wydłużać. Jednak ogromna marina, choć wykończona i gotowa, stoi niemal pusta. Przy odległym pirsie kotwiczy kilka dużych katamaranów wycieczkowych, ale to może kilka procent możliwości tego obiektu. Po drugiej stronie mariny buduje się nowy, wielki hotel.

Pusta marina przy Melia Marina Varadero
Pusta marina przy Melia Marina Varadero

Zastanawia, czym kierują się ludzie pakujący wielką kasę w niewykorzystywaną infrastrukturę? Nie podejrzewam, żeby dysponowali milionowymi środkami dla własnego kaprysu. Zatem pewnie spodziewają się wydarzeń, które spowodują, że marina zapełni się wspaniałymi, drogimi jachtami, a hotele ich właścicielami z portfelami grubszymi niż biblia. Skąd mogą przypłynąć? No raczej nie z Kuby. Jedynie, co przychodzi mi do głowy, to Floryda i inne części wschodniego wybrzeża USA. Może większe jednostki także z Europy. Czyżby zatem szykowały się zmiany, o których nie wszyscy jeszcze wiedzą?

W hotelu spędziliśmy kilka leniwych dni, o których właściwie nie ma co pisać. Plaża, restauracja, bar, spacery nabrzeżami pustej mariny. Wypoczęliśmy. Szczęśliwie Dreamliner nadal był na chodzie i w komforcie powróciliśmy do Warszawy.

Opowiadanie dedykuję pamięci mamy naszej przyjaciółki,
dla której zostało napisane i która nie zdążyła go przeczytać.

 

Aktualizacja 1 – sierpień 2015
I na moje wyszło. Właśnie wznowiono stosunki dyplomatyczne pomiędzy USA i Kubą. Nad ambasadą USA w Hawanie znowu po 54 latach powiewa amerykańska flaga. Półtora roku temu o tym wiedziałem…

Aktualizacja 2 – grudzień 2016
Sprawdziła się także druga teoria: Fidel spoczął na cmentarzu Santa Ifigenia w Santiago de Cuba. Dokładnie tam, gdzie widzieliśmy budowę grobowca.

Dodaj komentarz